Nie blondynka w Afryce [REPORTAŻ]
Całą rodziną postanowiliśmy wybrać się wspólnie gdzieś, gdzie jest ciepło i kolorowo. Wybór padł na Panamę i Kostarykę. Okazuje się jednak, że życie płata figle i trafiliśmy w zupełnie inne miejsce.
Jak to kobieta, zaczęłam od najpotrzebniejszych zakupów. Nowe buty, strój kąpielowy (bo przecież ten z zeszłego roku nie nadaje się do „dżungli”), kosmetyczka i inne, jakże potrzebne w tej sytuacji atrybuty. Przejrzałam wszystkie możliwe informatory, strony internetowe, poradnik, żeby na miejscu być przygotowaną na wszystko. Gdy już wydawało mi się, że jestem gotowa, wszystko się zmieniło. Biuro podróży poinformowało, że niestety wyjazd w terminie, który nas interesuje nie wchodzi w grę i jeżeli nadal jesteśmy zainteresowani podróżą, to albo kiedy indziej, albo musimy wybrać inne miejsce. Padło na RPA. Decyzja podjęta, wycieczka przez biuro potwierdzona, a ja wpadłam w panikę. Przecież wszystkie moje przygotowania właśnie poszły na marne. Wybrałam się zatem z przyjaciółką do księgarni, kupiłam potężny przewodnik po RPA i zaraz po powrocie do domu zajęłam się jego lekturą. Już na jednej w pierwszych stron wyczytałam, że na safari najlepiej mieć stonowane kolory typu beż lub ciemna zieleń. Patrzę na dopiero co zakupione przeze mnie bluzki – czerwień i róż. – Najwyżej stanę się pokarmem dla jakiegoś lamparta czy lwicy – pomyślałam. Zaopatrzyłam się w najpotrzebniejsze rzeczy i czułam się gotowa na kilkunastodniową podróż życia.
Szare i brudne miasto
Wychodzę z lotniska w Johannesburgu, czuję przyjemne ciepło, ale niestety niebo jest zachmurzone, wszystko mokre, bo jak się okazuje, parę dni temu przechodził tutaj cyklon. Wraz z resztą grupy turystów wchodzę do autobusu, wybieram miejsce pod oknem, niedaleko przewodnika, aby nie uronić żadnej przekazywanej przez niego informacji. Wszędzie jest szaro, brudno, na chodnikach leżą góry śmieci, a czasem wśród nich spostrzegam jakiegoś człowieka. Przy okazji, przewodnik przekonuje nas, że najlepiej nie chodzić tutaj samotnie, ponieważ ryzyko napaści jest dość wysokie. Opowiada dość smutną historię miasta, niegdyś tętniącego życiem. Rozboje, napaści i innego rodzaju przestępstwa doprowadziły do tego, że wszystkie duże firmy wyniosły się na obrzeża, a dziś wielkie, szklane budynki są opustoszałe. Z Carlton Center, najwyższego budynku w mieście, widzę, jak duże i smutne jest to miasto. Następnym naszym przystankiem jest Pretoria, stolica RPA. I wreszcie zaczynam uważać, że może jednak zobaczę tutaj coś ładnego. Zaczynają się pojawiać kolorowe drzewa i krzewy, czyste i zadbane budynki, a na ulicach nie widać takiej ilości śmieci. Przy Union Building widzę kolejny już w ciągu tego samego dnia pomnik Nelsona Mandeli.
Pierwsze w życiu safari
Kolejne dni spędzam w trasie. Jedziemy trasą widokową Panoramic Route. Pierwotnie plan zakładał, że zobaczymy cudowny widok przy God’s Window, ale niestety musieliśmy zgodnie przyjąć, że Bóg uznał, że niestety nie jesteśmy godni takich widoków i wszystko dość dokładnie pokrył mgłą. Krajobrazy, o ile nie są pokryte mgłą, są przepiękne. Ale to nie koniec wrażeń, ponieważ popołudniu wreszcie dojechałam do Parku Krugera, gdzie czekało mnie pierwsze w życiu safari. Nie miałam pojęcia, że już pierwszy napotkany słoń budzi w człowieku taki instynkt łowcy. Każdy w skupieniu siedzi i obserwuje, a co jakiś czas słychać tylko krzyk o treści: „zobacz, zobacz – nosorożec!”. Zmęczona pierwszymi odkryciami, w obozowisku wraz z resztą grupy wybrałam się na kolację. Obozowisko znajduje się pośrodku parku. W nocy nie ma tu żadnych świateł i panuje zadziwiająca cisza, a gwieździste niebo robi nieziemskie wrażenie. Z kolacji wracałam z małą kuzynką i równie małym bratem. – Będę dzielna, przecież ewentualnie spotkam tylko małą małpkę, których jest tu pełno – pomyślałam. Odpalam latarkę w telefonie i idę przed siebie aż tu nagle widzę przed sobą dość duże zwierzę, które przebiega między domkami. Zbieram dzieci, biegnę do domku i dzwonię do reszty, żeby uważali na siebie, bo jakiś potwór się skrada. Następnego dnia dowiedziałam się, że miałam przyjemność wpaść na szakala, który od czasu do czasu próbuje pójść na łatwiznę i szuka jedzenia na grillach.
Instynkt łowcy
Zwierzęta są cudowne! Nabyłam sobie książeczkę, w której były wypisane wszystkie zwierzęta jakie można spotkać w Parku Krugera i na bieżąco zaznaczałam, żeby nic mi nie umknęło. Widziałam rodzinkę słoni przeprawiającą się przez rzekę, pawiany iskające się na środku drogi, hieny, impale, antylopy kudu i gnu, krokodyle, żyrafy (które osobiście darzę prawdziwą miłością) i wiele innych cudownych stworzeń, ale jednego „spotkania” nic nie przebiło. Kierowca zawiózł nas, uprzedzony przez kolegów, pod skałę porośniętą trawą i drzewami. Podobno gdzieś tam miał chodzić sobie lampart. I tutaj instynkt łowcy rzecz jasna nabrał siły. Wszyscy wpatrzeni w skałę, aż tu nagle, lampart wychodzi z jaskini, zeskakuje, skrada się w trawie i dosłownie w ciągu 2 minut staje obok naszego auta i na nas patrzy. Był spokojny, chwilkę nas pooglądał, minął auto i zniknął w trawie.
Koszyk na głowie
Kolejnego dnia od rana, zgodnie z planem, udaliśmy się wszyscy w rejs po jeziorze St. Lucia, gdzie żyją hipopotamy i krokodyle. Hipopotamy są urocze na swój sposób. Najmniejszy, a zarazem najmłodszy z nich miał 3 miesiące, a już ważył ok. 70 kg (w chwili urodzenia ważą ok. 50 kg). Obowiązkowym punktem podczas pobytu w RPA jest znana na całym świecie wioska, która została wybudowana na potrzeby filmu – Shakaland. Wysiadam z autokaru, a tam witają mnie Zulusi przebrani w swoje plemienne stroje. Naszą grupą zajęła się młoda przepiękna dziewczyna, również ubrana w kolorowy, wykonany z koralików strój. Pokazała nam jak się nosi kosze na głowie. Oczywiście zaraz byłam chętna do wypróbowania czy moja głowa też to uniesie. Jak się okazuje, nie jest to takie proste.
Ostatniego dnia wycieczki czekała nas jeszcze jedna atrakcja. Byliśmy w rezerwacie południowoafrykańskich pingwinów. To chyba jedne z najbardziej pociesznych stworzeń. Były dosłownie wszędzie, wygrzewały się na słońcu, wysiadywały jajka, dryfowały w wodzie. Mogłabym przypatrywać się im godzinami. Trzeba było jednak wrócić do szarej rzeczywistości. Zaledwie 5 st Celsjusza na lotnisku w Warszawie sprawiły, że szybko zeszłam na ziemię.fot. Michał Reich
>>> Reportaż został opublikowany w czasopiśmie „Misyjne Drogi”. Zamów prenumeratę!
Galeria (9 zdjęć) |
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |