Fot. pixabay/medway

Naprawdę mam prawo być traktowany w Kościele jak dorosły człowiek [ROZMOWA]

– Wystarczą symboliczne dwie lub trzy osoby, które wspierają się nawzajem. Czasem spotkają się, żeby się pomodlić. Czasem spotkają się, żeby poczytać słowo Boże i się nim podzielić. Przy tym uważnie rozglądają się, czy są jacyś potrzebujący pomocy w ich okolicy, którym można jakoś usłużyć. I to jest już Kościół na poziomie gruntu. Jak to napisałem – Kościół sąsiedzki – mówi Marek Kita, teolog, filozof, autor książki „Zostać Kościołem”.

Justyna Nowicka: „Zostać Kościołem” – trzeba przyznać, że to brzmi trochę inaczej niż „jak zostać w Kościele?”, co od razu zakładałoby, że trzeba podjąć jakieś działania naprawcze, żeby jednak, jeśli nie za wszelka cenę, to jednak za pewną cenę, „nie odpaść”.

Marek Kita: –  Bardzo się starałem, żeby ta książka nie była tłumaczeniem, że tylko ty, którego (lub którą) boli sytuacja Kościoła, musisz się zmienić – ani słynnym pouczeniem, że jak odchodzisz z powodu księdza, to znaczy, że nie byłeś (byłaś) tu z powodu Chrystusa. Czy też równie słynnym: jak chcesz naprawiać Kościół, to idź do spowiedzi. W tych sugestiach tak naprawdę wybrzmiewa myśl: niczego nie zmieniajmy w strukturach i działaniach, niech będzie dalej jak jest. Żeby było jasne –  zgadzam się, że należy zacząć od własnego nawrócenia, ale kto powiedział, że trzeba na nim skończyć?

Nie chodzi więc o to, żeby zaciskać zęby i wytrzymywać, ale z drugiej strony nie chodzi też o to, żeby człowiek porzucił wszystko. Choć oczywiście mam pełne zrozumienie dla ludzi, którzy nie wytrzymali i sobie poszli. Często poszli z tęsknoty za Panem Bogiem, którego myśmy im skutecznie zasłonili.

Ta książka jest w gruncie rzeczy – po pierwsze i przede wszystkim – swoistymi korepetycjami. Zastanawiałem się, co może zrobić dla Kościoła prosty belfer… Lubię to staroświeckie określenie, ono pochodzi z jidysz i oznacza pomocnika nauczyciela w chederze (szkole religijnej). Otóż teolog to skromny i również potrzebujący douczania asystent jedynego Nauczyciela, którym jest Chrystus. Więc co kościelny belfer może zrobić w sytuacji kryzysowej, kiedy nie ma żadnej władzy decyzyjnej, nie jest biskupem, nie ma możliwości wprowadzania reform? Stwierdziłem, że mogę zaproponować pewnego rodzaju korepetycje z Ewangelii. Nie dlatego, żebym był jakimś specjalistą wybitnym, ale dlatego, że długo ją studiuję i jednak nie tak trudno wydobyć jej podstawowy sens – jeśli się jest osobą uważną i gotową do nawrócenia swoich myśli. Czyli gotową do ewangelicznej metanoi, zmiany myślenia z ludzkiego na Boskie.

Na tyle, na ile potrafię, przeprowadzam w książce solidne (jak ufam, ale też tak twierdzą koledzy, którzy recenzowali książkę) studium słowa Bożego –  na temat tego, czym jest i o czym tak naprawdę jest Ewangelia. Czym jest tak naprawdę Kościół i po co tak naprawdę on jest? A następnie próbuję zarysować modus vivendi, czyli sposób życia bez czekania, aż „coś się radykalnie zmieni w strukturach”. Zmiana struktur musi być przygotowana przez zmianę stylu funkcjonowania prostych wierzących. Życie zwykle wyprzedza regulacje prawne.

Przy tym z jednej strony trzeba nazywać wyraźnie to, co jest patologią, a z drugiej strony trzeba powiedzieć, że nie szukam Kościoła idealnego, bo takiego nie ma. Nie ma jakiegoś innego Kościoła. Jest ten, który jest – i taki, jaki jest. Natomiast możemy próbować być w ramach tego Kościoła opozycją ewangeliczną. W Liście do Efezjan czytamy, że jesteśmy współobywatelami świętych i domownikami Boga. Więc chodzi o to, żebyśmy w ramach Kościoła zaczęli się faktycznie zachowywać tak, jakbyśmy byli obywatelami. Oraz upominać się o przestrzeganie konstytucji Kościoła, czyli Ewangelii. Można powiedzieć, że moja ojczyzna, Kościół, jest w tej chwili spętana złymi regułami, które nie są ewangeliczne. Kościół funkcjonuje inaczej, niż chciał Jezus. Zobaczmy, że Pan w Ewangeliach nie koncentruje się w nauczaniu na grzechach seksualnych (co my tak często robimy) natomiast bardzo dobitnie mówi o problemie, jakim jest krzywdzenie innych, oraz piętnuje nieczułość na regułę miłosierdzia. Mówi: „Władcy narodów dominują nad nimi, a ich wielcy używają nad nimi władzy – nie tak będzie wśród was”. Wyklucza w swoim Kościele autorytaryzm i nierówność. Mówi też, że Bóg „miłosierdzia chce, a nie ofiary”, bez tej wstawki tłumacza Biblii Tysiąclecia, że „raczej miłosierdzia”… Kult w chrześcijaństwie ma być egzystencjalny, a nie rytualny. Ofiarą składaną Bogu ma być nasza cielesność, przeżywana we wszystkich jej przejawach („czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego robicie”) jako „rozumna służba Bogu” – jak czytamy w Liście do Rzymian. Mamy oddawać Bogu chwałę wszystkimi codziennymi czynnościami, a zwłaszcza przeżywaniem relacji międzyludzkich. Czytamy też w Biblii, że „każdy, kto kocha, urodził się z Boga i zna Boga”, ponieważ po biblijnemu rozumiana znajomość to nie jest samo posiadanie wiedzy, informacji, lecz doznanie, doświadczenie pewnej rzeczywistości. Kochać, czyli afirmować drugą osobę i być dla niej darem, to doświadczać niepostrzeżenie Boga jako źródła tej miłości. Bardzo ważne jest pilnowanie, żebyśmy naprawdę byli wobec siebie tacy, jak Jezus nakazał i pokazał całym sobą.

>>> Abp Galbas: bez miłości nasze apostolstwo będzie bezduszne

fot. pixabay

Czyli zmiany organizacyjne w strukturze niewiele zmienią?

– Osobiście jestem trochę takim minimalistą w odniesieniu do kwestii organizacji Kościoła. Uważam, że powinien on być zorganizowany instytucjonalnie w stopniu minimalnym, tylko w takiej mierze, w jakiej to niezbędne. Jak uczą Dzieje Apostolskie: „nie nakładać żadnych więcej obciążeń ponad konieczne”. Choć ucząc się na błędach powinniśmy bardzo dopilnować mechanizmów kontrolujących, żeby nie było nadużyć władzy. Natomiast struktury powinny być skromne, nieskomplikowane. Zresztą nie tylko ja tak uważam, ale Tomasz z Akwinu mówił, że apostołowie dali stosunkowo niewiele wskazań, co do organizacji Kościoła i w zasadzie nie powinno się wiele dokładać – ponieważ wtedy zrobimy z naszej religii niewolę, a Stwórca chciał, żeby ona była wolnością. Więc nie o to chodzi, żeby tworzyć kolejne złożone struktury, ale by zmiana zachodziła na poziomie gruntu.

Niestety w Kościele przywykliśmy do kopiowania systemu władzy jeszcze w stylu cesarstwa rzymskiego. Nasza instytucja nosi na sobie, by sparafrazować pewną wypowiedź biblijną, obraz cezara. I to jest przyczyna kryzysów, których doświadczamy. Fundamentalne i -podkreślmy – systemowe zło ujawnianych obecnie nadużyć wyraża się w fakcie, że osoby dokonujące czynów związanych ze swą nieuporządkowaną seksualnością, używały w tym celu władzy i to jeszcze władzy umotywowanej religijnie. To jest podwójna zbrodnia, spotęgowana przemoc, gwałt na sumieniu.

Kiedy sobie przemyślimy w świetle słowa Bożego, co znaczy być Kościołem, jak trzeba być Kościołem, to zobaczymy, że Kościół to „my w Bogu”. To przyswajanie dzięki Duchowi Chrystusa, oraz praktykowanie w relacjach z innymi wierzącymi (a także z niewierzącymi), Boskiego sposobu egzystowania. Bóg egzystuje w międzyosobowych relacjach, jak czytamy w Ewangelii według Jana: „żeby wszyscy byli jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, żeby i oni byli w nas jednością… Ja w nich, a Ty we Mnie!” Tym jest i po to jest Kościół: żebyśmy się stawali pojednaną różnorodnością na wzór Trójcy Świętej, gdzie zachodzi przenikanie się egzystencji Ojca i Syna dzięki wspólnemu Duchowi. Chodzi o wspólnotę, w której żadna osoba nie jest wyobcowana ani izolująca się, ale zarazem każda osoba zachowuje własny charakter, jest w pełni sobą.

I gdy to sobie uświadomimy, wtedy zacznijmy to robić – dzielić codzienne radości i wyzwania z dwoma, trzema osobami, które widzą swoją słabość, ale kochają Jezusa, pragną takiego życia. Możemy zacząć działać na poziomie gruntu. To jest ukłon w stronę idei tak zwanych wspólnot podstawowych. Bo do tego, żeby być Kościołem w konkretnym tu i teraz, nie potrzeba pieczątki z kurii, nie potrzeba imprimatur. Nawet nie potrzeba asystencji księdza. Wystarczą symboliczne dwie lub trzy osoby, które wspierają się nawzajem. Czasem spotkają się, żeby się pomodlić. Czasem spotkają się, żeby poczytać słowo Boże i się nim podzielić. Przy tym uważnie rozglądają się, czy są jacyś potrzebujący pomocy w ich okolicy, czy jest ktoś, komu można jakoś usłużyć. I to jest już Kościół na poziomie gruntu. Jak to napisałem – Kościół sąsiedzki. Chodzi przy tym o grupy, które nie mają wielkich aspiracji, ponieważ wówczas znów powielałyby znane obecnie schematy. Powielałyby ambicje instytucjonalizacji i kontroli łaski, a przecież zgodnie z Ewangelią Duch Boży wieje tam, gdzie chce, a łaska (o czym przypomina papież Franciszek) działa nieustannie poza wszelką możliwą kontrolą. Oczywiście nie odrzucamy sakramentów, korzystamy z nich jak tylko możemy, ale pamiętamy też, że nawet gdy zabraknie sakramentów – wtedy i tak nie zabraknieChrystusa. Dlatego, że komunia z Chrystusem to stan, w jakim stale znajduje się człowiek pielęgnujący z Nim relację, a nie sam moment spożywania świętego posiłku. Nikt ani nic nie jest w stanie nas odłączyć od miłości Bożej ucieleśnionej w Chrystusie, jak pisze apostoł Paweł. Bóg związał swe zbawienie z sakramentami, ale sam nie jest nimi związany, jak uczy Katechizm. Chodzi więc o to, żeby odważyć się być Kościołem (czyli ludźmi egzystującymi w Chrystusowy sposób) w praktyce pozaliturgicznej, a ściśle mówiąc w liturgii, jaką jest zwykła codzienność dzielona z otoczeniem.

Oczywiście możemy też – i chyba nawet powinniśmy – mówić o reformach. Kościół ich potrzebuje. Ważne jest jednak, żebyśmy mówili o tych pożądanych reformach na bazie pewnego doświadczenia bycia Kościołem na poziomie gruntu, we wspólnocie podstawowej. Wówczas możemy mówić: „Zróbmy coś lepiej w tym Kościele, przeżywajmy lepiej to nasze my zanurzone w Panu Bogu”.

Niektórzy mogą pomyśleć, że chodzi o jakieś ukryte struktury, które tak naprawdę zniszczą Kościół.

– Nie, to nie chodzi o konspirację, jakieś spiskowanie. Chodzi o jawną, asertywną, ewangeliczną opozycję w społeczności kościelnej. Mnie się to kojarzy z opozycją demokratyczną w Polsce mojej młodości. Do podstawówki chodziłem za Gierka, a liceum zacząłem jak wybuchła pierwsza Solidarność, w sierpniu 80 roku. Pamiętam działalność opozycji demokratycznej, której uczestnicy powiedzieli: „Będziemy się zachowywać jak obywatele. Państwo nie przestrzega własnej Konstytucji, ale my jej będziemy przestrzegać i będziemy przestrzegać praw człowieka, które obowiązują wszystkich”. Ci ludzie działali pod własnym nazwiskiem, jawnie. Pamięta Pani, co Jezus mówi arcykapłanom? „Ja przemawiałam jawnie przed światem. Ja zawsze mówiłem w synagogach, w świątyni, gdzie się gromadzą wszyscy Żydzi. Potajemnie nie uczyłem nikogo”. Jezus był właśnie takim Bożym opozycjonistą w eklezji Pierwszego Testamentu, czyli w takim kościele judaistycznym swoich czasów. Funkcjonował w nim jako cieśla z Nazaretu, czyli mówiąc po dzisiejszemu budowlaniec z głębokiej prowincji. Był w tej społeczności osobą świecką, nie był kapłanem, nie był nawet teologiem wykształconym w szkole rabinicznej. I był religijnym opozycjonistą, choć nie buntownikiem. Nie głosił rewolucji, nie mówił „zburzmy świątynię”, wbrew temu, co Mu zarzucano. Natomiast de facto pokazywał zupełnie inny obraz Boga i pobożności. I to się okazało rozsadzające dla systemu.

A więc ja też jestem współobywatelem świętych, jak mówi Pismo, więc mogę się zachowywać jak obywatel w Kościele. Jestem obywatelem Kościoła i upominam się o przestrzeganie jego konstytucji, czyli Ewangelii.

Naprawdę mam prawo być traktowany w Kościele jak dorosły człowiek. Wszyscy jesteśmy uczniami i uczennicami Chrystusa, siostrami i braćmi, niezależnie od funkcji kościelnych. W książce przypominam, że nasi bracia przyjmujący święcenia są według Pisma, a konkretnie według Listu do Efezjan, sługami (takimi serwisantami) wspólnego kapłaństwa, czyli nas wszystkich. Tylko i aż. Nie lekceważę ich pomocy, ale nie są panami mojej wiary. Są współpracownikami mojej radości w Panu. To także są sformułowania biblijne. Ważne, żeby dobrze to zrozumieć. Ja nie chcę walki świeckich z duchownymi. Po prostu mówię: „Słuchajcie, możemy spokojnie, krok po kroku, przeżywać między sobą to, czym naprawdę jest Kościół”.

Zatem nie poddaństwo, ale dobrze rozumiane posłuszeństwo i wierność.

– Posłuszeństwo to jest temat, który trzeba mądrze, na nowo, w świetle słowa Bożego przestudiować. Chodzi przede wszystkim o posłuszeństwo naszej wierze. Greckie słowo pistis ma trojakie znaczenie. Oznacza ono jednocześnie wiarę, ufność, oraz wierność. A więc posłuszeństwo wiary, o którym pisze apostoł Paweł, jest zarazem posłuszeństwem zaufania. Ufam Bogu, któremu wierzę i dlatego, że ufam jestem posłuszny. Z wiary i zaufania Bogu wynika również moje podporządkowanie się pewnym zasadom życia wspólnoty wiary.

Takie zaufanie i wiara rzeczywiście tworzą o wiele głębsze więzi, oparte na decyzji i można powiedzieć, że tworzą pewien styl życia.

– Bardzo ważna jest dla mnie myśl jednego z prawosławnych biskupów i teologów, który mówił, że Kościół o wiele bardziej niż instytucją jest sposobem egzystowania. To nawiązuje do wspomnianej wyżej wizji wspólnoty osób na wzór Trójcy. Chodzi więc bardziej o nasze bytowanie w relacjach wzajemnych, o służenie sobie nawzajem. O wspólnotę, w której jedność nie dławi osobowości. A z kolei osobowości nie rozbijają jedności. To jest, powtórzmy, główny cel istnienia Kościoła – jednoczenie ludzi z Bogiem i budowanie międzyludzkiej wspólnoty. Przypomniał o tym Sobór Watykański II.

Posłuszeństwo jest istotne jako moje wpasowanie się w Boży projekt życia. Dlatego kościelne posłuszeństwo, jako szkoła rezygnacji z siebie na rzecz powierzenia się prowadzeniu przez Ducha Bożego, jest czymś, czego wszyscy potrzebujemy. Bo mamy taki jakby gen egoizmu, samowoli i z tego trzeba się leczyć – i temu miało służyć pierwotnie posłuszeństwo w Kościele. Ale niestety w Kościele zrobiliśmy z posłuszeństwa takie mechaniczne narzędzie podporządkowania się instytucji.

Tymczasem owszem, mamy uznawać tych, którzy nam przewodniczą w Panu. Ale mamy też prawo pytać: „Czy wy nam przewodniczycie naprawdę w Panu, w Jego stylu?”. Proszę zajrzeć na przykład do Dziejów Apostolskich, które są  teologiczną opowieścią o początkach Kościoła. Tam mamy świętego Piotra, który wraca od setnika Korneliusza, a bracia i siostry w Jerozolimie, czyli wierni, pytają go: „Czemu to zrobiłeś? Czemu poszedłeś do poganina?”. I co robi Piotr? Nie mówi: „Słuchajcie, kochani, ja jestem Piotr, opoka, na mnie Jezus zbudował swój Kościół, więc co to w ogóle za jakieś dziwne pytania. Macie słuchać, co ja mówię”. Nie, Piotr się tak nie odzywa. Piotr się tłumaczy siostrom i braciom. Później mamy tak zwany sobór jerozolimski, gdzie dyskutowano, czy wymagać od nawracających się pogan przestrzegania prawa mojżeszowego. Piotr tam podpowiada pewną sugestię, ale wcale nie rozstrzyga tej sprawy osobiście. Występuje jako jeden z dyskutantów. Decyzję podejmują wszyscy apostołowie i starsi razem z całą eklezją, z całym zgromadzeniem. Dlatego mogą orzeczenie zacząć słowami: „Spodobało się Duchowi Świętemu i nam”. Czyli nie jest to tak, jak myśmy się przyzwyczaili w Kościele, że ktoś mający władzę wydaje się zakładać: „Spodobało się mnie, więc spodobało się też Duchowi Świętemu”. W Biblii widzimy Kościół synodalny, o który się dzisiaj upominamy.

Powiem może troszkę ironicznie. Nawet tradycjonaliści odkryli, że z papieżem spierać się można. Tylko trzeba było, żeby papieżem został Franciszek, który się tradycjonalistom nie podoba. I nagle się okazało, że z papieżem można dyskutować. I że papież nie we wszystkim jest nieomylny!

fot. pixabay/iphotoklick

Często nie rozróżniamy tego, co jest najważniejsze. Dlatego być może oczekujemy od księży, od tych, którzy przewodzą, że będą nam odpowiadali na wszystkie pytania. Nie potrafimy rozpoznać tego, co jest sednem, dlatego wszystkie opinie teologiczne czy prywatne księży traktujemy jak prawdę objawioną. W pewien sposób przyzwyczailiśmy się, że to ksiądz mówi nam „jak żyć”.

– Sparafrazuję jedną z nauk biblijnych. Jezus, pytany o mozaistyczną praktykę rozwodową, mówi: „Na początku tak nie było”. Transponując to na sytuację, o której Pani wspomniała, że jesteśmy przyzwyczajeni do takiego, a nie innego myślenia jarównież powiem, że „na początku tak nie było”. Kościół pierwszych apostołów nie był Kościołem niewolniczego posłuszeństwa. Gdy święty Paweł upomina wspólnotę koryncką, w której dochodziło do różnych nadużyć, to nie ma w tym upomnieniu żadnego deprecjonowania charyzmatów korynckich wierzących. Paweł, chociaż potrafi krytykować nadużycia, to jednak uznaje, że ci charyzmatycy mają prawo posługiwać się swymi charyzmatami.

Duch Święty jest dany Kościołowi ma sposób synodalny. Należy przez to rozumieć, że każdy ma jakiś charyzmat, jakiś duchowy dar, jakieś światło. U mnie we wspólnocie Chemin Neuf mówimy: „Sam pójdę szybciej, ale razem zajdziemy dalej”. Wszystkie Boże sprawy, jeśli są naprawdę Boże, warto i trzeba rozeznawać powoli, wspólnie szukając konsensusu. Dopiero w tej jedności cierpliwie szukanej Duch Święty przemówi wyraźnie.

Normalnym stanem Kościoła nie jest też coś, co sobie prywatnie kiedyś nazwałem „ortodoksją zalęknioną”. Podam jeszcze jeden przykład z początków Kościoła. Konflikt doktrynalny, z powodu którego w końcu zwołano Sobór Efeski, wybuchł z mocą w momencie, gdy w katedrze w Aleksandrii świeccy zareagowali gwałtownie na herezje głoszone przez kaznodzieję. Przerwano wtedy nabożeństwo. Wyobraźmy sobie współcześnie taką sytuację, że na przykład w czasie kazania proboszcza ktoś wstaje i mówi mu, że głosi herezje. Oczywiście nie chodzi o to, że namawiam do anarchii, ale chcę powiedzieć, że stan umysłu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni – że nie wolno nam mówić, a nawet myśleć inaczej niż powie ksiądz, czy biskup, lub nawet papież – nie wyraża odwiecznej zasady. Ta ortodoksja zalękniona w katolicyzmie rzymskim została nam zaszczepiona w wyniku nerwowej reakcji na Reformację… Która notabene była, niezależnie od poważnych kontrowersji dogmatycznych, przede wszystkim upomnieniem się o ewangeliczne, a nie jurydyczne przeżywanie Kościoła.

W reakcji na Reformację protestancką zaczęliśmy uczyć, że należy we wszystkim słuchać hierarchii. W ten sposób doprowadziliśmy do tego, że prosty wierny czuje się zupełnie uzależniony od księdza. Tymczasem Pismo mówi wyraźnie, że wszyscy mamy prawo poszukiwać, byle w dialogu i gotowości uczenia się – żebyśmy mogli potem powiedzieć: „spodobało się Duchowi Świętemu i nam”. Mało tego, wszyscy możemy opierać się na zmyśle wiary, takiej zdolności wyczuwania, jakie wnioski płyną  Ewangelii – ponieważ, jak uczy Pierwszy List Jana, wszyscy mamy namaszczenie od Ducha Świętego.

Mogę powiedzieć, że sprawdziłem to na sobie. W czasach, gdy byłem młodym oazowiczem, wielu dorosłych wolało nie czytać osobiście Pisma Świętego, ponieważ bali się, że coś źle zinterpretują, wymyślą jakąś herezję. A ja nauczyłem się czytać Biblię w wieku lat 11-12 od mojego ojca, który był inżynierem od budowy dróg i mostów. Nie był teologiem, ani tym bardziej księdzem. Ja też nauczyłem się podchodzić do tekstu biblijnego z całkowitą prostotą, oraz dobrą wolą odczytania tego, czego uczy nas Bóg. Kiedy dużo później zacząłem studiować teologię, to wiele razy mogłem zobaczyć, jak potwierdzają mi się intuicje zrodzone z lektury Pisma Świętego. Więc mamy szukać, mamy prawo szukać wszyscy wspólnie.

Jak już wspomniałem w Liście do Efezjan czytamy (w czwartym rozdziale), że Pan ustanowił proroków, ewangelistów, pasterzy, nauczycieli, ale oni są po to, żeby wyposażać świętych – czyli wszystkich nas – do wykonywania ich posługi. Kościół jest wspólnotą budującą się w procesie wzajemnego wspierania się rozumieniem wiary. Jest stale w drodze ku coraz pełniejszemu poznawaniu Boga. To jest właściwy obraz Kościoła, a nie to, co nam się często przedstawia. Że niby jest jakaś instytucja, która ma tajemną wiedzę, którą dysponują wyznaczeni hierarchowie i oni decydują, a my mamy milczeć, słuchać i bać się myśleć. Na Kościół z Ewangelii nałożyliśmy kliszę z systemów tego świata. Zrobiliśmy system władzy i kontroli z czegoś, co miało być odpowiedzialną wolnością dzieci Bożych. Nie mówię, że oskarżam wszystkich biskupów o bycie jakimiś nadzorcami niewolników. Mówię tylko o sposobie naszego myślenia o Kościele  takim, jakby istniała pewna warstwa arystokracji, która ma święcenia, oraz ich poddani, którzy mają słuchać. To nie jest wizja, której chciał Jezus.

Każdy z nas na mocy chrztu jest dzieckiem Bożym i w ogóle nie da się być niczym więcej. To jest największa godność, jakiej możemy dostąpić. Natomiast jeśli na jakiegoś brata nałoży się ręce, żeby mógł obsługiwać siostry i braci, wyposażając ich do bycia dziećmi Bożymi to jest to służba, a nie panowanie. Więc ja się po prostu upominam o takie podstawowe rzeczy, które wynikają z Ewangelii.

Tutaj koniecznie trzeba dorzucić zastrzeżenie. Obok tej ortodoksji zalęknionej, którą wyżej skrytykowałem, dochodziła też i wciąż dochodzi do głosu postawa anarchii i uporu, gdy forsuje się jakieś własne poglądy, lub poglądy charyzmatycznego lidera danej grupy, wbrew autorytetowi teologów, biskupów, papieża… Gdy w imię namaszczenia Duchem Świętym odrzuca się jakikolwiek autorytet. Otóż trzeba mocno podkreślić, że choć w Kościele jest miejsce na poszukiwanie, dyskusję, a nawet spór, to zarazem musi on się toczyć w odpowiednich ramach. Ci, którym dano autorytet, mają być szanowani. A żadne rozstrzygnięcie naprawdę Boże nie jest dziełem upartej jednostki lub grupy. Wzorcowy sobór z Dziejów Apostolskich to debata, w której ludzie słuchają się nawzajem i pytają nie o to, jak przeforsować intuicję własną lub swojej frakcji, lecz o to, co Duch Święty mówi poprzez tę naszą szeroką wymianę intuicji. Nie chodzi o przepchnięcie swojej racji, lecz o poszukiwanie zgody wynikającej z wewnętrznego pokoju, gdy nasze różne osobiste wrażliwości na Słowo Boże i aktualną sytuację jakoś się spotkają i porozumieją. Duch Święty przemawia na sposób symfonii, nie pojedynczego dźwięku. Potrzebujemy się nawzajem słuchać i harmonizować swoje intuicje. Anarchia w Kościele jest niedopuszczalna nie dlatego, jakoby przełożeni mieli monopol na Ducha, lecz dlatego, że Duch jest inspiratorem śpiewu na głosy. Mądrość Boża objawiana przez Kościół jest, jak mówi List do Efezjan, „rozlicznie wieloraka”.

Zdjęcie poglądowe fot. Justyna Nowicka/misyjne.pl

Kiedy słucham tego, o czym Pan mówi, to od razu przypominają mi się głosy, wypowiadane publicznie bądź nie, że chodzi nam w Kościele także o przywracanie podmiotowości wiernym. A może raczej nawet o to, byśmy sami w tę podmiotowość uwierzyli.

– Opowiem Pani anegdotę z życia. Należę do wspólnoty, która narodziła się we Francji z grupy modlitewnej, ale potem się rozrosła. Obecnie ma podmiotowość prawną w Kościele. Jesteśmy publicznym stowarzyszeniem wiernych. Mamy swoje konstytucje. Mamy nawet w łonie wspólnoty własnych braci ze święceniami, mamy siostry, które przyjmują konsekrację -taką nie w pełni zakonną, ale są osobami konsekrowanymi. Przy tym funkcjonujemy we wspólnocie na równych prawach,  niezależnie od tego, czy ktoś ma święcenia, czy składał śluby, czy zadeklarował zaangażowanie jako tzw. świecki. Więc we wspólnocie są różne stany życia i tak sobie funkcjonujemy na świecie. Są miejsca, gdzie mamy swoje oficjalne domy – w Polsce są trzy. Kiedyś mieszkałem w Krakowie, gdzie takiego wspólnotowego domu nie było i szukaliśmy miejsca na spotkania modlitewne w pewnej parafii. Więc w gronie osób tak między trzydziestym a pięćdziesiątym rokiem życia, czyli zdecydowanie dorosłych ludzi, poszliśmy do proboszcza. Przedstawiliśmy temu stosunkowo młodemu proboszczowi – mógłby być moim studentem, wtedy uczyłem na Uniwersytecie Papieskim w Krakowie – kim jesteśmy i w jaki sposób chcielibyśmy się spotykać. Kiedy już powiedzieliśmy wszystko, proboszcz zapytał: „Ale czy jakiś ksiądz się wami opiekuje?”. Więc jeszcze raz próbujemy tłumaczyć, że jesteśmy podmiotem prawnym w Kościele, mamy swoje reguły, swoich odpowiedzialnych, niekoniecznie tylko księży, ale także ich… A ten ksiądz znów się nas pyta: „No tak, ale czy jakiś ksiądz się wami opiekuje, bo jak to będzie, że wy tutaj będziecie się spotykać, Pismo Święte czytać, a nie będzie z wami księdza, który by się wami opiekował?”. On to mówi do ludzi, którzy są w wieku bliskim pewnie wiekowi jego rodziców. Do tego ja byłem już wtedy wykładowcą teologii, ale mniejsza z tym. Ten człowiek z góry założył, że skoro nie mamy święceń, to za przeproszeniem jesteśmy głuptasami, nad którymi ksiądz musi stać i których musi pilnować. Nieważne, że jesteśmy starsi, że przeszliśmy pewną formację, mamy jakieś życie modlitewne, duchowe. No więc tak, w książce chodzi mi o przywrócenie godności przysługującej każdemu chrześcijaninowi. A może nawet bardziej o takie spokojne jej odzyskiwanie, o dojrzewanie świadomości, że tę godność mamy.

A to, że liczni księża podmiotowości nam nie przyznają… nie szkodzi. Zacznijmy ją sami sobie przyznawać. Zacznijmy się zachowywać jak dojrzałe dzieci Boże i zobaczmy, co z tego wyniknie. Trochę szkoda czasu na czekanie, żeby nam pozwolili być Kościołem. Oczywiście zdanie „wy jesteście Kościołem” słyszeliśmy już tysiąc razy, tylko że w konkretach zawsze okazuje się, że naprawdę to oni są Kościołem, a nie my. My jesteśmy przedmiotem ich działalności.

Wziąć odpowiedzialność za swoją wiarę i za budowanie Kościoła. Bardzo realne budowanie. Podoba mi się to, ale dla niektórych może być to niemałe wyzwanie.

– Oczywiście jest to wyzwanie dla mentalności zalęknionej. Ale jest to także wyzwanie dla mentalności rutyniarskiej, w której –  jeśli w parafii jest msza, dyżur w konfesjonale i parę nabożeństw, czasami jakiś ślub czy pogrzeb –  to reszta nie jest ważna. Bywa, że ksiądz, a nawet wielu parafian uważa, że wtedy jest już wszystko w porządku. To nie jest żywy Kościół. Sługa Boży ksiądz Franciszek Blachnicki powiadał ironicznie, że zrobiliśmy z parafii ajencję świadczenia usług religijnych dla ludności, a to miała być społeczność wierzących, duchowa rodzina.

Tak więc najpierw trzeba faktycznie uwierzyć w to, kim jestem w oczach Boga i zacząć się zachowywać zgodnie z tą prawdą. Czy to nie będzie często niezrozumiałe? Myślę, że tak.

Jednak jeśli żyję miłością Ojca i Syna, i Ducha Świętego, która się we mnie przekłada na miłość do moich sióstr i braci – tych, z którymi podzielam wiarę, oraz wszystkich innych – to jestem w Kościele i jestem Kościołem,czy ktoś tego chce, czy nie. Nie da się mnie wyrzucić z Kościoła, bo jeśli afirmuję więź z innymi w Duchu Świętym, to po prostu jestem cząstką tej więzi, duchowego organizmu. Zatem jesteśmy Kościołem i całkiem po prostu odważmy się nim być.

Marek Kita – dr hab. teologii, dr filozofii. Adiunkt na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Wcześniej długoletni pracownik Instytutu Teologii Fundamentalnej, Ekumenii i Dialogu Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. Wykładowca w seminarium duchownym salezjanów w Krakowie oraz w łódzkim seminarium archidiecezjalnym. Autor kilkudziesięciu artykułów naukowych, popularnonaukowych i publicystycznych, dwóch monografii naukowych oraz kilkunastu cykli internetowych komentarzy biblijnych na stronie Bractwa Słowa Bożego (bractwoslowa.pl). Zaangażowany we Wspólnotę Chemin Neuf.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze