Tutaj Bóg zsyła cuda codziennie [MISYJNE DROGI]
Ewa Gawin, misjonarka świecka od 28 lat pracująca w Kamerunie, opowiada Zofii Kędziorze o tym, czym jest praca na misji oraz o tym, co tak naprawdę oznacza zaufanie do Pana Boga. Przypominamy tekst z 2017 roku.
Zofia Kędziora: Jak długo pracujesz na misjach?
Ewa Gawin: Wyjechałam 31 stycznia 1990 r., a 2 lutego, w święto Matki Bożej Gromnicznej, której zawierzyłam moją przyszłość, rozpoczęłam pracę w ośrodku zdrowia. Mija właśnie 27. rok.
Dlaczego postanowiłaś wyjechać do obcego kraju?
W mojej parafii w Woli Rzędzińskiej w diecezji tarnowskiej przeprowadzano bardzo dużo animacji misyjnych. W szkole podstawowej na lekcjach religii zbieraliśmy znaczki, na biurku księdza katechety była zawsze skarbonka z napisem „Pomoc misjom”, do której można było złożyć ofiarę. Opowiadał nam, że za nasze znaczki i ofiary będzie można wybudować szkołę i leczyć dzieci. Nie wiedzieliśmy do końca, jak to miało się stać, ale mu wierzyliśmy. Później było to uczestnictwo w grupie misyjnej i współpraca z ks. dr. Antonim Kmiecikiem w Referacie Misyjnym, uczestnictwo w dniach misyjnych na oazach oraz ciągły kontakt z misjonarzami i misjonarkami, którzy przyjeżdżali do Polski na urlop. Wciąż miałam obok siebie kogoś, kto mówił o misjach. Moja chęć pomocy i dzielenia się tym co mam, moją wiarą, były najważniejszymi impulsami skłaniającymi mnie do podjęcia pracy misyjnej.
A co na to rodzina?
Gdy byłam mała, poszłam z tatą do naszego kościoła na film o misjach, który pokazywała siostra misjonarka. Tato nie mógł zostać ze mną do końca, ponieważ musiał iść do pracy na noc – był kierowcą. Zaczęłam krzyczeć na cały kościół, że ja i tak zobaczę Afrykę na własne oczy, że kiedyś tam pojadę. Dostałam za to klapsa i poszliśmy do domu (śmiech).
Twoja pierwsza misja…
Właściwie pierwszy wyjazd na misje nie doszedł do skutku. Miałam jechać do Konga Brazzaville, na misję Mindouli niedaleko Loulombo – tam, gdzie zamordowano tarnowskiego misjonarza, ks. Jana Czubę. Tamtejszy proboszcz, ks. Stanisław Łacny zaproponował mi pracę w internacie dla dziewcząt i prowadzenie biblioteki. Niestety zaczęła się wojna domowa i ksiądz biskup Jerzy Ablewicz bał się mnie tam wysłać. Pracowałam wtedy jako pielęgniarka na oddziale laryngologicznym i zaraziłam się żółtaczką. Dostałam roczny urlop na poratowanie zdrowia, wyjechałam do Francji, żeby tam pomóc w pracy Polskiej Misji Katolickiej. Tam spotkałam ks. biskupa Lamberta van Heygena z Kamerunu, który szukał pielęgniarki do pracy w misyjnym ośrodku zdrowia w Kamerunie. Nie bardzo się zastanawiając, powiedziałam: „To jadę!”. Przyjechałam pożegnać się z rodziną i „niby nic, a tak to się zaczęło”.
Co działo się później?
Gdy przyjechałam do Kamerunu, przez pierwsze cztery lata pracowałam w misyjnym ośrodku zdrowia. Byłam tam oficjalnie pielęgniarką, ale praktycznie wykonywało się wszystko, co robi lekarz. Podstawowym zajęciem było leczenie chorych, robienie badań, opieka nad kobietami w ciąży, szczepienia dzieci, jeżdżenie na konsultacje do wiosek, a czasem odbieranie porodów. Po tych kilku latach zaproponowano mi objęcie koordynacji służby zdrowia w całym wschodnim Kamerunie.
A skąd pomysł na szkołę dla niepełnosprawnych dzieci?
Do naszych ośrodków zdrowia przychodzili nie tylko potrzebujący pomocy doraźnej, ale również niepełnosprawni. W naszej diecezji był jeden pielęgniarz, który zajmował się niepełnosprawnymi: jeździł po wioskach, konsultował i proponował leczenie w centrum dla niepełnosprawnych ruchowo. Natomiast niepełnosprawni umysłowo, głuchoniemi czy słabowidzący byli raczej chowani po domach. Trudno było się dowiedzieć, ilu ich jest i gdzie są – czy w mieście, czy w wioskach. W wierzeniach ludowych bycie niepełnosprawnym oznaczało przede wszystkim to, że ktoś z rodziny czy wioski rzucił czary lub że to kara związana z grzechami rodziny, za które ktoś musi odpokutować.
Rozumiem, że niepełnosprawni są ukrywani przed światem?
Rodzina osoby niepełnosprawnej nie chwali się tym, bo to oznacza, że nad tą rodziną wisi jakieś fatum. W 2004 r. przeprowadziliśmy ankietę, by się dowiedzieć, gdzie we wschodnim Kamerunie są niepełnosprawni, jaki jest to rodzaj niepełnosprawności i ilu ich jest. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że większość osób była niedowidzących, słabo słyszących oraz z problemami z mową. Poprosiłam wtedy diecezję tarnowską o pomoc dla tej grupy ludzi. Po otrzymaniu tej pierwszej cegiełki: 1,5 tys. euro, zaczęliśmy organizować spotkania z tymi dziećmi. Na początku było czworo, a z czasem coraz więcej. Dzieci trzeba było przywieźć i odwieźć do domów, niekiedy kilkanaście kilometrów, dać posiłek, fartuch i przybory szkolne. W tym czasie przyjechał brat ze zgromadzenia św. Gabriela, który zakładał szkoły dla głuchoniemych w Kongo Brazzaville i Zairze. Poprosiłam, by pomógł nam w prowadzeniu centrum alfabetyzacji dla dzieci głuchoniemych. Prowadził je przez dwa lata. Z początku dzieci spotykały się właściwie pod gołym niebem. Po wyjeździe brata centrum przekształciliśmy w szkołę, która mieściła się w wypożyczonych salach przedzielonych zasłonami. W tym okresie mieliśmy już 40 uczniów z różnych zakątków wschodniego Kamerunu.
Do dziś tym się zajmujesz?
Nie tylko tym. Przez jakiś czas pomagałam w więzieniu, ale praca w szkole to moje zasadnicze zajęcie. Jestem dyrektorem szkoły św. Jana Chrzciciela w Bertoua we wschodnim Kamerunie. Od 2014 r. nasza placówka przyjmuje nie tylko dzieci głuchonieme, ale również z innymi niepełnosprawnościami – jesteśmy otwarci na każdego człowieka, staramy się każdemu pomagać, jak możemy. Mamy zatem dzieci opóźnione w nauce, dzieci z zespołem Downa, autystyczne czy słabowidzące i niepełnosprawne fizycznie. Pracujemy razem z kolejnymi misjonarkami: Gosią Pietruchą i Magdą Słowik. Gosia zajmuje się internatem, w którym przebywa 40 pensjonariuszy, a Magda uczy angielskiego. Szkoła jest wciąż w budowie i mam nadzieję, że niedługo ją ukończymy.
To pewnie największa trudność, z jaką się teraz zmagacie.
Tak, ale wyzwaniem jest dla nas również budowa internatu. W ubiegłym roku mieliśmy 124 uczniów. Obecnie dzieci śpią w salach lekcyjnych, mają polową kuchnię i jadalnię, nie są to jednak warunki na dłuższą metę. Ufamy Opatrzności Bożej, tak jak dotychczas. Trzeba jednak wiedzieć, że nie jesteśmy w tym sami – dużo osób się za nas modli, a to jest ogromna siła. Gdybym miała opowiedzieć o jakimś konkretnym cudzie, który Pan Bóg nam tutaj podarował, powiedziałabym jedno: każdy dzień jest tutaj cudem. Bez Bożej Opatrzności, która prowadzi codziennie nasze działania, nie moglibyśmy mówić o naszej misji. Tego też uczymy dzieci na katechezach: że to Pan Bóg wszystkim kieruje. Gdy ktoś pyta mnie, jakie mam plany na przyszłość, odpowiadam, że moje plany to te, które Pan Bóg ma dla mnie. Lepiej zaufać Panu Bogu, On ma dla nas najlepszy scenariusz. Korzystając z okazji, chciałabym serdecznie podziękować wszystkim tym, którzy nas wspierają w jakikolwiek sposób. Waszą modlitwę czujemy każdego dnia i widzimy, jak ona nam pomaga. Niech Pan Wam wynagrodzi to, co nam ofiarujecie: Wasze cierpienia, czas, modlitwę i ofiary. Przepraszam, że nie odpisuje na listy – jednak o każdym pamiętam w modlitwie.
Rozmawiała Zofia Kędziora
Fot. Arch. Ewa Gawin
>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |