fot. unsplash

Spacer po Tokio z kotem przy boku [RECENZJA] 

Zaskakująca i podejmująca z czytelnikiem niezwykłą grę. Tak mógłbym najkrócej określić książkę pt. „Kot w Tokio”. Na pewno jest to dobry trop czytelniczy na nadchodzące dni. 

Po te książkę sięgnąłem przede wszystkim z powodu kota. Moja miłość do tych czworonożnych futrzaków jest ogromna i jak gąbka chłonę wszystkie kocie treści, także te literackie (choć przyznam, że „Mistrza i Małgorzaty” nie lubię, choć kot Behemot był tam jednym z głównych rozgrywających – ale to wyjątek potwierdzający regułę, czyli moją kocią miłość). Spodziewałem się, że dostanę ciekawą opowieść o japońskiej stolicy widzianej oczami kota. Tymczasem „Kot w Tokio” to zupełnie coś innego – ale trzeba przyznać, że to literacki majstersztyk.  

Ni powieść, ni zbiór opowiadań 

Na kartach tej książki oczywiście wielokrotnie spotykamy kota. Pojawia się w historiach wielu bohaterów i w różnych wydarzeniach. Nie jest to jednak wątek dominujący w tej opowieści. Kot raczej spaja poszczególne części książki. Jest taką nicią łączącą kolejne opowiadania. No właśnie, czy aby na pewno opowiadania? „The Guardian” w swojej recenzji użył wszak słowa „powieść”: „Co za powieść!… Porusza, zaskakuje, a chwilami łamie za serce”. Powiedziałbym, że mamy do czynienia z czymś pomiędzy powieścią a zbiorem opowiadań. To wielogatunkowa hybryda literacka, o czym jeszcze zaraz napiszę. Łączący poszczególne historie kot czasem wysuwa się na pierwszy plan, innym razem jest w tle. Ale i tak najistotniejsi są w tej książce ludzie i emocje, które przeżywają. Nickowi Bradleyowi w literackim debiucie udało się wykreować bardzo ciekawe, niejednoznaczne postaci. Ich losy w różnych momentach przecinają się. 

>>> Koci klasztor. Tutaj koty rządzą od wieków

fot. unsplash

Bohater – Tokio  

Jest to w pewien sposób hołd złożony kulturze japońskiej. Nick Bradley Japończykiem nie jest, wychował się w kulturze Europy Zachodniej. A jednak kreśli opowieść o Japonii, o kraju, który pokochał. Jego spojrzenie z zewnątrz pozwala nam łatwiej dostrzec elementy, które odróżniają japońską kulturę od tej europejskiej. Widzimy nawet, jak inny jest styl życia codziennego Japończyków. Ale świat to dziś globalna wioska, dlatego zauważamy też, jak wiele jest podobieństw między krajami z różnych kręgów kulturowych. Opowieść Bradleya przybliża nie tylko polskiemu czytelnikowi niezwykły świat Kraju Kwitnącej Wiśni. Japonia to nie tylko manga, sushi, sumo i kimono, to znacznie więcej. I tę głębszą warstwę tego kraju pomaga nam odkryć europejski pisarz. Zaskoczeniem dla czytelnika na pewno będzie choćby spojrzenie na mentalność Japończyków. Polacy nie są może zbyt wylewni – a przynajmniej nie tak bardzo jak choćby narody z południa Europy. Ale po lekturze „Kota w Tokio” trzeba przyznać, że i tak wychodzimy na bardzo otwarty i wylewny naród. Japończycy są zdecydowanie bardziej zdystansowani, można by nawet rzec, że są „zimni”. Ale to owoc wielu wieków rozwoju tamtejszej kultury – bardzo zresztą ciekawej. I wiele różnych smaczków na temat Japonii pojawia się na kartach tej książki. Zwłaszcza dotyczących samego Tokio – stolica Kraju Kwitnącej Wiśni jest właściwie pełnoprawnym, pierwszoplanowym bohaterem tej historii. Niby kot, ale tak naprawdę to właśnie samo Tokio najbardziej spaja wszystkie historie. Już na samym początku czytamy opowieść o dziewczynie, której wytatuowano na ciele mapę Tokio. I to chyba najlepszy klucz do interpretacji tej historii – mamy spojrzeć na miasto wpisane w życie bohaterów. Miasto to nieodłączny uczestnik ich życia – a dzięki temu główny bohater zaprezentowanej nam historii. Losy bohaterów toczą się rozmaicie. Nie mamy tu nawału ckliwych historii, ani też mnóstwa tragedii. Te opowieści są jak życie – wielokolorowe, z blaskami i cieniami. 

Ulice Tokio, fot. unsplash

Nawet w wersji… obrazkowej 

Nick Bradley zdecydował się zaprosić czytelników do niezwykłej gry literackiej. Kreśli ni to powieść, ni zbiór opowiadań. Owszem, każdy kolejny rozdział to jakby nowa historia – nowe opowiadanie. A jednocześnie te opowieści się wzajemnie przenikają i wątki i bohaterowie z jednej historii przewijają się w jakiejś kolejnej. Zdecydowanie jest to jedno i to samo uniwersum. I co ważne, każde z tych opowiadań – przyjmijmy ostatecznie taka nazwę – jest zupełnie inne. I nie chodzi tu o oczywistą inność treściową – ale o inność gatunkową. Bradley bawi się konwencjami i gatunkami literackimi. Raz zaprasza nas do przeczytania klasycznego opowiadania obyczajowego, innym razem zachęca nas do udziału w śledztwie, a bywa że skupia naszą uwagę na dziwnym (i słowo to tym razem warto odebrać pozytywnie) opowiadaniu science fiction (zainteresowało nawet mnie – a fanem tej tematyki akurat nie jestem). Zaskoczeń gatunkowych jest jednak znacznie więcej, bo jedno z opowiadań nagle zmienia się w… mangę! Tak, historia pisana zmienia się w swoją obrazkową wersję (co ma zresztą przełożenie w fabule tej opowieści). Niezwykłe, z jaką lekkością i wprawą Nick Bradley bawi się literaturą. Jakby osiągnął w niej poziom mistrzowski – a to przecież jego debiut literacki. Nie ukrywam, że z chęcią sięgnę po jego kolejne książki. Kto wie, może znów zaprosi nas do odkrywania jakiegoś miasta z kotem przy boku? 

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze