Strażak ocalony z World Trade Center: „Bóg mi świadkiem, że będę walczyć do końca”
Lubię poznawać ludzi z misją. Lubię widzieć ich, gdy właśnie tą pasją się zajmują. A widzieć, gdy dla tej pasji poświęcają życie – to już prawdziwy zaszczyt. Tego zaszczytu dostąpiłem, czytając książkę „Ostatni z żywych” Richarda Picciotto i Daniela Paisnera. To opowieść strażaka, który przeżył pod gruzami World Trade Center. Wczoraj obchodziliśmy 17. rocznicę tych tragicznych wydarzeń.
„Odsuwałem od siebie wszystkie myśli o śmierci i brnąłem przed siebie. To był jedyny sposób, żeby przejść to, co musieliśmy przejść”
W książce znajdziemy chronologiczny opis tego, co przeszedł Richard Picciotto i jego zespół 11. września 2001 r. Mówiąc: zespół, mam na myśli nie jego podwładnych w straży pożarnej, ale tych, z którymi przyszło mu pracować na gruzach południowej wieży i cywili, których ratował od wyjścia z domu do pracy aż do pierwszych chwil po wydostaniu się ze strefy śmierci. Wiemy, że był w epicentrum akcji ratunkowej. Wiemy, że przeżył. Wiemy to nawet nie sięgając do książki. Nie wiemy jednak, jak i co dokładnie przeżył. Ta książka pozwoli nam to spróbować zrozumieć.
>>> Biblia odnaleziona w gruzach WTC
„Nie mogliśmy uwierzyć w to, co się działo wokół, a zarazem łączyło nas poczucie wspólnej misji”
Modlitwa o szybką śmierć
To, że bycie strażakiem wiąże się nie tylko z sumiennym wypełnianiem obowiązków, ale często z misją najwyższej próby, wiemy nie od dziś. Tego dnia w Nowym Jorku ludzkość mogła się jednak o tym (niestety i stety jednocześnie) przekonać. Relacja jest opowieścią o bohaterstwie, ale bez krzty patosu. Bohaterstwa nie trzeba nazywać, to po prostu widać. Bohaterstwo to nie fajerwerki, fanfary i czerwone dywany po akcji ratunkowej, to stawianie czoła trudnym wyzwaniom, sam na sam. W ciszy, bez kamer i fleszy aparatów. W tym przypadku w ciszy bezkresnej i głuchej, takiej jaka panowała na gruzowisku po zawaleniu się obu wież, symboli Nowego Jorku i całej Ameryki. W tym jednym miejscu spotkały się: przerażające zło (jakim były ataki terrorystyczne) oraz autentyczne czyste ludzkie dobro (jakim była bezinteresowna pomoc nowojorskich strażaków). Richard Picciotto był w północnej wieży World Trade Center. Tam niósł ratunek i tam sam – uwięziony pod jej gruzami – ratunku potrzebował. Myślał wtedy, że naprawdę umiera. Boga prosił tylko o jedno – by stało się to szybko. I w miarę bezboleśnie. Modlił się o to.
„Budynek się walił i niezależnie od tego, jak szybko biegłem, dokąd biegłem i jakie modlitwy mamrotałem po drodze pod nosem, i tak miałem na zawsze utknąć w stercie gruzu”.
„Dzięki tej książce byłem tam razem z nim. Jego opowieść jeży włos na głowie” – mówił po jej przeczytaniu dziennikarz Radia Zet Jacek Czarnecki. I mimo że to strażak niezwykle doświadczony i wyszkolony, znający procedury, to czasami szedł za głosem instynktu. „Nigdy nie poddałbym się bez walki (…). Walcz albo uciekaj”. Miał misję – niesienia ratunku, nie tylko tego tragicznego dnia, ale codziennie, gdy jechał do pracy i zaczynał dyżur. Praca to niełatwa, także przez braki – nazwijmy to – sprzętowe, które Richard w tej książce wytknął nowojorskim władzom. O dzielnicy, w której mieszka, mówi tak: „Tu mieszkają ludzie pracy – strażacy, gliniarze i inni urzędnicy administracji publicznej, których nie stać na to, by żyć w mieście, któremu służą”.
„Żywić nadzieję na najlepsze i szykować się na najgorsze” (Richard Picciotto o swojej zawodowej i życiowej dewizie)
Kochać swoją pracę, to kochać swoje życie
Wiele razy ucieka od wspomnień konkretnie z 11 września a wspomina generalnie swoją pracę. Opowiada o tym, jak strażacy często wcześniej przychodzą na dyżur, by przygotować się już do pracy, zebrać informację od załogi, aby zmęczeni poprzednicy mogli na czas wyjechać do swoich rodzin, do domów. „Uwielbiam, kiedy chłopaki opowiadają z najdrobniejszymi szczegółami o swojej robocie, i uwielbiam sam opowiadać o wszystkim, co się wydarzyło na naszej zmianie. To jest esencja naszego życia”. Trzeba przyznać, że taka praca, w której czuje się solidarność i wspólnotę, to wielkie szczęście. Praca przecież wypełnia większość naszego życia. To była jego druga rodzina, za którą również – dosłownie i w przenośni – skoczyłby w ogień. O swojej pierwszej rodzinie też sporo w książce mówił. O żonie i dzieciach, które codziennie, gdy mąż i ojciec szedł do pracy, miały z tyłu głowy świadomość ryzyka, z jakim wiąże się jego zawodem.
„Czy to był jeden z tych ranków, kiedy po prostu potraktowaliśmy się nawzajem tak, jakby nasze istnienie było czymś absolutnie pewnym i zajmowaliśmy się swoimi sprawami, czy też był to jeden z tych ranków, kiedy zwolniliśmy na chwilę, żeby dać sobie nawzajem trochę ciepła” (o swoich porankach z żoną)
Dantejskie sceny
Ta książka pozwala na poznanie indywidualnych historii, pozwala zejść z liczb i suchych statystyk do konkretnego człowieka. Pozwala też – co mnie osobiście zawsze mocno interesuje – poznać reakcję osób na ekstremalne warunki. Czytelnik dowiaduje się na przykład, że ludzie wychodzący z płonących wież WTC szli generalnie powoli i bez pośpiechu, wykonywali polecenia strażaków i wyglądało to bardziej na szok niż panikę. Choć i przypadki tej drugiej też się zdarzały i też są opisane w książce. W pierwszych chwilach po wbiciu się samolotów w wieże bardzo poważnym zagrożeniem były osoby, które decydowały się na skok z najwyższych pięter. Strażacy i cywile nie mogli uniknąć widoku spadających ludzi i znów zaczynali się bać o swoje życie. Pierwszy strażak, który zginął podczas akcji, porucznik Danny Suhr, został zabity przez ciało kobiety, która wyskoczyła z wieży. Wszyscy strażacy znali też ojca Mychala Judge’a – ich kapelana. Uklęknął przy Dannym, żeby mu udzielić ostatniego namaszczenia. Ojciec zdjął hełm, żeby zmówić modlitwę i wtedy trafił go w głowę spadający kawałek gruzu. Jego śmierć znalazła się na nagłówkach gazet i wywarła ogromne wrażenie wśród wszystkich strażaków.
„Wszędzie komputery, setki komputerów. Biurka. Porozrzucane papiery. Zdjęcia rodzinne. Jestem takim facetem, że wszystko, co zobaczę, odciska mi się w pamięci, ale tam nie było czasu, żeby się przyglądać. Widziałem wszystko, lecz bardzo mało z tego pozostało mi w głowie. Szukałem ludzi. Rannych ludzi. Zagrożenia. Wszystko inne było tylko tłem” (Richard o przeszukiwaniu kolejnych pięter północnej wieży WTC)
W pracy strażaków bardzo imponuje mi skupienie się zadaniach, swojej misji. Uczucia takie jak strach, panika, lęk – nawet jeśli miałyby szansę u nich zagościć – zostają zepchnięte na dalszy plan. Nie miały prawa przeszkadzać im w pracy. To po prostu czysty profesjonalizm. Strażak, autor wspomnień, mówi wprost: „Wtedy reszta świata po prostu nie istnieje. Znika myśl o przyjaciołach, nawet o rodzinie. No i przede wszystkim nigdy nie myślę o własnym bezpieczeństwie. Zawszę robię to, co jest do zrobienia. Jeżeli się uda, to się uda, jeżeli się nie uda, trudno, ale Bóg mi świadkiem, że będę walczył do końca”.
Gdy zbliża się najgorsze
„I wtedy to się stało. Ogłuszający, przyprawiający o mdłości hałas. Huk, jakiego nikt z nas dotąd nie słyszał. Jak trzęsienie ziemi połączone z łoskotem wywołanym przez pędzące stado bydła i tysiąc pociągów, które wypadły z szyn. Wszystko naraz. I wszystko to zmierzało wprost ku nam”.
Nasz rozmówca – bo tak czułem, gdy czytałem tę książkę – że to mój rozmówca, przewodnik po traumatycznym 11 września – podkreśla, że w takich chwilach człowiek ma mnóstwo czasu, by o wszystkim myśleć i jednocześnie nie ma dość czasu na wykonanie najmniejszego ruchu. Ta praca to nie tylko działanie rozumiane jako ruch, pomoc, ale niekiedy też decyzje i to bardzo trudne. Jak wtedy, gdy Richard musiał podjąć decyzję o odwrocie. „Nie mogłem sobie wyobrazić, by ktokolwiek z wyższych pięter – sponad piętra opanowanego przez ogień – zdołał bez pomocy przedostać się na dół. W tej chwili najbardziej zagrożone było życie strażaków, policjantów (…) było oczywiste, że muszę tych ludzi stąd wyprowadzić. Nikt nie mógł podjąć za mnie decyzji”. Musiał wtedy zważyć. Nawet jeśli mogliby w tamtym momencie znaleźć kogoś żywego na wyższych piętrach, to było duże ryzyko, że kilkuset strażaków z dolnych pięter nie zdąży opuścić budynku. Rachunek życia – można powiedzieć. Tu też obowiązują twarde zasady ekonomii.
Siła ludzkiej solidarności
Bardzo poruszający jest opis znoszenia z grożącego już zawaleniem budynku niepełnosprawnych ludzi (o kulach czy na wózkach). „Tak wielu ludzi gotowych było opóźnić własną ewakuację po to, żeby ratować innych. Na łzy nie miałem wtedy czasu, ale ten widok bezinteresownej ludzkiej solidarności w obliczu terroru był tak wzruszający i krzepiący, że pozwoliłem sobie na lekki uśmiech. Podniosły widok, kiedy najsilniejsi strażacy brali niedołężnych na ręce i nieśli korytarzem w kierunku klatki schodowej”. Pod opieką naszego bohatera i jego załogi była starsza kobieta Josephine Harris. Przy każdym kroku zmagała się z bólem. Richard mówi tak: „Jestem pewny, że ci faceci wokół dziękowali Bogu za to, że mogą pomagać jej w drodze w dół i równie gorliwie modlili się o to, by znaleźć się już na dole, na zewnątrz”.
Ten dół jednak nie nadchodził, a w momencie zawalania się i drugiej wieży, było bardzo prawdopodobne że nadejdzie bardzo szybko, ale będzie jednocześnie końcem. „Proszę, Boże, niech się to stanie szybko” – to modlitwa, wezwanie, którego Richard używał wtedy bardzo, bardzo często. Wtedy jednak zaczął się dopiero kolejny i kluczowy etap walki. Jak wygadał i dlaczego ostatecznie zakończył się uwolnieniem spod zawalonego budynku? Do poznania tej historii zachęcam. Książka pozwala też na pełniejsze poznania wydarzeń tego dnia. Przynajmniej ja nie wiedziałem, jak wiele budynków wokół stanowiło zagrożenie (nie mniejsze niż dwie płonące i walące się wieże). To było śmiertelne zagrożenie dla uwięzionych w ruinach i szukających ich strażaków. Kolejne zagrożenie, któremu tego dnia musieli stawić czoła. One też zajęły się ogniem i też groziły zawaleniem, a w czasie akcji ratunkowej odgradzały drogę ucieczki.
„Gdy patrzyłem na rozciągające się u naszych stóp rumowisko, najbardziej mnie uderzył brak ludzi. Żadnych trupów, żadnych rannych. Żadnych strażaków czy innych ratowników. To była wstrząsająca, naprawdę martwa natura”.
Kapelan, który napędził strachu
W tej całej dramatycznej historii nie brakuje jednak momentów, kiedy można się uśmiechnąć. Richard opowiada także o czasie spędzonym w szpitalu, gdy dla lekarzy najważniejsza była walka o jego oczy. Jak przyznał, dał radę uniknąć wizyty burmistrza Nowego Jorku w szpitalu. Nie chciał w tym stanie się z nim widzieć. Nie w tym stanie – fizycznym i emocjonalnym. Nie zdołał się natomiast ukryć przed kapelanem. „Cały w bandażach, nic nie widziałem, leżałem w sterylnej szpitalnej sali i nagle usłyszałem, jak kapelan wypowiada słowa ostatniego namaszczenia. Nade mną. Powiem wam, że to dopiero napędziło mi prawdziwego pietra”. Ojciec wyjaśnił, że sakrament obejmuje również chorych, więc nasz bohater stwierdził, że nic mu to nie zaszkodzi… To był w końcu bardzo trudny i wyczerpujący dzień.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |