Pustelnik: myślałem, że będę żywił się ziołami z lasu [ROZMOWA]
W Koninie mieszka człowiek, który od 6 lat prowadzi pustelniczy tryb życia i w ogóle nie używa pieniędzy. Jak to możliwe? Postanowiłem z nim o tym porozmawiać.
Ryszard Krupiński jest dość znanym mieszkańcem Konina. Prowadził kilka firm, a ostatnią z nich było wydawnictwo, które funkcjonuje do dzisiaj, ale już bez niego. Z wykształcenia jest ekonomistą, pedagogiem uzależnień, doradcą psychologicznym i zawodowym, lektorem Business English. 7 lat temu jednak jego życie się radykalnie zmieniło, a 5,5 roku temu odpowiedział na głos Boży, który wezwał go do życia bez używania pieniędzy i zdania się całkowicie na wolę Bożą. Niektórzy podchodzą do niego z dystansem, niezrozumieniem, lękiem, czasem śmiechem, drwiną, inni twierdzą, że dzięki niemu zbliżyli się do Boga.
>>> „Życie konsekrowane to nie jest życie samotne” [OPOWIEŚĆ KATARZYNY]
Piotr Ewertowski (misyjne.pl): Nie byłeś biednym człowiekiem. Jak z życia, w którym powodziło Ci się finansowo i niczego Ci nie brakowało przeszedłeś do życia bez używania pieniędzy? Domyślam się, że nie było to łatwe.
Ryszard Krupiński: –To nie było oczywiście tak, że stało się to w jednym momencie. Nie było tak, że miałem w kieszeni dużą sumę pieniędzy i nagle usłyszałem głos, żeby wszystko rozdać i iść za Chrystusem bez niczego, a ja natychmiast się na takie życie zdecydowałem. Przeciwnie, to był pewien proces. Do takiego wyboru nie byłbym zdolny od razu. Bóg powoli mnie przygotowywał, odzierał z moich różnych starych przywiązań, stawiał w sytuacjach, w których mogłem przewartościować wiele spraw. Wielu rzeczy zostałem pozbawiony w konsekwencji różnych czynników, wśród których były także moje błędy. Jak z perspektywy czasu się temu przyglądam to widzę, że każdy etap mojego życia jakoś mnie przygotowywał do sposobu życia, jaki obecnie prowadzę. Samą decyzję, czy wchodzę w to, co Bóg proponuje, łącznie z rozeznaniem czy to On (bo nie było to typowe „objawienie”), podjąłem w zaledwie 3-4 dni. Zaakceptowałem przy tym różne potencjalnie trudne sytuacje: jeśli nic nie kupię, to będę się żywił ziołami z lasu, bo żebrać nie zamierzałem. Naprawdę sądziłem, że tak będzie! Myślałem, że pewnie odetną mi wszystkie media, a moi znajomi uznają mnie za kompletnego świra. Zaakceptowałem to wszystko, a jeżeli akceptujesz to, co może być najtrudniejsze, to taka decyzja jest dosyć stabilna. I zaufałem Bogu oraz uznałem w wierze, że skoro to On proponuje – to nie w tym celu, by mnie poniżyć czy udręczyć, lecz by mnie formować. Uznałem, że za tym wszystkim musi być coś sensownego, zaplanowane przez Niego. Ślubem prywatnym podjąłem postanowienie na 6 miesięcy. Jak się okazało w dalszej rzeczywistości nic z tego, czego się obawiałem, nie miało miejsca. Od razu Bóg mnie zaskakiwał i układał wszystko w niesamowity sposób. Nie musiałem „latać” po lasach (śmiech), ani mi prądu nie odcięli, miałem wszystko, co wcześniej, tyle że tego nie kupowałem. Chcę tu wyraźnie podkreślić, że ja nie neguję pieniędzy. Po prostu Pan Bóg wezwał mnie do takiego stylu życia, by ich nie używać. Nie wiem jednak, do kiedy to moje no money life (życie bez pieniędzy) potrwa. Może jeszcze miesiąc, może rok, a może do końca życia. Jestem gotowy na różne scenariusze, również te niekonwencjonalne. Nie chcę jeszcze publicznie czegoś ujawniać, ale w moim osobistym życiu, pewnie w tym roku, szykuje się duża zmiana i jeszcze nie wiem, jak Bóg będzie chciał mnie dalej prowadzić. Tę zmianę Bóg zapowiedział mi kilka lat temu i to się zaczyna.
Może wyjaśnijmy zatem naszym czytelnikom, na czym polega dokładnie Twój sposób życia.
– Od 7 lat żyję życiem pustelniczym. W pierwszym roku niemal całkowicie wycofałem się ze świata, oddając się relacji z Panem Bogiem. Już od blisko 6 lat, od czerwca 2016 r., żyję inaczej niż dawniej. Mój format życia polega na tym, że nie używam pieniędzy, nie dotykam ich, nie zarabiam, nie wydaję ani nie dokonuję żadnych transakcji. Oczywiście, pieniądze zawsze gdzieś tam w tle są, bo przecież korzystam z rzeczy, które zostały zakupione, ale to nie ja je zakupiłem. Jeśli czegoś potrzebuję, to proszę Boga. Odbywa się to w pewnej uległości wobec Niego i w gotowości do współpracy z łaską i z ludźmi, bo to nie jest tak, że sobie leżę albo siedzę i wszystko dostaję; to nie koncert życzeń. Czasami dzieją się rzeczy kompletnie niezależnie ode mnie i bez mojej aktywności. Czasami Pan Bóg zaprasza mnie do zaangażowania się w sprawy innych ludzi, gdy mnie o to poproszą, scenariuszy jest bardzo wiele i się zmieniają, nie ma schematów. Gdy zdaję się na Boga, to nie mówię ludziom, czego potrzebuję, a zawsze „zamówienie” do mnie trafia, i małe, i duże, od zapałek po konkretną, dość drogą złotą biżuterię (było to potrzebne). Już setki takich sytuacji mam za sobą, a to niesamowicie buduje wiarę, bo widzisz korelację. Ta korelacja to miłość Ojca – Boga, który realizuje to, co obiecuje. Wracając na ziemię – nie korzystam z żadnych programów pomocowych i nigdzie nie jestem zarejestrowany jako potrzebujący. Pracy nie unikam, ale i jej nie poszukuję, nie jestem zarejestrowany w „pośredniaku”, bo nie podejmę pracy wyrażonej w pieniądzach, więc nie będę wyłudzał ubezpieczenia. Nawet ludziom nie mówię, czego potrzebuję. Wyjątkiem są sytuacje, kiedy ktoś coś mi naprawdę zawdzięcza i pyta, czy może jakoś się odwzajemnić. Gdy rozpoznaję autentyczność, to czasem ujawniam, co mógłby mi kupić, adekwatnie do jego gotowości i możliwości. Zazwyczaj odmawiam, gdy ktoś obcy mi coś proponuje. Nie chcę robić wrażenia, że komuś coś narzucam albo go naciągam. Nie uwierzysz, ale nawet z samochodów rezygnowałem. Mam takie dwie zasady życia, bardzo elementarne biblijnie. Pierwsza to, że dzielę się wszystkim, co mam. Nie chodzi tylko o rzeczy materialne, ale także o czas i umiejętności. Jeżeli oczekuję, że Bóg będzie się dzielił ze mną wszystkim, to powinienem robić to samo. Dlatego mój dom jest otwarty na innych. Druga zasada jest taka, że robię wszystko, co potrafię, lub uczę się nowego, jeżeli widzę, że Pan Bóg mnie do czegoś zaprasza, i nie przeliczam tego w kategorii pieniądza, w ogóle nie mam cennika.
Jak te różne rzeczy do Ciebie trafiają, jeśli ich nie kupujesz, ani nawet ludziom nie mówisz o nich?
Scenariuszy jest bardzo wiele. Jak wspomniałem, to już setki historii Opatrznościowej logistyki. To już ponad 2000 dni takiego formatu życia. I wszystko mam z wiary, od pierwszego dnia takiego życia. To też jest ewidentny dowód na Boże prowadzenie, bo sam zazwyczaj nie organizuję sobie tego, co potrzebne mi do życia. Ale tak zawsze jest, gdy Bóg kogoś do czegoś powołuje. Wówczas to On bierze na siebie takie drobiazgi jak utrzymanie. Odsyłam choćby do Ewangelii Mateusza, rozdział 6, wersy 25-34. Są oczywiście powtarzające się wzorce, np. ci, którzy u mnie mieszkają, a oni używają i mają jakieś pieniądze, dzielą się ze mną jedzeniem. Albo gdy ja komuś w czymś pomagam, bo czasem ktoś mnie o coś poprosi, i nie mam duchowego sprzeciwu, to coś w zamian zawsze otrzymuję. Zdarza się, że coś otrzymuję bez udziału własnego. Zdarza się, że gdzieś w Polsce ktoś, kto nawet mnie nie zna, otrzymuje od Boga rozpoznanie, co mi wysłać, a ja to właśnie wcześniej zamówiłem u Ojca w niebie. Kiedyś, teraz już mniej, znajdowałem dokładnie to, o co prosiłem. Kwartał temu dostałem mega prezent – pewien biznesmen z branży IT z Poznania skontaktował się ze mną i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu powiedział, że zasponsoruje mi i osobie towarzyszącej (ktoś przecież musi używać pieniądze) wyjazd do Bośni do Medjugorie. Byliśmy tam 8 dni, licząc z podróżą. W ten sposób Bóg też mi bardzo konkretnie odpowiedział na twarde negocjacje z mojej strony. I tam, w kościele św. Jakuba byłem na mojej ukochanej mszy sylwestrowej (o północy). Zachęcam do obejrzenia dwóch nagrań na YouTubie, w których opowiedziałem, jak trafia do mnie to, o co Boga proszę. Robert Skassa na kanale „Prowadzi mnie Jezus” rozmawiał ze mną 98 minut, a Krzysiek Sowiński w podkaście „Na Werandzie” 60 minut. Opowiedziałem u nich, jak otrzymałem np. czapkę (ale nie jakąkolwiek, tylko bardzo konkretnie określoną, miałem taką ulubioną, lecz uległa zniszczeniu), opaskę na uszy, rower, smartfona, jakieś narzędzia, wyciskarkę do soków, wyjazd do Gliwic na komunię mojej bratanicy czy otwieracz do konserw.
Czy możesz powiedzieć więcej o swoim pierwszym roku, jeszcze przed rezygnacją z pieniędzy? Zdaje się, że był to czas przełomowy.
– To był etap głębokiej duchowej ascezy prowadzącej w kierunku oczyszczenia woli. Jak patrzę z perspektywy, to wówczas byłem przygotowywany do formatu życia z wiary, bo tu nawet nie chodzi o nieużywanie pieniędzy, lecz wiarę, że nie masz liczyć na siebie, lecz na Ojca w niebie. On nad wszystkim czuwa i Jego plany są wyższe i lepsze niż nawet najgenialniejsze plany własne. Jezus wciąż o tym mówił, w bardzo wielu miejscach w Ewangeliach. Poprzednie życie, które budowałem mozolnie latami, po prostu mi się zawaliło, ekonomicznie i rodzinnie. Miałem kryzys sensu i celu, w rezultacie nie chciałem już nic tworzyć po swojemu, mimo że jestem pomysłowy i operatywny. Chciałem zdać się całkowicie na Boga i Jego zamysły. Pamiętam taką myśl z modlitwy osobistej: „Boże, Ojcze ukochany, ja już nie chcę nawet palcem kiwać z własnej woli, bez rozpoznania, że płynie to od Ciebie”. Ten rok, mniej więcej od połowy 2015 do połowy 2016, był przygotowaniem do prowadzenia życia bez używania pieniędzy; do tego, że Bóg jest pierwszy i wszystko poukłada tak jak należy po Jego myśli. Największym odkryciem było dla mnie to, że nie muszę liczyć na siebie ani w niczym nie muszę być lepszy od innych. Tak jesteśmy przecież socjalizowani, że na wszystko musimy sobie zasłużyć, zapracować, wygrywać, zdobywać akceptację, pochwały, podziw, uznanie. Wtedy uczyłem się słyszeć, rozumieć w duchu, czuć Boże serce. Całym moim pragnieniem i celem było, żeby pójść za wolą Bożą, jak najmniej słyszeć siebie, a otwierać się na przestrzeń, której wcześniej nie potrzebowałem. Czas trudny, ujarzmianie swojej woli – odzywały się jakieś pragnienia, ambicje, aktywizm. I to wszystko trzeba zrozumieć, pozwolić przepłynąć, wyciszyć. Nie wytłumić, lecz dać temu wybrzmieć i szukać, co pochodzi od Pana Boga, co z moich starych przyzwyczajeń, co z nieuświadomionych oczekiwań społecznych, co ze świata demonicznego itd. Przez ten rok praktycznie z nikim się nie kontaktowałem. Porzuciłem wszelką aktywność, z zachowaniem tylko obowiązków służbowych w wersji minimum, ojcowskich i synowskich, a Boga prosiłem, by usuwał z mojego życia wszystko, co tylko zechce. Często było bardzo trudno, bo jesteś sam, czujesz znacznie wrażliwszą niż dawniej swoją wewnętrzną rzeczywistość uczuciową, emocjonalną, nikogo nie szukasz, bo wiesz, że tej intymności nikt nie zrozumie, nie chcesz z nikim rozmawiać, pragniesz Boga ponad tym, co ludzkie. Owoce tego czasu trwają do dzisiaj. Od około 30 lat jestem typem refleksyjnym, autonomicznym, poszukującym, psychoanalitycznym i bogactwo tego doświadczenia, oraz przede wszystkim łaska, która najpierw respektuje naturę, pozwoliły mi przetrwać ten czas. Wówczas też kilka razy doświadczyłem szczególnie bliskiego kontaktu w duchu z Bogiem, który jest prawdziwym i dobrym Ojcem.
>>> Papież: jest wielu upokarzanych i znieważanych. Kto ich wysłucha gdy rządzą pieniądze i interesy?
Jak zarządzać emocjami w sytuacji, kiedy zdajesz się całkowicie na wolę Bożą i swój byt uzależniasz w stu procentach od Boga? Muszą być przecież trudne sytuacje, nie sądzę, że wszystko idzie jak po maśle.
– Piotrze, nie da się w kilku zdaniach o tym opowiedzieć. Dotknę delikatnie natury ludzkich emocji, ale nie będę opisywał zdawania się na wolę Bożą, bo nadmiernie bym skomplikował, chcąc, że tak powiem, wlać dużo wody do małego naczynia. W każdym razie nasze własne intymne emocje i uczucia to pierwszy klucz do drzwi zaufania woli Bożej. Zarządzanie emocjami to ich rozpoznawanie i wewnętrzna zgoda na ich obecność, zwłaszcza tych nieprzyjemnych, nieznanych i niechcianych. Większość ludzi będzie twierdzić, że rozpoznają, pozwalają i są emocjonalnie wolni. Jednak ta większość ludzi po prostu nie wie, jak działa mechanika obronna. Obecnie żyjemy w świecie, w którym świadomość ludzi na temat własnych emocji jest naprawdę mizerna. Mówię o tych autentycznych uczuciach, bo jesteśmy nauczeni (czytaj: zaprogramowani) ukrywać jedne pod drugimi, przeżywać uczucia niejako zastępcze, okazywać te, z którymi nauczono nas funkcjonować. Te prawdziwe zaś mamy głęboko wyparte, i zwykle nie mamy z nimi kontaktu, bo zostały w dzieciństwie wytłumione, a ich ekspresja zakazana. Oczywiście nie chodzi o zakaz słowny, lecz nieświadomie uwarunkowany reakcjami otoczenia. W procesie socjalizacji kulturowej uczymy się obowiązującego modelu i jego norm – swego rodzaju bezpiecznej poprawności emocjonalnej. Pochodzimy z różnych rodzin, o jakościowo odmiennych doświadczeniach intelektualnych i emocjonalnych. Niewiele osób ma świadomość tego, co w nich jest, oczywiście głębiej, a nie na samej powierzchni, której doświadczają uczuciowo. Warto mieć osobę, zwłaszcza w trudnych sytuacjach lub przy podwyższonym napięciu, stresie, z którą można rozmawiać szczerze i głęboko. Z którą można razem spoglądać na zranienia, wynikające z nich emocjonalne wewnętrzne konflikty oraz sposoby obrony i formowanie nowych zachowań, które psychika generuje, aby ponownie nie przeżywać tych zranień. Tu potrzeba dużo odważnej uczciwości, czyli samokrytycyzmu, bo jako pierwsze psychika będzie podsuwała przyjemne i akceptowane iluzje na temat siebie samego. Kij ma dwa końce, i tak samo mechanizmy obronne – z jednej strony bronią, a z drugiej alienują od prawdziwej rzeczywistości swoich uczuć i emocji – a tym samym popychają nas w problemy. Ludzka psychika jest wielopoziomowa, więc nawet jeśli ktoś ma pewną świadomość swoich uczuć i motywów, którymi się kieruje, to jednak zawsze potrzebne jest spojrzenie z zewnątrz, aby dostrzec coś, czego wcześniej nie było w obrębie świadomości. Technik na radzenie sobie z emocjami jest bardzo wiele. Jeśli o mnie chodzi, to w tym względzie już raczej zbieram owoce wieloletniej pracy nad sobą. Sposób myślenia, jak już wspomniałem, bardzo refleksyjny i skoncentrowany na odkrywaniu prawdy o sobie, choćby trudnej i brutalnej, jest moim sprzymierzeńcem. Dlatego nawet dłuższą samotność spędzam jako intymność w obecności Boga. W podbramkowych sytuacjach, które obecnie zdarzają mi się niezwykle rzadko, raz na kilka lat, mam taki swój desperacki sposób. Jeżeli funkcjonuję w bolesnym stanie zbyt intensywnie albo za długo, to siadam w fotelu i pozwalam, żeby to wszystko przepłynęło maksymalnie. Wyrażam wszystko, co mam w sobie, głośno to nazywam, jeśli tak czuję, pozwalam sobie płakać albo krzyczeć. Jeśli trzeba, to mogę w tym fotelu siedzieć od rana do wieczora, aż dramat lub niezrozumienie zostanie „oswojone” i przyjęte. Z Bogiem także rozmawiam bardzo głęboko, w żadne poprawności z Nim się nie bawię. I chyba właśnie dlatego tak czytelnie i wyraźnie Go czuję, słyszę, rozumiem. Może to komuś wydawać się obrazoburcze, ale ja staram się mieć z Bogiem kontakt autentyczny i nie tylko Go wielbię, lecz także Mu wypominam. Oddaję Mu to, co we mnie jest, a nie to, co wydaje się, że powinno być. Jeżeli jest jakieś zło i destrukcja we mnie, to oddaję to Bogu, a nie ukrywam przed sobą. Bo jakość naszego wewnętrznego dialogu z Bogiem jest ściśle zależna od stopnia znajomości swojej psychiki lub – jak kto woli – duszy.
Przyjmujesz do swojej pustelni także bezdomnych i uzależnionych.
– Nikt nie trafia do mnie z mojej bezpośredniej inicjatywy, nie szukam nigdzie takich osób. Albo dowiadują się od kogoś, albo jest to tzw. zbieg okoliczności. Trafiają do mnie często ludzie z mocno roztrzaskanym życiem, niektórzy na kilka spotkań z doskoku, 8-9 u mnie mieszkało, w tym 4-5 po kilka (4-12) miesięcy. Mieszkał u mnie też gościu (3 x po 1.5 miesiąca), który 25 lat siedział w więzieniu, a większość życia spędził na ulicy. To właśnie z ulicy zabrałem go, śmierdzącego, do siebie. Dziś jesteśmy przyjaciółmi, często do mnie dzwoni, opowiada, co się u niego zmienia, odbył dwie terapie, obecnie mieszka w DPS-ie. Namalował mi piękny obraz Jezusa, który po poświęceniu wisi u mnie na honorowym miejscu. Wszyscy go skreślili, ale dla Pana Boga nikt nie jest skreślony, więc i ja tak postępuję, wierzę do końca w każdego. Jeśli ktoś chce u mnie zamieszkać, to mam trzy żelazne zasady, które nowi domownicy muszą natychmiast zaakceptować. Po pierwsze, u mnie w domu nie chcę żadnych wulgaryzmów. Tutaj jest pokój maryjny. Nie mam ochoty patrzeć na Maryję i słuchać przekleństw. I ci ludzie, u których co drugie lub trzecie słowo to „łacina”, potrafią z marszu, natychmiast wyeliminować tę gwarę. To dla mnie jest niesamowite. Druga zasada – nie ma palenia ani w domu, ani na podwórku. Chcesz palić, to wychodzisz za bramę – czy mróz, czy wichura. Trzecia zasada – żadnego alkoholu, nawet nie wolno przychodzić w stanie nietrzeźwym, bo nie wpuszczam. Sam się dawno temu uzależniłem i od alkoholu i od papierosów (i jeszcze inne), oczywiście od lat jestem czysty. Dlatego nie ma innej opcji jak twarde i nieustępliwe reguły gry. Niektórzy wytrzymują, niektórzy wracają gdzieś do meliny. Nie przyjmuję wszystkich z marszu. Kilka razy odmówiłem, mam swoje parametry, zgodnie z którymi ich oceniam.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |