„Żeby nie było śladów”: historia bestialstwa i państwa bezprawia
Gdy wyszedłem z kina, to od razu przyszła mi do głowy myśl, że nieprędko przyjdzie mi „heheszkowanie” z PRL-u. „Żeby nie było śladów” bardzo mocno przypomina, że to był strasznie okrutny czas, czas pełen cierpienia, bestialstwa, a niekiedy i śmierci. Czas ciemności i zła. Dziś popularne są sentymentalne powroty do Polski Ludowej, to np. muzea neonów z tamtych czasów, puby stylizowane na lata 70. czy imprezy taneczne w strojach z czasów słusznie minionych…
Nie chcę nikomu odbierać do tego sentymentu prawa. Szczególnie zaś tym, którzy w tych czasach żyli, którzy dorastali w dziesięcioleciach komunistycznego reżimu, którzy się wtedy zakochiwali, tworzyli rodziny, marzyli, po prostu żyli. Mają prawo do wspomnień, także tych lekkich i przyjemnych. Jednak takie obrazy, jak ten autorstwa Jan P. Matuszyńskiego, ustawiają wspomnienia o PRL-u we właściwych proporcjach. „Żeby nie było śladów” zaprasza widzów do środowiska ludzi kultury, ludzi wolności. To czas, gdy trzech maturzystów snuje swoje plany na przyszłość. Jeden chce iść na polonistykę, inny myśli o pracy w stoczni w Gdańsku. Te plany bardzo szybko przerywa jednak milicyjna pałka i kopniaki w brzuch. To tak silne uderzenie, że na widowni robi się słabo! Na sali kinowej słychać było pojękiwania i widać było, że niektórzy próbują odwracać wzrok od tego, co dzieje się na ekranie.
Mechanizmy zła
Zło, naga siła i nienawiść, która bierze wtedy górę, rozlewają się po Warszawie. Po tej samej Warszawie (i tej samej Polsce), w której żyjemy dzisiaj. To ta sama, choć już inna stolica. Mechanizmy zła są jednak bardzo uniwersalne i mogą się powtórzyć. Film Jana P. Matuszyńskiego pokazuje, jak złe uczucia podsycane przez władze mogą znaleźć ujście w z pozoru błahych i niegroźnych sytuacjach. Reżyser – w wywiadach udzielanych przy okazji festiwalu filmowego w Gdyni (film otrzymał tam drugą nagrodę w konkursie głównym) – przyznawał, że ma nadzieje, iż przekaz filmu zostanie na dłużej z dzisiejszymi rówieśnikami filmowych maturzystów.
Krótko po obejrzeniu „Żeby nie było śladów” usłyszałem w metrze rozmowę dwóch dziewczyn. Jedna drugiej opowiadała, że razem z klasą była na tym filmie. Określiła go jako „wojenny”. Później nieco się zreflektowała, że opowiadał jednak o czasach nieco bardziej współczesnych. Dodała więc, że to film „też polityczny”. W gruncie rzeczy się nie pomyliła. Czasy PRL-u to była wojna, wojna polityczna, a przez to i domowa. To była wojna z wolnością słowa, z samostanowieniem się, z prawdą, z wiarą. To te smutne czasy, gdy państwo chroniło władzę, a nie obywatela, gdy policja (milicja) stawała się dla człowieka zagrożeniem, niekiedy życiowym. A przecież sprawa Grzegorza Przemyka nie jest jedyną egzemplifikacją tego zła (przypomnieć można chociażby pacyfikację kopalni „Wujek” czy zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki). To czasy, gdy kłamać można w biały dzień, z gazet, z telewizji. Propaganda wypierała prawdę. W takim państwie człowiek w obliczu bezprawia staje się samotny.
Obok Tomasza Ziętka, świetnie wcielającego się w rolę Jurka Popiela, moją uwagę przykuły dwie kobiety: prokurator Wiesława Bardon (w tej roli Aleksandra Konieczna) i matka Przemyka – Barbara Sadowska (w tej roli Sandra Korzeniak). Zresztą Sandra Korzeniak jest dla mnie odkryciem tego filmu. Jej „klimat bycia” lekko oderwanej od rzeczywistości poetki, która na swój sposób próbuje poradzić sobie ze stratą syna, jej relacja z Jurkiem Popielem oraz fizjonomia sprawiają, że widziałem w niej aktorkę kina francuskiego!
Ktoś po tym chłopaku przejechał jelczem, po czym wrzucił wsteczny bieg i przejechał raz jeszcze. (cytat z filmu)
„Żeby nie było śladów” to bardziej historia Jurka Popiela, a nie jego zamordowanego przyjaciela Grzegorza Przemyka. Dzięki temu poznajemy nie tylko Przemyka, który jest symbolem historii PRL-owskich zbrodni, ale także jego przyjaciół, rodzinę, środowisko, w którym żył. Film pokazuje jak autorytarny reżim tworzy dramaty. To na przykład moment, gdy matka dowiaduje się, że jej syn umiera. Nie z powodu wypadku, choroby, ale skatowania przez funkcjonariuszy państwa, w którym żyje. Jak ma dalej żyć w kraje, który nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa jej i jej rodzinie? W kraju, którego praktycznie żadna instytucja nie jest w stanie pomóc w dotarciu do prawdy? To dobitnie pokazuje, jak ważne są niezależne od polityków i partii instytucje, szczególnie te, których działania dotykają praw człowieka i obywatela. Film ten to również historia wrabiania niewinnych ludzi. O sanitariuszach pogotowia, którzy zostali wplątani w „proces Przemyka” opowiada zresztą spektakl Teatru Polonia zrealizowany na podstawie reportażu „Żeby nie było śladów” Cezarego Łazarewicza (uhonorowanego Nagrodą Literacką „Nike”). „Żeby nie było śladów” przypomina też rolę Kościoła w tych czasach, szczególnie ks. Popiełuszki, widać jego talent do organizowania ludzi i jednocześnie umiejętność gaszenia złych emocji, które wtedy mogłyby być zapalnikiem kolejnych tragedii.
Chyra, Więckiewicz i Kot: creme de la creme PZPR-u
Nieco komicznie wyglądały narady PZPR-owskich aparatczyków, którzy na specjalnych naradach dwoją się i troją nad tym, jak pokazać chęć „wyjaśnienia” okoliczności śmierci Grzegorza Przemyka, ale jednocześnie jej nie wyjaśnić. Śledztwo i proces w tej sprawie to, zamiast dążenia do prawdy i faktów, szukanie haków i zacieranie faktów. To parodia procesu. Panowie zastanawiają się, jak pisać o sytuacji, ale nie pisać prawdy, jak przyjąć papieża Polaka na pierwszej wizycie w Polsce, jak wykorzystać to na arenie międzynarodowej a jednocześnie nie robić z tego wielkiego wydarzenia w kraju. Do prawdy… swoiste węzły gordyjskie, w które sami zaczęli się zaplątywać. W tych rolach Andrzej Chyra, Tomasz Kot, Robert Więckiewicz. Stworzyli creme de la creme PZPR-u.
„Żeby nie było śladów” męczy, fizycznie i psychicznie. Oglądaniu filmu towarzyszy cierpienie i współuczestniczenie w tragedii. Męczy również dlatego, że jest bardzo długi; trwa niemal dwie i pół godziny, ale trudno w nim znaleźć zbędną scenę. W czasie filmu uszy widzów zainteresuje na pewno muzyka, bardzo symboliczna i jednocześnie Autentyczna. Od U2 („New Year’s Day”) przez Beatę Kozidrak do Krystyny Prońko. Choć najważniejszą rolę w muzycznej oprawie filmu pełni pianino. Jego klawisze uderzają w najistotniejszych momentach filmu.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |