YouTube

„Historia małżeńska” męskim i kobiecym okiem redaktorów misyjne.pl [RECENZJA]

Obejrzeliśmy film „Historia Małżeńska”. Chcemy powiedzieć wam, co na jego temat sądzimy, z kobiecej i męskiej perspektywy. 

Hubert Piechocki – „Ameryka bez lukru”

„Historia małżeńska” podejmuje bardzo współczesny problem, z którym zmagają się ludzie na całym świecie – czyli kryzys rodziny. Charliego i Nicole poznajemy w momencie, w którym próbują ratować swój związek podczas terapii. Żona pisze pełną czułości charakterystykę męża, a on pisze tekst o niej. I pewnie gdyby je sobie wtedy przeczytali (co było założeniem terapii), to pewnie małżeństwo udałoby się od razu uratować… Ale tekstów nie przeczytali. I dzięki temu my możemy obserwować, jak wygląda proces rozstawania się…

Niezrozumienie

Małżonkowie rozchodzą się i próbują uzgodnić, jak będzie wyglądało ich przyszłe życie, zwłaszcza opieka nad synem (bardzo sugestywna i zarazem smutna jest scena, w której ojciec „ciągnie” syna w jedną stronę, a matka w drugą…). Chcieli rozstać się pokojowo, ale włączyli w ten proces prawników… I okazuje się, że rozwód to przede wszystkim rozgrywka między adwokatami (którzy zresztą walczą ze sobą na sali sądowej, a poza nią potrafią utrzymywać przyjacielskie relacje). Prawnicy stają się głosami swoich klientów. Ciekawie obserwuje się scenę mediacji, podczas której małżonkowie właściwie nic nie mówią – wszystko za nich mówią prawnicy. Stają się niemi wobec swojego problemu… A mówią tylko wtedy, gdy poprosi ich o to, prawnik…

Brak komunikacji

Film doskonale pokazuje nam, co jest główną przyczyną problemów w relacjach międzyludzkich, tak tych małżeńskich, jak i każdych innych. Tą przyczyną jest brak komunikacji i niezrozumienie drugiej osoby. Jeżeli tylko się słyszymy, ale się wzajemnie nie słuchamy – to wtedy się nie rozumiemy. Charlie i Nicole chcą się rozstać właśnie dlatego, że przestali się rozumieć. Każde z nich żyło swoim życiem i przestało zwracać uwagę na potrzeby  drugiej osoby. Choć, wina nie jest rozłożona równomiernie. To zdecydowanie mąż ma więcej na sumieniu – przynajmniej wg mnie. Choć nie da się ukryć, że obraz pokazuje, że rozstanie ma zawsze wiele płaszczyzn i powodów. Gdy widzimy tę walkę miedzy małżonkami, a jednocześnie też mamy świadomość, że wciąż się kochają (bo niezrozumienie nie zatarło miłości), to bardzo im kibicujemy. Chcemy, żeby to wszystko doprowadziło do szczęśliwego zakończenia…

Bardzo zwyczajna Ameryka

Najmocniejszą stroną filmu jest oczywiście sama historia – niby dość klasyczna, ale podana w niezwykłej formie. Ale równie mocnym atutem jest to, że obraz… nie zachwyca pod względem wizualnym. Dlaczego to atut? Otóż, dlatego, że film ten nie próbuje nam pokazywać świata, który jest wymyślony, on skupia się na prawdziwym świecie. Filmowa Ameryka często ma się nijak do tej rzeczywistej – jest rajem, w którym żyją tylko piękni ludzie. Tymczasem w „Historii małżeńskiej” widzimy Amerykę bez tego lukru. Widzimy Amerykę bardzo zwykłą, codzienną, pozbawioną kinowego przesłodzenia. I to pomimo tego, że akcja rozgrywa się w dwóch najbardziej filmowych miastach USA – w Nowym Jorku i w Los Angeles. Zdecydowanie wole Amerykę bez lukru niż tę z lukrem! Tego lukru pozbawieni są też bohaterowie. Charlie i Nicole są bardzo zwyczajni, można nawet pokusić o stwierdzenie, że są brzydcy. Nie przypominają gwiazd – Adama Drivera i Scarlett Johannson, którzy wcielają się (zresztą genialnie!) w te postaci. Lukier buduje tylko postać adwokatki, którą gra Laura Dern (również fenomenalna!). Ale to akurat zabieg, którego wymagała fabuła. Przebojowa, światowa i piękna, a do tego bezkompromisowa prawniczka świetnie kontrastuje z resztą bardzo zwykłego świata.

>>> Bp Śmigiel: małżeństwo i rodzina to istota duszpasterstwa

Zamknięci w czterech ścianach

Film przede wszystkim gra na emocjach widzów. I gra emocjami. Na ich poziomie rozgrywa się znaczna część fabuły. Obserwujemy je podczas rozmów między bohaterami – tu warto wyróżnić choćby scenę kłótni małżonków czy scenę wizyty Nicole u swojej prawniczki. Niektórzy mogliby nawet stwierdzić, że to obraz „przegadany”. Rzeczywiście, sceny rozmów są bardzo długie, tak nietypowe dla współczesnego kina opierającego się na krótkich, dynamicznych sekwencjach. Ale w tym przegadaniu tkwi moc tego filmu – bo to właśnie opowieść o komunikacji. Lub o braku komunikacji. Warto też zauważyć, że akcja w większości rozgrywa się w czterech ścianach, rzadko z bohaterami wychodzimy „na zewnątrz”. To potęguje i tak gęste już emocje. Widz czuje się trochę przytłoczony „grą” między bohaterami, czujemy pewien dyskomfort wchodząc tak głęboko w bardzo intymny świat bohaterów. To genialny zabieg, który często podkreślony jest też przez długie zbliżenia na twarze bohaterów.

Czy historia małżeństwa zakończy się happy endem? Nie zdradzę. Choć powiem tylko, że nie domyśliłem się zakończenia i byłem zaskoczony. Przekonajcie się sami, jak współczesne kino w mądry, ale niepozbawiony też humoru, sposób opowiada o kryzysie rodziny. A po seansie przytulcie kogoś bliskiego. I może też… zawiążcie mu sznurowadła?

Hubert Piechocki

****

Zofia Kędziora – „Historia Małżeńska. Spektakl o miłości i własnych granicach”

To film, który można kontemplować a jednocześnie zachwycać się jego dynamiką. Dzieło Noaha Baumbacha to poważny kandydat na Oskara – nie bez przyczyny. „Historia Małżeńska” wchodzi w głębie międzyludzkiej relacji, pragnień, oczekiwań i perspektywy wzajemnej miłości.

Netflix przestaje być platformą typowo serialową a staje się… oskarową. Mimo wielu produkcji antychrześcijańskich, nie można jednak powiedzieć, że nie znajdziemy tam wartościowych produkcji. „Historia Małżeńska” to ukłon w stronę klasycznego kina Ingmara Bergmana („Sceny z życia małżeńskiego”) czy produkcji Sama Mendesa („Droga do szczęścia”) i Asghara Farhadiego (irańskie „Rozstanie”).

>>> Abp Ryś: mówi się, że małżeństwo jest najpiękniejsze, ale później małżonkowie starają się stanąć na ziemi i to jest bolesne

Granica własnego indywiduum

Może będzie to odważne stwierdzenie, ale uważam, że tego typu film powinien być puszczany w przerwach pomiędzy kolejnymi naukami przedmałżeńskimi. Nie dlatego, by straszyć narzeczonych wizją rozstania, ale by pokazać (chociaż w takim stopniu) ile wysiłku trzeba włożyć w budowanie relacji ze współmałżonkiem oraz, że nie zawsze spotkamy się ze zrozumieniem w drugiej osobie. I, że tak już będzie, obojętnie jak bardzo będziemy się kochać. Film ten przypomina mi słowa Judith Viorst, które napisała w książce „To co musimy utracić”:

Kontrast między małżeństwem, jakiego pragnęliśmy a tym jakie przypadło nam w udziale, rozciąga się na coś więcej niż tylko rozczarowania dotyczące marzeń i seksu. Nawet jeśli poślubiamy drugiego człowieka, posiadając bliższą rzeczywistości wizję tego czym powinno być dobre małżeństwo, stan małżeński i osoba z którą w tym stanie przebywamy, muszą, siłą rzeczy, zawieść niektóre a bywa że i wszystkie z naszych oczekiwań. Takie jak to, że zawsze będziemy sobie oddani. Że zawsze będziemy sobie wierni i lojalni wobec siebie. Że zaakceptujemy swoje niedoskonałości. Że nigdy świadomie nie zranimy jedno drugiego. Że mimo iż możemy się nie zgadzać w wielu drobiazgach, zawsze będziemy zgodni, co do ważniejszych spraw. Że będziemy wobec siebie otwarci i uczciwi. Że zawsze będziemy bronić jedno drugiego. Że nasze małżeństwo będzie naszym sanktuarium, naszym schronieniem, naszą „przystanią w tym bezdusznym świecie”. Niekoniecznie tak właśnie musi być a już z pewnością nie cały czas (Judith Viorst, „To co musimy utracić”).

Rytuały zbliżające

Nie wiem czy mogę powiedzieć, że to film o rozstaniu, To raczej film o tym, dlaczego trzeba walczyć o relację z kimś i o tym, co tracimy, wybierając „siebie” zamiast „nas”. O tej tęsknocie do „nas” słyszmy praktycznie w każdym dialogu, nawet jeśli jest to rozmowa Nicole z prawniczką o tym, jak bardzo sądziła, że jej mąż ją ogranicza. Baumbach pozwala sobie wprost na to, by w kilku scenach zobaczyć, jak bardzo za tą jednością główni bohaterowie tęsknią. Widać to w powtarzającej się scenie ścinania włosów, wspólnego zamykania bramy wjazdowej, w której każdy z małżonków stoi po przeciwnej stronie „barykady” czy kłótni, pod koniec której Charlie przytula się do kolan Nicole.

YouTube

Spektakl, nie film

To, że na samym początku mamy do czynienia z próbą teatralną, na której obecni są tytułowi małżonkowie, nie jest przypadkiem. To informacja dla widza: „nie oglądają państwo filmu, oglądają państwo spektakl”. Takie odniosłam właśnie wrażenie, przypatrując się kolejnym scenom i grze aktorskiej, zupełnie innej od tej wielkokinowej, hollywoodzkiej. Adam Driver zachwycił mnie już podobnie wcześniej w „Patersonie” gdy również grał małżonka – artystę, zastanawiającego się nad sensem swojego życia i relacji, w których tkwi. Scarlett Johansson, z kolei, pokazała, że jej dotychczasowa kariera aktorska to coś więcej niż tylko „Marvel”. Wielu krytyków twierdzi, że to najważniejsza filmowa postać kobieca 2019 roku.

Zofia Kędziora

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze