Sudan Południowy: przeżył, bo się modlił na różańcu
Sudan Południowy jest najmłodszym państwem świata. Powstał w 2011 roku. Jest krajem półtora razy większym niż Polska. Od dziesiątek lat trwa tam wojna domowa. Pracuje tam werbista, ojciec Andrzej Dzida.
Jak wygląda praca duszpasterza w Sudanie Południowym?
Misjonarz opowiada o realiach pracy misjonarza w Sudanie Południowym. „Posługuję w parafii Lainya, na południu Sudanu Południowego, w pobliżu granicy z Kongo i Ugandą. Oprócz głównej stacji misyjnej w Lainya, jest jeszcze 37 stacji mniejszych. Do najdalszej mamy 120 kilometrów. Czasami nie uda się tam dotrzeć samochodem, wtedy trzeba jechać motocyklem. Pomimo ciepła lepiej wtedy jechać w kombinezonie motocyklowym, ponieważ drogi nie są takie jak u nas i zdarza się, że kilka razy człowiek się wywróci zanim dojedzie”.
Jak możemy się domyślać także sam kościół wygląda inaczej. „Kościół wygląda tam właściwie bardziej jak nasza stodoła. Ma to swoje zalety. Jest przewiew, na dachu jest słoma. W naszej misji po podpaleniu zmieniliśmy dachy na dachy cynkowe. Ma to swoje zalety – nie pali się tak szybko, termity nie podjadają, natomiast jak jest 45 stopni Celsjusza to jest trochę ciepło. Działamy we wspólnocie międzynarodowej, są misjonarze z Indii, Indonezji, z Polski. Mamy być znakiem dla innych, że mimo dużych odrębności, różnych kultur próbujemy coś działaś razem. Sudańczycy Południowi mają 200 grup etnicznych, często walczących między sobą, więc tym bardziej dla nich może być to czytelny znak, że można coś razem próbować robić”.
Pierwsza piesza pielgrzymka w Sudanie Południowym i „Dom Nadziei”
Pomimo tych dużych odrębności ojciec Dzida opowiadał też o pieszej pielgrzymce, którą tak dobrze znamy przecież z Polski. „Niedawno odbyła się pierwsza piesza pielgrzymka w Sudanie Południowym, szliśmy by wyprosić pokój i miłosierdzie. Ludzie z 26 stacji misyjnych odpowiedzieli na to zaproszenie. Niesiono obraz Jezusa Miłosiernego, ale Afrykańczycy postanowili nieść go w trochę inny sposób. Proponowałem, żeby to tak zrobić na drążkach, jak to jest u nas w procesji, żeby było też wygodniej. Ale oni powiedzieli, że najwygodniej jest im nieść na głowie. Pielgrzymka jest nieco inna, bo każdy musi nieść ze sobą swój tobołek. Nie ma środków transportu towarzyszących pielgrzymce. I w nagrodę jak się dojdzie to też trzeba wrócić na własnych nogach, bo nie ma środków transportu, którymi można wrócić”.
Dzieci i młodzież to 60% ludności Sudanu Południowego. Dlatego też zaczęto budować dla nich „Dom Nadziei”, by mogli się tam bawić, uczyć, także rozwiązywać konflikty w sposób inny niż siłowy, ponieważ wojny domowej, które toczy się w tym rejonie od pokoleń ludziom często trudno inaczej funkcjonować. Niestety nie udało się jeszcze w pełni jego działalności rozwinąć, bo przeszkodziła w tym wojna. I zajęli go uchodźcy, około 200 osób. Z powodu wojny nie udało się tez wybudować solidniejszego kościoła.
Matka Boża go ocaliła
Kiedy wojna dotarła do misji „przez trzy tygodnie nasze miasteczko było ostrzeliwane. Wszyscy pouciekali. Domy spalone, szczególnie te ze słomianymi dachami. Uprawy zostały zniszczone. Wiele niepotrzebnych śmierci. Myśleliśmy także, że nasz murarz został zabity. Został postrzelony. Mówił potem, że przeżył noc, bo się modlił na różańcu. Kiedy go znaleźliśmy, zobaczyliśmy, że kula przeszła na wylot. Z leków mieliśmy tylko antybiotyk, którym posypaliśmy ranę, bo to taki proszek i modliliśmy się. Przeżył” – opowiada ojciec Dzida.
Nieustraszona siostra
Ojciec Andrzej opowiedział także, o siostrze Weronice ze Słowacji. Siostra Weronika miała powołanie w powołaniu, bo oprócz tego, że była siostrą zakonna była też lekarzem. Więc doradzała, jeździła ambulansem, rozdawała leki. Siostry miały klinikę 60 kilometrów od misji, w której działał oddział położniczy, ale nie miały wystarczającego sprzętu, by pomóc w przypadku ciąży patologicznej. Wtedy siostra Weronika wiozła taką kobietę swoim ambulansem 5 kilometrów dalej. Jeden dzień po Zesłaniu Ducha Świętego, a była ze Zgromadzenia Sióstr Służebnic Ducha Świętego, gdy wracała jej ambulans został ostrzelany w wyniku ran, które odniosła po kilku dniach zmarła.
Największy obóz dla uchodźców i brak nadziei
„Te osoby, które przeżyły uciekały przez busz, 40 kilometrów na skróty do granicy Sudanu. Od 2016 bardzo dużo osób ucieka i w ten sposób powstał największy obóz dla uchodźców na świecie, który obecnie liczy 300 tysięcy osób” – powiedział ojciec Dzida. Być może największym problemem jest też to, że ci ludzie nie mają jakby perspektywy powrotu do domu i trudno im uwierzyć w to, ze mogą coś zbudować, bo dzień jutrzejszy kojarzy im się tylko z niepewnością, z tym, ze wszystko, co budują może runąć. Bo przecież ponad 100 lat wojen domowych to dla nich normalność. Brakuje im ufności. „My jesteśmy na tyle szczęśliwi, że możemy na co dzień karmić się i pocieszać Słowem Bożym i karmić się Eucharystią , ale tam tego brakuje. W 300-tysięcznym obozie dla uchodźców polecimy tam w piątkę, pięciu kapłanów i jeden brat zakonny i kilka sióstr. Potrzeba nam modlitwy, bo dla Boga nie ma nic niemożliwego. Potrzeba też modlitwy o pokój, przede wszystkim o pokój w naszych rodzinach, bo od tego wszystko się zaczyna”.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |