Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Wielu już nie wróciło. O misji wśród gwatemalskich Majów Q’eqchi’ [REPORTAŻ]

Są takie miejsca na ziemi, w których, choć używa się nowoczesnych technologii, to żyje się wciąż zgodnie ze swoimi tradycjami. To miejsca głęboko w lesie deszczowym, w oddaleniu od dużych miast. Ale ci, którzy stamtąd wyjeżdżają, już nigdy nie wracają. Przybywają jedynie misjonarze oraz biznesmeni. Ci drudzy często nie mają dobrych intencji.

Majowie często kojarzą się z wielkimi cywilizacjami ukrytymi w dżungli, piramidami oraz krwawymi rytuałami. Jednak, kiedy Hiszpanie przybyli do Ameryki, ta wielka cywilizacja stanowiła już w dużej mierze pieśń przeszłości. Większość Majów przeniosła się do chat w lasach deszczowych. Tak też wielu Majów żyje i dziś. Jedni bliżej miast, z elektrycznością i zasięgiem komórkowym, inni nieco głębiej w dziczy lub w górach – i bez tych udogodnień współczesności. Nie są to już „plemiona izolowane”, jak niektóre w Amazonii, ale żyją nieco na uboczu. Mówią swoimi językami (łącznie jest ich obecnie kilkanaście), zachowują wiele zwyczajów, kobiety noszą tradycyjne stroje, a misjonarze odprawiają msze w ich dialekcie. Muszą do nich jechać nieraz wiele godzin po wyboistych drogach lub iść pieszo, bo są i takie wioski, do których żadne przejezdne drogi nie prowadzą. Towarzyszyłem w kilku wioskach (aldeas), położonych przy Puerto Santo Tomás w departamencie Izabal w Gwatemali, maltańskiemu misjonarzowi, ks. Antonowi Grechowi. Wykonuje on tytaniczną pracę, samemu obsługując 30 wiosek (nie tylko Majów) i prowadząc intensywną działalność duszpasterską i charytatywną także w samym mieście.

Jak pojechałem do Majów Kekchi

Nie wiem, co mnie tak naprawdę skłoniło, żeby jechać akurat do Izabal. Może jedyny fragment Morza Karaibskiego w Gwatemali kusił obietnicą ładnych plaż? Jedno jest pewne – zawsze wybieram miejsca mniej odwiedzane przez turystów, zwłaszcza szukając tematów na reportaże. A takim miastem jest Puerto Barrios. Mało znanym i przez zagranicznych turystów rzadko odwiedzanym (chyba że w drodze do pobliskiego Livingston). Nie wiedziałem, co mnie tam czeka. Poszedłem do lokalnego radia katolickiego, a tam skierowali mnie właśnie do Puerto Santo Tomás, gdzie posługuje ks. Anton Grech. Strzał w dziesiątkę.

Ks. Anton Grech przygotowuje się do mszy w jednej z wiosek/Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Już nazajutrz siedziałem w samochodzie z księdzem, lokalnym dziennikarzem oraz grupą Maltańczyków, którzy przyjechali na wolontariat. Nie czas jednak na opisywanie podróży. Dużo ciekawsi są Majowie Kekchi (Q’eqchi’) oraz ich katolicyzm. Podobnie jak przed wiekami opisywali ich Hiszpanie, tak i dzisiaj są ludźmi bardzo życzliwymi, spokojnymi, gościnnymi oraz nieśmiałymi. Uśmiechają się delikatnie na powitanie. Różnią się mocno od hałaśliwych Metysów – stereotypowych Latynosów. Doświadczyłem już tego w Meksyku. Ludność rdzenna, Indianie, prawie zawsze sprawia wrażenie wycofanej, a czasem i może nawet nieco smutnej. W wioskach, w których jesteśmy, panują dwie religie: katolicyzm i protestantyzm, reprezentowany przez wiele różnych odłamów. Nie wiem, jak w przypadku tych drugich, ale katolicyzm łączy się z lokalnym folklorem – pradawnymi, jeszcze prekolumbijskimi, zwyczajami Majów. W innych rejonach są też tacy, którzy wciąż praktykują przedchrześcijańskie wierzenia albo ich katolicyzm przybiera formę synkretyczną.

Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Chrześcijaństwo o majańskim obliczu

Powołania wśród Majów Kekchi praktycznie się nie zdarzają. Ciężko im przyjąć zasadę celibatu. Chyba nie potrafią jej zrozumieć. Są jednak tacy, którzy sumiennie pracują dla Kościoła – jako świeccy katechiści, zakrystianie czy śpiewając i grając w trakcie liturgii. Te dwie pierwsze funkcje piastują przede wszystkim mężczyźni (są jednak i ministrantki). Chociaż w Ameryce Łacińskiej zaangażowanie kobiet w Kościele jest bardzo intensywne, indiańskie społeczności Majów Kekchi są wciąż dość mocno patriarchalne. W tych bardziej oddalonych wioskach kobiety często nie mówią nawet po hiszpańsku lub ewentualnie znają kilka słów w tym języku.

Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Jednym z najważniejszych pomocników ks. Antona jest Nelson. Od pięciu lat pomaga mu w aldeas. Nie tylko organizuje kalendarz, liturgię czy posługuje jako tłumacz z Kekchi na hiszpański, lecz także ma wiedzę na temat sytuacji socjalnej poszczególnych rodzin, dzięki czemu może im zapewnić odpowiednie wsparcie ze strony Kościoła. Wyjaśnia, że służąc innym, spotyka Boga. Dość ciekawie się rozmawiało w kraju przecież hiszpańskojęzycznym z osobą, dla której hiszpański, podobnie jak angielski, jest drugim językiem. Jako pierwszym posługuje się Kekchi. Jego rodzice byli katolikami, więc wychowywał się w wierze od samego początku, uczęszczał też do szkoły katolickiej.

– Wiara chrześcijańska często jest tutaj kulturowa, ma wiele cech majańskich. Korzysta się z  wielu rytuałów prekolumbijskich, złączonych z religią katolicką. Jednym z nich jest ceremonia Mayejak – tłumaczy Nelson. – Jest to akt wdzięczności Bogu. Wcześniej wzywano w ten sposób tradycyjne indiańskie bóstwa, teraz wzywa się Imienia Boga. Robi się to, paląc kadzidła, świece, ogólnie jest wiele dymu – dodaje mężczyzna.

Nelson/Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Z powodu liczby miejsc, które ks. Anton musi sam odwiedzać, msza w każdym z nich odbywa się tylko raz w miesiącu. To wielkie wydarzenie dla katolików z danej wioski. To święto lokalnej wspólnoty.

Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego

Majowie jako społeczności tradycyjne posiadają bardzo silne więzi wspólnotowe. Wioski liczą zazwyczaj kilkadziesiąt rodzin. Najmniejsza aldea w okolicy składa się z 40 rodzin, a największa ze 150. – Wszyscy się dobrze znają i współżyją w zgodzie także z wyznawcami innych wyznań czy religii – ewangelicy i katolicy współdziałają dla wspólnego dobra – opowiada Nelson. – Nazywamy to pracą wspólną (trabajo comunitario). Kiedy ktoś potrzebuje pomocy, w budowie lub remoncie domu, w sianiu czy sadzeniu na polach, prosi o pomoc innych – i wszyscy współpracują dla wspólnego dobra. Nie robią tego dla własnej partykularnej korzyści ekonomicznej, ale po prostu po to, by pomóc współmieszkańcom – dodaje z dumą.

Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Życie w dżungli, pośród przyrody, w pozornej ciszy i spokoju, nie jest jednak sielanką. Codzienne życie Majów Kekchi przepełnione jest pracą. W ich kulturze głęboka cześć dla ziemi i jej plonów oraz wdzięczność Bogu za codzienne dary, które dla nas stanowią najzwyczajniejszą zwyczajność, są bardzo ważne. Wszystko bowiem zdobywa się z trudem i poświęceniem. To jeszcze bardziej jednoczy społeczność. Sytuacja ekonomiczna rodzin, które często mają nawet dziesięcioro dzieci, nie jest łatwa. Wielu mężczyzn migruje, by zapewnić rodzinom lepszy byt.

– W większości dochody rodzin pochodzą z pracy w pobliskich miastach. Są jednak osoby, które pracują na ziemi. Sadzą kukurydzę, chili, kakao, fasolę i te wszystkie produkty, które też konsumują. Ostatnio uprawia się dużo kardamonu na eksport. Mniejszość hoduje bydło dla zarobku – mówi Nelson. Jednak najlepiej mają się ci, których dzieci wyjechały do USA. Prawie wszyscy nielegalnie. Budują ładne domy ze wszystkimi udogodnieniami tzw. Pierwszego Świata. Ceną za to jest rozbicie rodzin, nad czym ubolewa Nelson.

Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

– Ostatni rok był rekordowy pod względem migracji. Więcej osób się na nią zdecydowało niż w jakimkolwiek innym – wskazuje mężczyzna. Jednak nie wracają także ci, którzy emigrują do gwatemalskich miast. Dzieci wyjechały do pracy czy na studia. Wielu już nie wróciło.

Na cmentarzu nie ma problemów

Pewne zamknięcie i wycofanie Majów może wynikać z bolesnej przeszłości, nie tylko tej kolonialnej. W XX w. doświadczyli brutalnej wojny domowej, katolicy byli krwawo represjonowali, w wioskach grasowały partyzantki komunistyczne. Z kolei wielu obcokrajowców, którzy do nich przyjeżdżali, nie zawsze miało dobre intencje. Nadużywali ich dobroci i łagodności. Francuska firma przyjechała zamontować rurę pobierającą gaz, która ciągnie się aż do Meksyku. Departament Izabal ma z tego jakieś ochłapy, a lokalna ludność, przez których ziemie rura się ciągnie, nie ma z tego praktycznie nic. Ubodzy pozostali ubogimi, a bogaty „biznesmen” (w cudzysłowie, bo nie chcę obrażać ciężko pracujących przedsiębiorców) z Europy jeszcze bardziej się wzbogacił kosztem biednych. Indianie tyle skorzystali, że przynajmniej mają gdzie wieszać pranie – na francuskiej rurze ciągnącej gaz.

Maltańczycy wykorzystali też swoje umiejętności fryzjerskie we wioskach/Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Są jednak europejskie firmy, które zachowują się bardzo uczciwie. Ksiądz Anton umówił się z jedną z nich, że w zyskach z recyklingu śmieci z pobliskiego wysypiska będą w dużej mierze partycypować ci, którzy tam mieszkają i zarabiają na zbieraniu śmieci. Misjonarz wykonuje tytaniczną pracę, nie tylko cierpliwie głosząc Ewangelię, lecz także przywracając ludziom godność. Odbywa się to tak poprzez organizowanie instytucji czy wspólnotowych działań, jak i poprzez bezpośrednią pomoc konkretnym osobom. Trzy lata temu przygarnął 2-letnią dziewczynkę, którą mama porzuciła w lesie deszczowym. Dziecko doświadczyło też wiele przemocy. Dzisiaj to radosna dziewczynka.

Ks. Anton z Majami Q’eqchi’/Fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Misjonarz nie chce opierać się na datkach. Wskazuje, że każde dzieło musi mieć własne finansowanie, odpowiednią bazę materialną. Dlatego na przykład otworzył przy kościele hotel, w którym można tanio przenocować. Zawsze jest pełny. Dzięki temu ks. Anton ma stały dopływ gotówki na działalność pomocową. Zastanawiałem się, jak ogarnia to wszystko. Musi mierzyć się z całą mnogością problemów każdego dnia. – Są ludzie, którzy nie mają żadnych problemów. Mieszkają na cmentarzu – odpowiedział mi ks. Anton Grech.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze