Fot. Wiktoria Płócienniczak

Warto kochać drugiego człowieka, bo to przywraca nadzieję [ROZMOWA]

– W czasie naszej pierwszej ewangelizacji na Cracolandii rozmawialiśmy z jednym mężczyzną i okazało się, że ma tego dnia urodziny. Postanowiliśmy zrobić mały prezent. Poszliśmy szybko do sklepu. Kupiliśmy ciastko, świeczkę i zaśpiewaliśmy mu „Sto lat”. To są takie małe gesty, które przywracają nadzieję. Ten mężczyzna był bardzo poruszony naszym gestem. Właśnie o to chodzi, by miłość Boga pokazywać przez takie małe gesty – mówi Wiktoria Płócienniczak, która w minione wakacje pojechała na misję do Brazylii.

Justyna Nowicka: Skąd u młodej dziewczyny pomysł, by swoje wakacje stracić na wyjazd na doświadczenie misyjne? Na to, by pomagać innym zamiast leżeć na plaży?

Wiktoria Płócienniczak: – O wyjeździe na misje marzyłam, od kiedy pamiętam. Jeszcze jako mała dziewczynka chciałam pojechać na misje. Ale dopiero niedawno to marzenie mogło się spełnić,  pojawiła się możliwość wyjazdu na misje do Brazylii. Zanim tam pojechałam, przez dziewięć miesięcy uczestniczyłam w Szkole Ewangelizacji prowadzonej przez Przymierze Miłosierdzia.

Fot. Wiktoria Płócienniczak

Przez wiele miesięcy przygotowywałaś się do misji. Na pewno w tym czasie dowiedziałaś się o wielu rzeczach, które mogą Cię spotkać. A czy pomimo tego coś cię zaskoczyło po wylądowaniu na miejscu? Było coś takiego, co od razu rzuciło ci się w oczy?

– Muszę powiedzieć, że wiele mnie zaskoczyło. Kiedy tam jechałam, to spodziewałam się, że będzie tam bardzo niebezpiecznie, że będziemy głodować. Okazało się jednak, że wiele z tych obaw okazało się niepotrzebnych. Mieszkaliśmy w faveli Moinho i można powiedzieć, że tam jest bezpiecznie. To gangi, które rządzą favelą same rozwiązują spory, a nawet zapobiegają, by nie było na przykład kradzieży czy pobić, ponieważ nie chcą, by do faveli weszła policja.

Chociaż chyba jeszcze bardziej zaskoczyła mnie wielka życzliwość ludzi, którzy mieszkają w faveli. Poczułam się jak na polskiej wsi, gdzie wszyscy się znają, mieszkańcy rozmawiają ze sobą na ulicy. Mieli naprawdę taką relację rodzinną, każdy z każdym. Także dla nas, misjonarzy z Polski, byli bardzo pozytywnie nastawieni. Witali się z nami. Także dzieci przychodziły i chciały z nami chwilę pobyć. Brazylijczycy w ogóle, w moim odczuciu, są bardzo radośni. To mnie najbardziej w nich ujęło.

Trzeba jednak powiedzieć, że w faveli często brakuje podstawowych rzeczy. Dzieci nie mają na przykład czystych ubrań, przyborów szkolnych. Ale też zdarza się, że niektórzy pracują poza favelą, wtedy domy mają bardziej zadbane.

Fot. Wiktoria Płócienniczak

Kiedy ktoś obcy chce wejść do faveli – to nie ma prosto. Trzeba chyba powiedzieć o tym, że jeśli ktoś czytający naszą rozmowę pomyśli sobie, że może wejść sobie do faveli i zobaczyć, jak tam ludzie żyją, to nie będzie to do końca bezpieczne.

– To prawda. Mieliśmy taką sytuację, że Marcelo, Brazylijczyk, który mieszka na co dzień w Polsce, wszedł pierwszego dnia do faveli i został zaczepiony przez osoby, które pilnują, kto wchodzi na jej teren. Musiał opowiedzieć im, kim jest i co tutaj robi. Musiał opowiedzieć, że jest misjonarzem i że prowadzimy projekt w tej faveli. Kiedy się dowiedzieli, że jest z ludźmi, których oni znają, to już było okej. Gangi muszą wiedzieć kto jest nowy i po co przyszedł, jest to bardzo kontrolowane. Mogłoby się więc tak zdarzyć, że osoba zupełnie z zewnątrz miałaby problemy z bezpiecznym przebywaniem na terenie faveli.

Czyli zawsze lepiej jest znaleźć sobie misjonarza, czy inną osobę, która tam mieszka, by mogła wejść z nami. A na czym polegał wasz projekt w faveli, o którym wspomniał misjonarz Marcelo osobom, które zaczepiły go, pytając, co robi w faveli?

– Projekt ten nazywał się MIR, czyli pokój. Jego celem było duchowe i materialne odnowienie tej faveli, a mówiąc konkretnie – remont. Odmalowaliśmy  wiele domów. A poza tym zajmowaliśmy się dziećmi, które spędzały czas w oratorium prowadzonym przez Przymierze Miłosierdzia. Organizowaliśmy dla nich zabawy, malowaliśmy im włosy i twarze. Czyli w zasadzie takie proste rzeczy, które mogą pokazać, że ktoś ma dla nich serce, że nie są zapomniane. Po prostu, by mogły poczuć się kochane. Zorganizowaliśmy dla nich też jednego dnia dla nich dzień dziecka. Kupiliśmy dla nich wtedy dmuchane zamki, piłkarzyki, kulki do zabawy – bardzo im się to podobało.

Po zakończeniu projektu było widać wdzięczność ludzi, którym mogliśmy odmalować domy. Chcieliśmy im pokazać, że nawet mała zmiana w ich otoczeniu naprawdę robi wiele.

Fot. Wiktoria Płócienniczak

No właśnie. Te małe zmiany czasami prowadzą do większych.

– Tak. Byłam też świadkiem historii, kiedy ludzie postanawiali zupełnie zmienić swoje życie.

O, to ciekawe, opowiesz o tym?

– Historia trudna, ale zarazem także piękna, wydarzyła się już w drugim dniu naszej misji. Szłam ulicą i przewróciłam się. I nie wiedziałam, co się  stało. Bardzo bałam się, że jest to złamanie, ponieważ słyszałam w czasie upadku, że coś mi „chrupnęło” w nodze. Na drugi dzień pojechaliśmy do szpitala, żeby to sprawdzić. Niespodzianką dla nas było to, że tego dnia miała być misja w szpitalu, ale misjonarze nie dotarli, zbiegiem okoliczności byłam tam ja z Marcelo. I w ten sposób nie tylko moja noga została zdiagnozowana(skręcenie), ale mogliśmy też podzielić się z lekarzami tym, co my robimy w faveli. Byli bardzo zadziwieni naszym projektem. Później jeszcze okazało się, że jest tam obchodzone Święto Chorego, w kaplicy była msza święta. Zatem tego dnia, pomimo zawirowań, udało nam się być na Eucharystii.

Druga sprawa w tej historii dotyczy czegoś bardzo osobistego. Miałam w czasie tej misji takie bardzo przyziemne pragnienie, by spotkała mnie jakaś przyjemność – żebym na przykład mogła pójść do restauracji, na jakieś dobre jedzenie. I po mszy świętej pracownicy szpitala zaprosili mnie i Marcelo do restauracji portugalskiej. To było wielkie zaskoczenie dla mnie i taki znak, że Bóg zna nasze najskrytsze marzenia – i to też takie, które tak naprawdę nie są bardzo ważne czy fundamentalne – a i nimi On się zajmuje. Poczułam, jakby Bóg przez te wydarzenia mówił do mnie: „Zobacz, Wiktorio, Ja nad wszystkim panuję i wszystko prowadzę”. Tydzień później trafiłam ponownie do tego szpitala,  już nie jako pacjent ale z posługą modlitewną, modląc się za chorych. To było bardzo mocne doświadczenie Bożej obecności i Jego prowadzenia w moim życiu.

Fot. Wiktoria Płócienniczak

Tak czy siak na pewien czas byłaś unieruchomiona.

– Tak miało być. Lekarz w szpitalu zalecał trzydniowe leżenie i odpoczynek. Było to dla mnie bardzo trudne, ponieważ w tych dniach miała się odbywać ewangelizacja prostytutek czy ewangelizacja na Cracolandii. Nie wyobrażałam sobie, że mogłoby mnie tam nie być. Cały dzień prosiłam Boga, żeby udało mi się tam w jakiś sposób dotrzeć. Pod koniec dnia, kiedy były rozdzielane zadania, ku mojemu zdziwieniu okazało się, że idę ze wszystkimi, ale zostaje w domu ewangelizacyjnym.

A dlaczego tak bardzo zależało Ci, żeby tam pójść?

– Ta ewangelizacja odbywa się w Brazylii od roku i jest jedyna w swoim rodzaju. Polega na tym, że część osób z ekipy ewangelizacyjnej jedzie na ulicę, gdzie pracują panie, które zajmują się prostytucją.  Jedziemy kilkoma samochodami, zaczepiamy te kobiety i mówimy im, że mamy dla nich pewną prepozycję. „Możecie wsiąść z nami do samochodu i pojechać do naszego domu na kawę i ciastko, a potem będzie modlitwa” – mówimy. Najczęściej są bardzo zdziwione, ale zgadzają się. Wtedy pytamy, ile kosztuje godzina ich pracy i wykupujemy ten czas, który „tracą” na to, by pojechać do naszego domu ewangelizacyjnego. Na miejscu przed wejściem są witane przez drugą cześć ekipy, która  czeka na nie z serdecznym uśmiechem, gorącą kawą i ciastem.

Te kobiety bardzo się otwierają. Byłam tym bardzo zdziwiona. Opowiadały o swoim życiu, o tym, w jaki sposób trafiły na ulicę. Pamiętam historię kobiety, która mówiła, że nie może pozwolić sobie na inne życie, ponieważ ma pod opieką swoje cztery siostry i musi jakoś je utrzymać. I poniekąd jest skazana na swoją pracę. Było widać jej wielkie cierpienie i to, że chciałaby być w innym miejscu. Bardzo mocno poruszały mnie te rozmowy.

Po rozmowach szliśmy do kaplicy, gdzie było wystawienie Najświętszego Sakramentu i modliliśmy się wstawienniczo w ich intencjach. Bóg bardzo mocno dotykał ich serc. I często mówiły nam, że nigdy nie doświadczyły tak czystej miłości. Wątpiły w to, że istnieje taka miłość, a w czasie modlitwy mogły doświadczyć „na własnej skórze” tego, że są kochane i nie są same.

>>> Cracolandia. „Dziękujemy, że marnujecie z nami czas” 

fot. Facebook/Aliança de Misericórdia

My często dajemy Bogu ograniczenia i mówimy, że osoby, które żyją tak czy inaczej są daleko od Boga, że nie mogą Go doświadczyć dopóki nie zmienią swojego życia. A okazuje się, że miłość Boga nie zna takich ograniczeń.

– Tak. I dlatego ten projekt wciąż trwa. Często się zdarza, że na skutek takiego doświadczenia prawdziwej miłości kobiety, które pracują na ulicy, podejmują decyzję, że chcą zmienić swoje życie. I to za każdym razem jest mały cud. Chcemy dawać ludziom nową nadzieję. Bóg działa w ich życiu w sposób realny. Często nie jesteśmy świadkami tego, w jaki sposób ta nadzieja owocuje w życiu osób, ale czasami możemy to zobaczyć.

Kiedy zaczynaliśmy misje, to prosiłam Boga, żeby mi pokazał, że On jest w stanie zmienić czyjeś życie. I wielokrotnie byłam tego świadkiem.

Wspomniałaś wcześniej też o takim miejscu jak Cracolandia. Co to za miejsce?

– Cracolandia to bardzo niechlubne miejsce w Brazylii, a konkretniej w Sao Paulo. To ulica, na której od rana do nocy przebywają osoby uzależnione od narkotyków. Śpią tam, żyją. Na tę ulicę policja nie ma wstępu. Jeśli się pojawia – wówczas zaczyna się strzelanina. Można sobie wyobrazić, jakie tam panują warunki. Można pomyśleć, że tam Boga nie ma, że człowiek niżej nie może upaść. Ale Pan Bóg znowu mnie zaskoczył.

Dla Boga nie jest przeszkodą to, że ktoś jest „na marginesie” społeczeństwa, że ktoś jest brudny, że tak naprawdę przegrał życie w oczach świata. Dla Boga takie osoby są najważniejsze, bo są najbardziej bezbronne. I takie osoby najwięcej potrzebują miłości.

W czasie naszej pierwszej ewangelizacji na Cracolandii rozmawialiśmy z jedną osobą i okazał się, że ma ona w tym dniu urodziny. Postanowiliśmy zrobić mu mały prezent. Poszliśmy szybko do sklepu. Kupiliśmy ciastko, świeczkę i zaśpiewaliśmy mu „Sto lat”. To są takie małe gesty, które przywracają nadzieję. Ten mężczyzna było bardzo poruszony tym naszym gestem. Właśnie o to chodzi, by miłość Boga pokazywać przez takie małe gesty.

Druga sytuacja, która bardzo zapadła mi w pamięć, wydarzyła się ostatniego dnia naszej misji. Już wychodziliśmy z tej ulicy. Wtedy wybiegł za nami pewien mężczyzna i powiedział, że chce zmienić swoje życie. Prosił nas o modlitwę. Ten człowiek był bardzo poraniony i Bóg go wtedy uwolnił. Po modlitwie powiedział, że jest w stanie dostosować się do każdych zasad, bo naprawdę chce żyć inaczej. Chce być nowym człowiekiem.

Przymierze Miłosierdzia prowadzi w Brazylii wiele domów, w których przyjmują osoby, które przyszły z ulicy, by uczyć się nowego życia. I ten mężczyzna trafił do jednego z takich domów i jest tam do dziś i zmienia swoje życie.

Dla mnie było to kolejne potwierdzenie tego, że warto wychodzić, warto głosić Chrystusa i warto kochać drugiego człowieka. Nie ma nic piękniejszego niż danie drugiemu człowiekowi nadziei, dzięki której on może rozpocząć swoje życie od nowa.

Co więcej, kiedy kochamy drugiego człowieka, to nasze serce też się zmienia. Kiedy dzielimy się miłością, to ona też do nas wraca. Człowiek uczy się zostawiać jakąś swoją wygodę, swój egoizm, swoje uprzedzenia względem innych osób – po to, by być bliżej drugiej osoby. Misje bardzo rozszerzyły w ten sposób moje serce.

Galeria (4 zdjęcia)

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze