Modlitwa zmysłami. Co to jest i z czym się to je?
O dr Mirosław Piątkowski SVD, misjonarz werbista z Bytomia, autor książki „Szukając Stwórcy zmysłami”, wyjaśnia istotę modlitwy zmysłami i zachęca do wprowadzenia jej do praktyki modlitewnej.
Słyszymy od dawna, że można się modlić zmysłami. Myślę, że nie tylko mnie jakoś się to wyklucza. Rozumiem, że modlić się można słowami: medytując, kontemplując, śpiewając, ale zmysłami?! Zapachem, smakiem, dotykiem, brzmieniem, wzrokiem? Po co? Jak Ojciec by wytłumaczył istotę tej modlitwy, jej sens czy potrzebę?
Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka modlitwa zmysłami wydaje się wydumaną atrakcją dla tych, którzy uznali, że potrzebują nowoczesnych sposobów nawiązywania relacji z Bogiem na miarę – jak to się często mówi – XXI w., pędzącego w szalonym tempie, tylko nie wiadomo dokąd. Tymczasem modlitwa zmysłami ma źródło w pierwotnych doświadczeniach i doznaniach człowieka, który przecież poznawał siebie i świat, czyli całe stworzenie, za pomocą zmysłów. Cóż byśmy wiedzieli o śpiewie ptaków, gdyby nie słuch? Idźmy dalej: a czy Stwórca w ogóle musiał obdarzać ptaki umiejętnością śpiewu? A zachód słońca wielością barw? Nie musiał. A jednak obdarował. A nasze ciało stosownymi zmysłami, abyśmy dostrzegli piękno, dobro i miłość Boga w Jego stworzeniu? Dlatego od chwili ujrzenia i podziwiania tych cudowności właściwie już zaczynamy się modlić, dziękując Bogu za to i wielbiąc Go. Mogę uświadomić sobie, że cała rzeczywistość, a więc i moje ciało, i wszystko, co odczuwam, też może i rzeczywiście prowadzi do Boga. Bo poprzez zmysły mogę Boga odkrywać, kontaktować się z Nim, zmysły prowadzą do Niego na inny poziom, na którym On jest. A On jest transcendentny. Św. Paweł mówi, że w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy. A więc żyjąc w Bogu, nie widzimy Go. Jesteśmy jak dziecko w łonie matki – ono poprzez zmysły ma z nią kontakt, karmi się nią – a więc i my dzięki nim zyskujemy pomoc, możliwość, ale i wyzwanie, by być bliżej Pana Boga.
Dzisiejszy świat, mam wrażenie, szczególnie dopieszcza zmysły, a nawet przecenia ich rolę. W centrum życia wielu ludzi stawia zaspokojenie doznań, właśnie zmysłowych, oddalając się, a wręcz uciekając od tego, co duchowe. A Ojciec przekonuje, że taka postawa może być modlitwą…
Nie do końca: musimy najpierw uporządkować kilka spraw. Otóż zmysłowość jest nierozerwalnie związana z człowiekiem i trudno się dziwić, że jest nią zdeterminowany od początku istnienia. Jednak człowiek nie jest istotą wyłącznie cielesną, zmysłową, ale jednocześnie i – co bardzo ważne – w równym stopniu duchową, odczuwającą transcendencję. Kiedy doświadczymy, że to, czego doznajemy przez zmysły, nas ogranicza, pragniemy czegoś więcej: te syte zmysły już nas nie satysfakcjonują. Ale długo szukamy wrażeń, próbujemy zaspokoić ten głód życia, który ze swej natury materialny nie jest i materią, czyli zaspokoiwszy potrzeby zmysłów, go nie nakarmimy. Niestety, działania świata zewnętrznego mu w tym nie pomagają. Odnoszę wręcz wrażenie, że biznes coraz silniej wkręca człowieka w świat materii, wmawia mu, by w nim pozostał i się zamknął, dając mu coraz wymyślniejsze produkty do szeroko rozumianej konsumpcji. A człowiek jest słaby i daje się skusić, bo tak usilnie potrzebuje i szuka czegoś, co go wypełni. Ale nigdy nie wyskoczy z tej orbity, jeśli nie odkryje świata ducha, przestrzeni Boga, a jedynie ON daje rzeczywistą radość i pełnię – sytość. To On dopełnia zmysły, które same w sobie, choć niewystarczające, też są dobre, bo są Jego pomysłem.
Ale sam Ojciec powiedział, że zmysły przynależą do ciała. A skoro przeciwstawiamy ciało duszy, to jak się modlić, wykazywać – że tak powiem – aktywność cielesną, nakierowaną na duchowość?
Św. Paweł bardzo podkreśla, że to parcie ciała, życie tylko ciałem budzi potrzebę stawiania sobie granic. I dopiero postawiwszy je, możemy skierować się na ducha. Nie chodzi tu o wyeliminowanie potrzeb ciała, które Bóg stworzył razem z nimi, a więc na pewno wszystkie są dobre. Chodzi o zachowanie miary w zaspokajaniu zmysłów, bo dopiero wtedy uda nam się ukierunkować nasze ciała na ducha, na inny świat, inną rzeczywistość. A to uzyskamy poprzez różne formy modlitwy, np. wstrzemięźliwość, post czy stosowanie umiaru. Dziś już nikogo nie trzeba przekonywać, że nieumiarkowanie w karmieniu – dosłownie i w przenośni – zmysłów prowadzi do chorób. I nie mam tu na myśli tylko nadwagi – cóż, ciało jak człowiek, ma swoje ograniczenia.
A świadomi tych ograniczeń, odczuwając lęk czy skruchę, zanosimy do Boga wołania o przebaczenie, pomoc… Trudno używać zmysłów w takich modlitwach…
No właśnie to jakiś paradoks, że tak rzadko używamy modlitwy dziękczynienia i uwielbienia, a zmysły są do tego idealne. O ileż łatwiej się modlić, gdy przeżywamy jakieś trudności, poczucie braku czy winy i wtedy prosimy, przepraszamy… Tymczasem modlitwa zmysłami ukierunkowuje nasze myśli na fakt, że ciało i zmysły są piękne, są darem i źródłem dobra. Dlatego mamy powody do radości, że Bóg tak nas wymyślił, więc dziękujmy Mu. A ta modlitwa przeniesie nas do kaplicy czy kościoła, gdzie już nie pracują zmysły jako takie, ale rzeczywistość, jakiej poprzez nie doświadczyliśmy, by się spotkać z Bogiem. Mamy w Kościele katolickim czas na adorację, kiedy jest On wystawiony w swoim ciele. Bóg pozwala nam przebywać ze sobą, w swej bliskości. To idealny czas na dziękczynienie, uwielbienie i oddawanie Mu hołdu – w śpiewie, uniesieniu. Proszę zwrócić uwagę, z jaką naturalnością i prostotą robią to ludy afrykańskie, które tańczą i śpiewają przed Bogiem z wdzięczności. Jak kilka tysięcy lat temu król Dawid…
Tę wdzięczność jakoś łatwiej kojarzymy z jedzeniem, bo przecież wielu z nas modli się przed i po posiłku. Rzeczywiście wtedy najwyraźniej widać, że zaspokajając potrzeby ciała, odczuwamy wdzięczność Bogu.
Mało tego, przecież nie chodzi tylko o proste zaspokojenie głodu, bo nasze pokarmy mają smak! Aby dostarczyć ciału energii do działania, nie byłby on potrzebny. Czyż nie mówimy, jedząc jakieś smakołyki „niebo w ustach”? A przecież tak samo możemy wychwalać naturę, widoki, twarz dziecka, kwiaty, śpiew ptaków, zwierzęta, przyjemność z dotyku ciała, głaskania psa czy kota, zapachy ogrodu i łąki…
No dobrze, ale jak odróżnić modlitwę zmysłami od zachwytu nad pięknem świata, który odczuwają przecież także ludzie niewierzący. Sam zachwyt już jest modlitwą?
To proste: człowiek wierzący w swym zmysłowym zachwycie nad światem przechodzi na płaszczyznę duchową… o czym już mówiłem. Święty Jan poucza, aby czcić Boga w każdym momencie, aby uwalniać swego ducha… Odnosić więc swój podziw, uniesienia serca i ducha, wszystko, czego doświadczamy, do Boga, dziękując Mu, że coś jest smaczne. W formie modlitwy wewnętrznej – nie musimy wypowiadać jej na głos. Przecież modlitwa – także ta zmysłami – jest relacją ducha człowieczego do ducha Bożego.
To świetny argument dla tych, którzy mówią, że Bóg jest wszędzie i nie muszą, by się modlić, chodzić do kościoła, na Msze święte...
Zaraz, zaraz. Powoli. To fakt, że zachwycając się zachodem słońca, można się modlić, ale też będąc w kościele. A jak to drugie jest ważne, wiemy z objawienie Jezusa, który był człowiekiem, czyli ciałem i On pokazał nam pewne postawy, miejsca, w których człowiek przeżywa spotkanie z Bogiem. Jezus sam też chodził do świątyni – synagogi żydowskiej, aby tam modlić się i słuchać Słowa Bożego. Czyż nie powiedział apostołom, jak to robić, kiedy poprosili: „Panie, naucz nas się modlić?”. Jezus zostawił tę modlitwę swoim uczniom, a Kościół ją uwiarygodnił, ale nie może ona zastąpić sakramentu Eucharystii, który człowieka wzmacnia i pozwala odczuwać bliskość Boga. A kiedy jestem słaby, nienakarmiony i nieogrzany Jego obecnością i miłością, po prostu nie czuję Jego bliskości. Nie wiem, co by się musiało stać, by ni stąd ni zowąd zacząć Go uwielbiać zmysłami. Sądzę, że taki człowiek najzwyczajniej zapomina, że wszystko, co istnieje, pochodzi od Boga, a w konsekwencji zapomina o Bogu. I gdzie tu miejsce na modlitwę?
Od Boga pochodzą też dzieła człowieka. Na przykład ikony czy – szerzej – obrazy, wszelkie wizerunki Jezusa i świętych.
Oczywiście, kontemplacja ikon jest modlitwą zmysłem wzroku. Patrząc na jakąś postać, rzeczywistość biblijną przedstawianą na obrazie, zdaję sobie sprawę z tego, że jego autor próbował przelać na płótno czy drewno doświadczenie Boga. I on, i my możemy łatwiej wchodzić w rzeczywistość duchową poprzez obraz. Człowiek nie czci samego wizerunku, postaci na obrazie, ale potrzebuje go, bo on pomaga nam wejść w transcendencję. Tak więc ikona, ukazując postaci świętych, zanurzonych w Panu Bogu, poprzez swoje znaki, symbole czy barwy przenosi nas do rzeczywistości świata samego Boga. Żydzi tego nie rozumieli, uważali, że człowiek czci obraz, a nie Boga. W chrześcijaństwie mamy pozwolenie i zrozumienie dla faktu, że obraz jest jedynie instrumentem pomocnym do przejścia do rzeczywistości Bożej, do świata ducha. Czyż nie czytamy w liście św. Pawła do Kolosan, że Jezus jest obrazem Boga niewidzialnego? A On sam powiedział: „Kto Mnie widzi, widzi Ojca”. Zresztą przedstawianie wizerunku Jezusa rozpoczęło się od odkrycia Jego twarzy na całunie. Od tamtego czasu ikonopisarze zaczęli przenosić ją na obrazy, a potem ludzi świętych, aby pokazać tych, którzy przeszli do rzeczywistości Bożej, zostali przebóstwieni i dlatego wolno ich malować, bo już są przeniknięci Bogiem. Zmysł wzroku miał pomagać temu, który patrzy na osobę na ikonie, wchodzić w kontemplację – od widzenia do bycia z Bogiem. Przecież odczuwanie, smakowanie Boga jest wspanialsze niż patrzenie, to że jestem z Nim, a nie tylko patrzę na Niego.
Jan mówi, że kto miłuje, trwa w Bogu. Nie, że widzi Boga. Bo kiedy miłujesz, żyjesz jak Bóg chce. Amen.
Rozmawiała Anna Kot
fot. Franciszek Bąk SVD
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |