Noworoczny seans o Maryi. Netflix sięga po historię Matki Zbawiciela [RECENZJA]
„Maryja” Netflixa opowiada historię Matki Bożej. Ten film mógł być szansą na to, by pod przykrywką produkcji rozrywkowej przemycić trochę wiedzy teologiczno-religijnej. Czy to się udało?
>>> Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki Maryi. To najstarsze maryjne święto
1 stycznia, dokładnie na początku nowego roku i w dniu kończącym oktawę Bożego Narodzenia, Kościół skupia swą uwagę na Maryi. Na „Świętej Bożej Rodzicielce Maryi” – bo taki jest dokładnie tytuł Tej, której uroczystość obchodzimy. Wokół Maryi skupiona jest też produkcja, którą od pewnego czasu można oglądać na Netflxie (i która jest zresztą produkcją tego streamingowego giganta). Nie jest to na pewno klasyczny film świąteczny – choć pojawił się chwilę przed Bożym Narodzeniem – z miłosną historią, mnóstwem ozdób i całą „magią świąt”. „Maryja” to opowieść jakby biograficzna – o Matce Bożej. Czy warto ją zobaczyć?
Bohaterka
>>> Bożonarodzeniowe rośliny i ich tajemnice
Zacznijmy od tego, że jeśli ktoś spodziewa się tu historii skupionej wokół narodzin Jezusa, choć prezentowanej z perspektywy Maryi – to się zawiedzie. Owszem, ten wątek się pojawia, ale w sumie dopiero pod koniec obrazu. To nie jest film o Jezusie – ale właśnie o Maryi. I tak, wiem, że z Pisma Świętego zbyt wiele się o Niej nie dowiemy – poza pierwszymi rozdziałami Ewangelii wg św. Mateusza i wg św. Łukasza jest właściwie postacią epizodyczną. Biblia mówi nam o Maryi zaskakująco niewiele – zwłaszcza patrząc na to, na jak szeroką skalę zakrojony jest Jej kult. Owszem, są poświęcone Jej apokryfy. Nie czytałem ich, ale zakładam, że twórcy scenariusza Netflixowej „Maryi” sięgali po nie, tworząc swój film. Jednak film potrzebował „wypełnienia” treścią – Biblia by tej treści wiele nie dała. „Maryja” opowiada więc o życiu Maryi – od jej narodzin, aż do wydarzeń znanych nam z kart Ewangelii Dzieciństwa. Chciałoby się więc zapytać, czy będzie część druga – opowiadająca o Maryi towarzyszącej dorastającemu Synowi, który staje się Nauczycielem, a potem zbawia nas na krzyżu. Myślę, że byłoby to ciekawe dopełnienie historii z filmu „Maryja”.
Odczarowanie
>>> Dlaczego akurat osioł i wół?
Skoro dostajemy rozszerzoną wersję historii Maryi – to czy to film warty obejrzenia? Tak, ponieważ to, co wynika z apokryfów lub z wyobraźni scenarzystów zasadniczo nie kłóci się z przesłaniem, jakie kojarzymy z Matką Bożą. Netflixowa Maryja jest bowiem przedstawiona przede wszystkim jako Ta, dzięki której wypełniają się mesjańskie proroctwa Izajasza (co zresztą wiąże się z patosem niektórych scen – jak dla mnie czasem było zbyt patetycznie). Widz poznaje bohaterkę, dzięki której wypełni się obietnica – i myślę, że jest to bardzo cenne spojrzenie. Mocno wybrzmiewa w tym filmie powiązanie Starego i Nowego Testamentu. Cenne jest też w tym obrazie odczarowanie magii i bajkowości, tak często wiązanych z Bożym Narodzeniem. Bo nawet jak spojrzymy choćby na pocztówki mające zilustrować wydarzenia z Betlejem – to są bardzo sielankowe, nawet jeśli pokazują Maryję, Józefa i Jezusa w żłóbku. A przecież to wcale nie były sielankowe wydarzenia, co zresztą podkreśla przekaz biblijny. Nie chciano znaleźć dla nich miejsca, Maryja rodziła w bólach, do tego Herod prowadzący mordercze poszukiwania. Oczywiście, że film nie pokaże nam jeden do jednego, jak to wyglądało. Mimo to twórcy podejmują próbę odwzorowania realiów, jakie panowały w Ziemi Świętej te 2000 lat temu. A zarazem dość realistycznie – czasem i bardzo brutalnie – przedstawiają trudy, przed jakimi staje Maryja, Józef, a także ich rodziny, a potem też mały Jezus. Pewnie wiele tu uproszczeń, niemniej niejednego widza zapewne poruszą – albo i wzruszą – warunki, w jakich przyszło żyć Świętej Rodzinie.
Młodość
>>> Betlejem. Tu narodził się Jezus
No właśnie, Święta Rodzina. Tutaj też film Netflixa odczarowuje pewne mity. Młoda Maryja – to już raczej nie budzi wątpliwości. Ale przecież jej mąż, Józef, nie był starcem, a często właśnie tak jest przedstawiany. Netflixowy Józef to młody chłopak, w wieku zbliżonym do Maryi. Ciekawie zresztą przedstawiona jest ta romantyczna część filmu – jak rodzi się związek Maryi i Józefa. Oczywiście wszystkiemu towarzyszą znaki nadprzyrodzone – archanioł Gabriel to jedna z ważniejszych postaci w tym filmie. Zobaczymy go wielokrotnie – jako tego, który przekazuje Boże pragnienia ludziom. Ale zobaczymy też Lucyfera – upadły anioł próbuje nieskutecznie zawalczyć o duszę Maryi. Co ważne, anioły też nie są tutaj bajkowymi stworzeniami z wielkimi, białymi skrzydłami. Znacznie bliżej im do ludzi – choć trochę upiornych. Przyznam, że ta nadprzyrodzona część filmu najmniej mnie przekonała. Wracając do Świętej Rodziny – to film o młodości. O wyzwaniach, jakie zostały postawione przed naprawdę młodymi ludźmi. To bardzo cenne – zauważenie, że nie było Józefa – doświadczonego życiowo mędrca. Ale był Józef – młody chłopak, którego żona była w ciąży i z którego zapewne śmiano się, że został zdradzony. Poruszyło mnie to psychologiczne spojrzenie na te postaci. Podkreślenie roli młodości może przyciągnąć przed ekrany zwłaszcza młodszą widownię – a myślę, że to bardzo ważne. Istotni w tym filmie są też Joachim i Anna – rodzice Maryi. Jak wiemy, to postacie z apokryfów, nie znamy ich z kart Biblii. Ich wątki, zwłaszcza Joachima, mocno dramatyzują całą opowieść – zwłaszcza, że film ten stara się też pokazać historyczno-polityczny kontekst wydarzeń sprzed 2000 lat. Opowieść o Maryi miejscami zmienia się w film iście przygodowy!
Rozrywka
Na koniec chcę wspomnieć jeszcze o Anthonym Hopkinsie. Wybitny amerykański aktor, zdobywca Oscara m.in. za „Milczenie owiec” gra tu głównego antagonistę – króla Heroda. Nieprzypadkowo wspominam właśnie o Oscarze za „Milczenie owiec” – bo Hopkins wciela się w Heroda, który w filmie jest naprawdę szalony, nieprzewidywalny i którego widz się zwyczajnie boi. Dużo w tym Herodzie Hannibala Lectera – cóż, czasy się zmieniają, ale w każdych czasach zdarzają się bardzo źli ludzie. Choć Hopkins gra głównego antagonistę – to nie sposób nie docenić jego roli w „Maryi”. Aktorsko ten film mocno na nim stoi. Jego wersji Heroda – człowieka zimnego, zepsutego do szpiku kości – na długo nie zapomnę.
Czy warto zobaczyć „Maryję”? Tak, bo dzięki temu filmowi zaczniemy trochę inaczej – bardziej realistycznie, mniej bajkowo-baśniowo, patrzeć na narodzenie Jezusa i okoliczności towarzyszące temu wydarzeniu. I na pewno zaczniemy też bardziej łączyć między sobą Stary i Nowy Testament – w „Maryi” faktycznie wielokrotnie podkreślono związek Matki Bożej z proroctwami Izajasza. Owszem, wszystko przedstawione jest w typowej dla Netflixa stylistyce – na bogato, z efektami specjalnymi itd. Widać, że to film hollywoodzki. Bywały momenty, że miałem skojarzenia z „Grą o tron” i z „Diuną” – ciekawe, czy inni widzowie też je mieli? Dobrze, że powstał film religijny dla streamingowego giganta – dzięki temu udało się odejść od częstej dla takich produkcji siermiężnej propagandy. Widz ma przede wszystkim czerpać przyjemność z seansu – Netflix służy przecież rozrywce. To, że przy okazji seansu zaczerpnie też trochę wiedzy teologiczno-religijnej to wartość dodana. I bardzo cenna!
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |