fot. Krzysztof Błażyca

Zambia: każdy dzień szczęścia misjonarza [ROZMOWA/MISYJNE DROGI]

Brat Jacek Rakowski ze Zgromadzenia Ojców Białych nie lubi mówić o sobie. Tym bardziej o swoim szczęściu. Jednak pytany wprost o to, co mu daje szczęście, bez chwili wahania odpowiada: „Moje szczęście to prawie 100 urwisów, których udało się ocalić od ulicy. Zaraz ich zobaczysz”. Z bratem Jackiem rozmawia Inese Błażyca.

Jest zwykły dzień roboczy, wieczór, godzina 18. W Lusace, stolicy Zambii, o tej porze jest już ciemno. W ośrodku terapeutyczno-wychowawczym, w którym brat Jacek od 18 lat posługuje, trwa kolacja. 80 chłopców, w wieku od 4 do 18 lat, wcina nshimę z fasolką. Jak każdego wieczoru. Rękami, bo sztućców tu nikt nie używa. Jest jakaś magia w jedzeniu rękami, to przyciąga i pociąga. Tworzy się jakby więź z pokarmem. Bez pośredników. W takich okolicznościach rozmawiamy.

Inese Błażyca: Od prawie 20 lat prowadzisz Dom Nadziei, pomagając dzieciom znajdywanym na ulicy. Jak na nią trafiają?

Jacek Rakowski MAfr: – Ulica omamia dzieci poczuciem wolności, daje dostęp do gotówki, narkotyków, seksu i to je wciąga. Dzieci na ulicy nie wiedzą, co ona z nimi zrobi. Jakby wiedzieli, znali te perspektywy, to nigdy by na niej nie zostali. Oni dzisiaj mają trochę kasy, mogą się upić, naćpać i to ma znaczenie. I jeszcze jest uzależnienie od adrenaliny, życie na krawędzi, coś, czego nie wiedzą. Dlatego fundamentalne są więzi z rodzicami. Gdy są słabe, to więzi z rówieśnikami przejmują górę do tego stopnia, że rodzice przestają się liczyć. Pamiętam jedną mamę, która sama przyznała, że to, jaki jej syn jest, te wszystkie kradzieże, rozboje, to jej wina, bo go zaniedbywała, nie poświęcała mu czasu. Choć błędem jest też powiedzieć, że wszystkie dzieci na ulicy pochodzą z rodzin, w których były zaniedbywane. Znam inną mamę, która bardzo kocha syna, a on i tak ucieka. Bo się nauczył, że ulica jest łatwiejsza. A to złudne przekonanie. I dopiero jak ulica „zaboli”, to można coś zrobić. Inaczej nie chcą zmienić swojej sytuacji. W naszym ośrodku mamy chłopców w różnym wieku. Staramy się im pomóc w odkryciu własnej wartości, dać im odczuć, że są zdolni i mają swoje talenty. Bo jak nie masz wiary w przyszłość, ani motywacji, to idziesz w narkotyki, seks, pieniądze, w cokolwiek.

Brat Jacek Rakowski pochodzi z Krajenki/fot. Krzysztof Błażyca

Misja w Domu Nadziei to Twoja nieustanna obecność.

– Prowadzę ośrodek od prawie 20 lat, poznałem wiele historii. Dziś wielu z pierwszych wychowanków odwiedza mnie ze swoimi dziećmi, rodzinami. Wielu chłopców przychodzi i zdecydowana większość z nich odchodzi zmienionymi, zaczyna lepsze życie. Jestem szczęśliwy, gdy widzę, jak ułożyli sobie życie. A ja po prostu z nimi jestem. Siedzimy razem, dyskutujemy, obejrzymy film. Takie zwykłe bycie. Podstawowe pragnienie, które w sobie mamy, to więź z drugą osobą, przy której czujemy, że możemy być sobą. I tę przestrzeń akceptacji i bezpieczeństwa staramy się dawać dzieciom w Domu Nadziei. Naszym zadaniem jest bycie z nimi – w taki sposób, aby się czuły bezpiecznie. Relacja dająca bezpieczeństwo to absolutny fundament. Dlatego też uwrażliwiamy na to rodziców, kiedy znajdujemy rodzinę dziecka. A naszym wychowawcom mówię, że mają być „jak ojcowie”, ale nie pozwalamy dzieciom nazywać nas słowami takimi jak „wujek” czy „tata”. Cieszymy się ze swoich relacji, ale celem Domu Nadziei jest przywrócenie dziecka do rodziny.

Ośrodek zapewnia dach nad głową, edukację, uczy chłopców integracji i odpowiedzialności za siebie nawzajem/fot. Krzysztof Błażyca

Widzicie dzieci na ulicy. Jak podejmujecie decyzję, które z nich powinno trafić do ośrodka?

– Gdy widzimy nowe dzieci, to najpierw rozmawiamy. Trzeba zwracać uwagę bardziej na to, jak dziecko się zachowuje, niż na to, co mówi, bo dziecko nigdy nie powie prawdy o tym, dlaczego jest na ulicy. No i dziecko musi się zgodzić, aby pójść do ośrodka, bo to nie więzienie, lecz dobrowolny wybór. Chyba, że to bardzo małe dziecko, np. pięciolatek, wtedy nie pytamy, tylko zabieramy do ośrodka, zgłaszamy na policję i zaczyna się proces szukania rodziny dziecka. Dzieci trafiają do nas również podsyłane przez policję, opiekę społeczną lub nakazem sądu. Na ulicy dziecko zawsze jest ofiarą. Na początku istnienia ośrodka zabieraliśmy do ośrodka wszystkich. Był to błąd, bo grupa, która żyła razem na ulicy potrafi narzucić swój chaos dzieciom w ośrodku. A dzieci w ośrodku nie są na tyle silne, aby się oprzeć opowieściom o narkotykach, seksie, pieniądzach, o całym tym życiu na ulicy.

Dom Nadziei jest w stanie funkcjonować jedynie dzięki życzliwości darczyńców. Wsparcie z Polski otrzymuje poprzez Fundację SORUDEO Africa/fot. Krzysztof Błażyca

Budowanie relacji, tworzenie więzi to pewnie niełatwe zadanie.

– Dziecko nie ufa. Nie dlatego, że ja jestem złą osobą, tylko dlatego, że on jest tak uwarunkowany przez życie, krótkie jeszcze, ale takie, jakie miał. Dlatego, że dorośli, którzy powinni się o nie troszczyć, to albo byli nieobecni, albo je zaniedbywali, albo byli agresywni. I to dziecko do każdego ma bardzo głęboki brak zaufania. I dużo czasu trzeba, dużo intencjonalnego budowania relacji z tym konkretnym dzieckiem, zanim ono podejmie ryzyko, że może teraz ta osoba mnie nie zdradzi, nie wykorzysta. Każde dziecko jest inne. To nie tak, że jedno podejście działa do wszystkich dzieci. Każde dziecko jest jak nowa książka, która ma więcej czy mniej potarganych stron, plam, kurzu. I my tę książkę musimy się nauczyć czytać.

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Niektórzy uciekają z powrotem na ulicę?

– Chłopcy czasem uciekają. Ja im uświadamiam, że są konsekwencje takich wyborów. Ale to oni muszą sami zdecydować, czego chcą. My możemy tylko pokazać im kierunek. Dzieci, które są nowe uciekają też, aby przetestować, na ile nam na nich zależy. Robią to podświadomie. Z reguły to się wiąże z jakąś zdradą czy nadużyciem, których doświadczyły w przeszłości od dorosłych. Jasne, że potem ich szukam, że wiem, gdzie je znaleźć. Niestety, gdy ucieczki jednego dziecka są notoryczne, to po którymś razie nie szukamy na siłę, bo musimy mieć w pamięci całą grupę z ośrodka. Tu chodzi o dobro dzieci. Jasne, że to mnie boli, ale nasz ośrodek opiera się na dobrej woli dziecka. Musi być dobra wola, że ono chce tu przyjść i się dostosować. Bo to nie więzienie. Jeśli dziecko ucieknie z ośrodka – mamy 24 godziny na zgłoszenie tego policji.

Historie chłopców z Domu Nadziei są trudne, ale dzięki Domowi Nadziei odzyskują wiarę w siebie/fot. Krzysztof Błażyca

Trzeba też wiedzieć, że w Zambii nie ma systemu ewidencji mieszkańców. Jeżeli rodzice zgubią dziecko, to najczęściej zgłaszają się do najbliższego posterunku policji. Policja nie ma możliwości sprawdzania w systemie, gdzie dziecko trafiło, ponieważ takiego systemu nie ma. Jeżeli dziecka nie ma fizycznie na konkretnym posterunku policji, funkcjonariusze nie są w stanie pokierować rodziców, dokąd mają się udać. Czasami latami szukają dziecka, jeżdżąc od jednego sierocińca do następnego.

Dom Nadziei stworzyłeś od podstaw. Ta misja pewnie daje Ci poczucie spełnienia, ale i ona kiedyś się skończy?

– Kiedyś tak. Nie planuję, ale dopuszczam tę możliwość. A tu zostaną ludzie, których staram się zainspirować. Te problemy będą przez kolejnych kilka pokoleń, nie mam złudzeń. Zawsze będą rodziny, które mają trudno. Lub rodzice, którzy w wyniku własnej traumy ranią swoje dzieci, a te uciekają. Nie chcę epatować skrajnymi historiami, jakie znam, bo nie o to chodzi. My tu mamy skrajne sytuacje, których normalnie ludzie w Polsce nie doświadczają, a dzieci szukają szczęścia na ulicy. W ośrodku skupiamy się jednak na zwycięstwie. Ta misja też wiele uczy, pokazuje, tak wyraźnie, że nie wszystko zależy od nas. My robimy, ile możemy. A ja jestem tylko jakimś tam narzędziem. Znalazłem się w takim miejscu i takim czasie, robiąc się dyspozycyjnym dla Opatrzności. A potrzeba istnienia Domu Nadziei będzie zawsze.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze