O. Tomasz Maniura OMI: nie ma prawdziwej ewangelizacji bez budowania relacji [ROZMOWA]
– Jeśli jakiś ksiądz twierdzi, że młodzież jest zła, bo nie chodzi do kościoła, a zarazem sam aktywnie jej nie szuka, to znaczy, że tej młodzieży nie kocha. Kto kocha – szuka sposobów, kto nie kocha – szuka wymówek – mówi o. Tomasz Maniura OMI, z którym rozmawiałem o ewangelizacji wśród młodzieży.
Ojciec Tomasz Maniura OMI jest misjonarzem oblatem i prowincjonalnym duszpasterzem młodzieży. Osiemnaście lat temu założył wspólnotę dla młodzieży NINIWA, w ramach której prowadzona jest nie tylko ewangelizacja i formacja. Organizowany jest przez nią m.in. Festiwal Życia, który na cały tydzień przyciąga tłumy młodzieży. NINIWA to też wielotygodniowe wyprawy rowerowe, w czasie których uczestnicy dotarli z Polski nawet w głąb Syberii.
>>> Tomasz Maniura OMI: młodzi mówią, że nie chcą żyć jak ich rodzice [ROZMOWA]
Piotr Ewertowski (misyjne.pl): Czy młodzież dzisiaj jest zła?
O. Tomasz Maniura OMI: – Nie (śmiech). Nie, nie jest zła. Jeśli mielibyśmy już tak myśleć, że trzeba kogoś obarczyć odpowiedzialnością, to ja bym bardziej powiedział, że to dorośli nie postępują właściwie. Człowiek sam w sobie rodzi się dobry, a młodzi są w dużej mierze tacy, jakimi ich uczynili dorośli. Młodzież ma takie wartości, jakie przekazali im (lub nie przekazali) dorośli. Dlatego młodzież jest właśnie taka jaka jest. Na pewno dzisiejsza młodzież jest pokoleniem bardzo porzuconym przez dorosłych. Jest to bardzo samotne pokolenie. Dlatego często są tacy zagubieni i opuszczeni. Jeśli rodzice nie mają czasu dla dzieci, to ich po prostu nie wychowają. Choćby wysłali ich na najlepsze studia, kursy językowe, do elitarnych szkół – to w żadnym wypadku nie zastąpi to czasu, który rodzice powinni poświęcić dzieciom.
Identycznie jest z duszpasterzami. Dlaczego często w Kościele nie ma młodzieży? Będziemy mieli w Kościele tyle młodzieży, ile mamy dla niej czas, ile mamy z nią kontaktu. Młodzież ma dobre pragnienia, chcą dobrze żyć, większość myśli perspektywicznie, ale często robią to po omacku, bo nie ma ich kto poprowadzić.
Jak dotrzeć do tej młodzieży z Ewangelią? Jak można burzyć mosty między nią a duszpasterzami?
– Normalnie, przez ludzkie spotkania i budowanie relacji. Po prostu spotykać się z nimi, nic innego. Oczywiście, nie ma to polegać na tym, że ksiądz ogłosi w parafii, że odbędzie się spotkanie dla młodzieży w piątek o 19. No i potem młodzież jest zła, bo nie przyszła (śmiech). Wiadomo, że taki ktoś nic nie pojął. Kiedy mówimy, że trzeba spotykać się z młodymi, to trzeba iść tam, gdzie oni są. Trzeba mieć czas na szukanie młodych, bo ich dziś często w Kościele nie ma, ale to nie jest ich wina. Jak rodzicie w domu do kościoła nie chodzili, nigdy się nie modlili i o Bogu nie mówili, to nie można odpowiedzialnością za to obarczać młodych. Jak ksiądz będzie twierdził, że młodzież jest zła, bo do kościoła nie chodzi, a zarazem sam aktywnie jej nie szuka, to znaczy, że tej młodzieży nie kocha. Istnieje taki prosty mechanizm: każdy, kto kogokolwiek kocha, szuka sposobu dotarcia do tej osoby; kto kocha – ma wyobraźnię. A kto nie kocha, ten szuka powodu, żeby się nie spotkać.
Jednak samo spotkanie to nie wszystko. Nie można przyjść i od razu z pozycji autorytetu mówić im o Panu Jezusie.
– Po pierwsze nie można ich oskarżać, trzeba ich przyjąć takimi jakimi są i tam gdzie są. Młodzi mogą mieć różne dobre pragnienia i zainteresowania. Część z nich interesuje się muzyką albo sportem lub jeszcze czymś innym. Każdy ma jakieś zajęcia. Jak ksiądz coś chce przekazać młodzieży, to najpierw się musi spotkać i być tam, gdzie oni są. Przecież my też mamy jakieś zainteresowania i trzeba to wykorzystać. Można spotkać się z młodymi na rowerach, na tenisie – możliwości jest dużo. To jest sposób przyjęcia człowieka. W czasie takiego spotkania naturalnie trzeba rozmawiać i dzielić się swoim życiem. Ktoś opowiada o ulubionej muzyce albo o swoim rodzeństwie, ksiądz też mówi o swoim życiu, w którym obecne są wiara i Bóg.
Rozumiem zatem, skąd pomysł na wyprawy rowerowe. Chodzi o spotkanie się z młodymi na bliskim im gruncie.
– Dokładnie tak! Tak się zaczęły te wyprawy. To była odpowiedź na potrzebę duszpasterską. Była ekipa młodych, którzy jeździli na rowerach, ale nie chodzili do kościoła. Moja rolą jako księdza jest podzielić się z nimi wiarą. Aby to robić, zacząłem z nimi jeździć na tych rowerach.
Takie podejście staje się coraz popularniejsze. W parafiach organizowane są biegi, po których rozważa się Pismo Święte, są zajęcia sportowe dla młodzieży. Domyślam się, że jak Ojciec zaczynał organizować wyprawy rowerowe 16 lat temu, to nie zawsze spotykało się to z przychylnością kościelnego otoczenia.
– Oczywiście, że były różne reakcje. W tamtych czasach na pomysł, żeby jechać na parę tygodni z młodymi wielu ludzi patrzyło z rezerwą, niektórzy wręcz negatywnie. Mało kto uważał to za sensowne zajęcie dla księdza, zakonnika i oblata. Tak jest zawsze, jak się robi coś nowego. To rozbudza emocje. Ludzie zaczynają się zastanawiać, po co to wszystko. Niektórzy twierdzili, że to na pewno słomiany zapał, który zaraz mi przejdzie. Mówiąc obrazowo – jak się ludzie przedzierają przez busz, to najbardziej pokaleczy się ten, kto idzie pierwszy, bo musi tę ścieżkę wydeptać i pościnać krzaki. W tym wypadku to nie są zranienia fizyczne, ale różne oskarżenia i złośliwości. Taki mechanizm występuje także w Kościele, który jest instytucją tradycyjną, mocno rozbudowaną i zinstytucjonalizowaną. Samo w sobie to nie jest złe, ale jednocześnie często nie ma za dużo przestrzeni na robienie czegoś nowego, bo jak ktoś zaczyna, to pojawiają się podejrzenia – dlaczego to robi i o co mu w ogóle chodzi.
Spotykamy młodzież na gruncie ich zainteresowań i budujemy z młodymi relację. Jak wtedy wygląda ewangelizacja? Rozumiem, że to nie może być zwykłe charyzmatyczne nauczanie. To nie wystarczy.
– Charyzmatyczne nauczanie to tylko część. To nie jest cała ewangelizacja, lecz jeden z etapów początkowych. Ja nie neguję charyzmatycznego nauczania. Wręcz przeciwnie, uważam, że to ważny pierwszy krok. Tak jak młodzi zaczynają budować piękną relację i otwierają się na siebie, bo się zauroczyli sobą. Jeżeli tę więź zostawimy na tym poziomie, to nic z tego nie będzie. Podobnie z charyzmatycznym nauczaniem, jest ono bardzo potrzebne, ale jakby tylko na tym poprzestać, to ten człowiek tak naprawdę cały się nie nawróci. On musi po tym nauczaniu podjąć jakąś decyzję woli, podjąć jakaś pracę nad sobą, włożyć nawet pewien wysiłek fizyczny. Przychodzi czas budowania relacji z Bogiem przez codzienną modlitwę, sakramenty.
No właśnie, przychodzi zwykła codzienność. Ja mam wrażenie, że czasem ewangelizacja wśród młodzieży zbyt mocno skupia się na emocjach. Oczywiście, młodzież potrzebuje pewnych bodźców, żeby ją w ogóle zainteresować, ale przecież na uczuciowości nie można oprzeć wiary. Jak w tym znaleźć równowagę?
– Trzeba na człowieka spojrzeć bardzo całościowo. W wizji chrześcijańskiej człowiek jest jednością ciała i duszy. Rozróżniamy cztery podstawowe sfery człowieka: fizyczną, psychiczną, intelektualną (wola, rozum) i duchową. Prawdziwa ewangelizacja ma dotyczyć całego człowieka, czyli powinny w niej występować wszystkie te elementy. Wystarczy popatrzeć na Pana Jezusa: nauczał, oddziałując na intelekt, wpływał też na emocje – nieraz szokował i zaskakiwał, obecny był aspekt fizyczny, bo uzdrawiał. W ewangelizacji Jezusa przejawiały się wszystkie sfery, które budują człowieka.
Uważam, że emocje też są istotne w głoszeniu Ewangelii, ale nie można na nich poprzestać. Często, żeby ktoś w ogóle wszedł na jakąś drogę, to potrzeba właśnie emocji. Jak ludzie się zakochują w sobie to w pierwszym etapie te emocje często są najważniejsze. Pojawia się zachwyt i zauroczenie. Natomiast miłość to coś więcej, to decyzja, czy chcę kochać druga osobę. Nie może być przewartościowania w jedną ani w drugą stronę. Tutaj nie ma wyboru – albo emocje, albo bez nich. Trzeba ewangelizować całego człowieka.
Wśród młodych wierzących – i mówię tutaj także o swoim pokoleniu – zauważam tendencję do pewnego nieuporządkowania. Potrafimy mocno angażować się we wspólnotę przy parafii, a jednocześnie zaniedbywać inne sfery życia. Nie można wtedy być przecież świadkiem wśród rówieśników. Czy Ojciec takie dostrzega takie „rozmemłanie”?
– Jest to, niestety, prawdziwa obserwacja. Czasami młodym wierzącym, nawet jak się zaangażują we wspólnotę, brakuje konkretnego życia wiarą w takich przestrzeniach jak rodzina, praca, zaangażowanie społeczne. To jest generalnie problem młodych, wierzących i niewierzących. Oni są już wychowani w świecie dobrobytu. Dzisiejszym 20-latkom niczego nie brakowało. Mieli dużo słodyczy i zabawek oraz w wielu wypadkach wychowywani byli „bezstresowo”. Wolno im było wszystko, a nauczyciel dla wielu z nich nie był żadnym autorytetem i nie mógł sobie na wiele pozwolić. To jest pokolenie, które jest nauczone w dużej mierze wygody i roszczeniowej postawy życiowej. To jest problem.
A jeśli mówimy o ludziach wierzących, to jeśli ktoś naprawdę wierzy, to wiara go zawsze będzie popychała do zaangażowania. To jest znak autentyczności wiary. Bo jak się wierzy Bogu, to się Go słucha, a Bóg przecież ciągle wzywa człowieka do życia w pełni. Jezus, będąc na ziemi, żył bardzo konkretnie – angażował się w relacje, pomagał ludziom, uzdrawiał, nauczał, przywracał ludziom sens życia. Całe tłumy do niego lgnęły, nawet Jego Matka nie mogła się „dopchać”, żeby się z Nim spotkać. Dlatego ludzie, którzy naprawdę odpowiadają w życiu na Boże wezwanie, naśladują życie Chrystusa. Weźmy tak mocny przykład jak Matka Teresa z Kalkuty. Jeśli w sposobie życia nie widać wiary, to pytanie, czy ten człowiek jest naprawdę wierzący, czy to tylko jakaś pobożność.
Jest coraz więcej zaburzeń psychicznych wśród młodych ludzi. Czy zmienia to w jakiś sposób formę ewangelizacji?
– Ewangelizując całego człowieka, dotyka się także jego psychiki. Inna jest psychika jest 10-latka, 15- i 25-latka. Ale psychika się zmienia także w zależności od tego, co się dzieje w życiu człowieka. Mocny wpływ miała pandemia. Młodzi niemal przez dwa lata nie chodzili do szkoły, a oni muszą mieć przecież kontakt z rówieśnikami, bo to ich rozwija. Bardzo mocno na ich psychikę wpływa też świat wirtualny. Wcześniej, przed pandemią, robiło się wszystko, żeby oni przy tych komputerach za dużo nie siedzieli, żeby wychodzili i budowali realne relacje, a nie te wirtualne. A potem kazano im przy tych komputerach siedzieć. Nie było spotkań z nauczycielami ani z kolegami. Relacje wirtualne są dużo płytsze. W internecie przekazuje się głownie informacje, natomiast budowanie więzi i bliskości jest bardzo ograniczone. Młodych to psychicznie osłabiło i spowodowało falę samotności i zagubienia. Można powiedzieć, że zostali oderwani od życia. My dzisiaj takich ludzi ewangelizujemy i to trzeba bardzo mocno uwzględnić. Kiedy Pan Jezus głosił komuś słowo, to w kontekście jego życiowej sytuacji. Pan Bóg nie mówi czegoś, co Mu się wydaje, ale mówi jak jest. To jest słowo, które dotyka życia, rzeczywistości. Jeśli chcemy głosić słowo, które przemienia, to ono musi trafić do ludzkiego serca. Na ile znasz sytuację tego człowieka, na tyle do niego trafisz. Trzeba wiedzieć, na jaką glebę rzucamy ziarno. Jeżeli dobrze rozpoznajesz sytuację psychiczną, fizyczną, intelektualną i duchową danej osoby, to słowa bardziej do niej trafiają. Wtedy można coś zasiać, żeby ten człowiek zaczął zastanawiać się i rozmawiać z Bogiem.
Czy mógłby Ojciec podzielić się jakąś historią przemiany, która dokonała się w młodym człowieku po spotkaniu z Bogiem?
– Takich historii jest sporo. Na przykład dziewczyna, która do nas trafiła poł roku temu. Ona już była wierząca, ale przecież my wszyscy się ciągle nawracamy. Przyjechała do Kokotka pierwszy raz. Trafiła na nasze rekolekcje przez swojego chłopaka. Doświadczyła tutaj żywej wspólnoty Kościoła, w której faktycznie słowo Boże i wiara są przeżywane i praktykowane. To była ekipa 40 młodych – chłopaki i dziewczyny z całej Polski. Zaczęła z Panem Bogiem tak prawdziwie gadać o swoim życiu. To słowo Boże odczytywała w kontekście swojego życia i dostrzegła obszary nieuporządkowane i złe.
W nawróceniu najtrudniej jest zmienić myślenie człowieka, bo my często stawiamy siebie na pierwszym miejscu. Mówimy wtedy, że wierzymy w Boga, a tak do końca nie jest, bo w takiej sytuacji tym najważniejszym bogiem są nasze myśli. A wiara oznacza, że dajemy się Bogu poprowadzić.
I ona w ciągu tych kilku dni przepracowała tak dużo, że rozpoczął się w niej proces głębokich zmian. Po miesiącu rzuciła tego chłopaka. Brzmi to możne dość mocno, ale nie zrobiła tego ze względu na inną osobę, lecz zauważyła, że ta relacja jest niewłaściwa. Zostawiła studia, które były bezsensowne w jej życiu. Dała się tak poprowadzić Bogu. Nie zrobiła tych rzeczy w duchu sekciarskim – że teraz tylko wspólnota, a inne aspekty życia na bok. Znalazła sobie sensowną pracę i układa swoje życie w dobry sposób. Zaczęła słuchać Boga i w jej wypadku wymagało to wielu zmian w życiu. Ten przykład pokazuje, że jak człowiek się spotyka z Bogiem, to ten fakt musi zmienić jego myślenie.
Zadam teraz dość „kontrowersyjne” pytanie. Czy Ojciec widzi potrzebę zwiększonej ewangelizacji wśród kleryków? Poszli za wezwaniem Bożym, ale niektórym z nich może się przecież tylko wydawać, że słuchają Boga.
– Ja powiedziałbym tak – trzeba myśleć, czy sposób formacji jest dobry, czy formacja kleryków dotyka wszystkich sfer ich życia. W ramach formacji jest też przecież ewangelizacja. Mam wrażenie – z mojego też doświadczenia, kiedy byłem klerykiem – że do tej pory polski model seminaryjny – bo innego nie znam – był skupiony na formacji intelektualnej i duchowej. Często nie zajmowano się formacją ludzką i emocjonalną. Zakładano z góry, że to są już dojrzali ludzie i chrześcijanie, a na przykład w przeżywaniu emocji nie zawsze tak było. Co z tego, że ktoś ma wiedzę intelektualną, nauczył się różnych medytacji i duchowości, jak nie potrafi przeżywać wiary tak po ludzku. W takim wypadku taka osoba prędzej czy później zaczyna pękać i pojawiają się różne problemy.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |