Fot. Arch. Karoliny Bąk

Rumunia: charyzmatem Domów Serca jest współczucie i pocieszenie 

Przychodzące do nas dzieci w większości nie są katolikami. Niesamowite jest jednak to, że wiedzą, że kaplica to miejsce najważniejsze w naszym domu, w którym się modlimy, jesteśmy cicho, gdzie wchodzimy bez butów. I czasem same proponują: „Możemy iść do kaplicy i pomodlić się za mamę i tatę?”. 

Dom Serca, w którym mieszkam znajduje się w Devie, niewielkim mieście. Myślę, że wielkościowo można ją porównać np. do Przemyśla. Nasz dom nie jest duży – dwa pokoje, kuchnia, łazienka i tzw. camera alba, czyli pokój, który pełni trochę funkcję spiżarni i służy do przechowywania wszystkiego, co akurat nie jest potrzebne. Najważniejszym miejscem w naszym domu jest kaplica, w której cały czas jest obecny Jezus w Najświętszym Sakramencie. Według mnie jest piękna – cała wyłożona drewnem. Jest w niej krzyż, ikona Matki Bożej, ikona Świętej Trójcy oraz ikona św. Mikołaja, który jest patronem naszego domu. 

Fot. Arch. Karoliny Bąk

Nasza wspólnota nie jest duża, mieszamy aktualnie w trzy osoby. Ja, Marlena z Polski oraz Marta z Argentyny. Marlena jest w Rumunii już od ok. dziesięciu miesięcy, natomiast Marta jest tu już dokładnie dziesięć lat.  

Żyjemy tu, w Rumunii, bardzo prosto i nasz dzień również jest prosty. Zaczynamy go o 7:00 jutrznią w naszej kaplicy. Oczywiście w języku rumuńskim. Szybko polubiłam liturgię godzin w języku rumuńskim, choć nie rozumiem wszystkiego i często mam problemy z poprawnym przeczytaniem słów. Następnie mamy czas na lekturę duchową, po której idziemy na mszę świętą, a potem jemy śniadanie. Przed obiadem mamy czas na adorację, porządki, gotowanie. Każdego dnia jedna z nas jest tzw. osobą permanentną i to ona zajmuje się przygotowaniem posiłków, prowadzeniem modlitwy. Po obiedzie wychodzimy na apostolat. Wieczorem nieszpory, kolacja i modlitwa na koniec dnia. Często np. na posiłki przychodzą do nas goście, dlatego też program dnia jest elastyczny – najważniejszy jest człowiek i spotkanie z nim. 

Apostolat 

W normalny dzień, kiedy nie mamy gości i jesteśmy w domu, po obiedzie wychodzimy na apostolat. Myślę, że można go podzielić na trzy części – Fundacja św. Franciszka (dom dla dzieci, które nie mają rodziców lub którymi rodzice nie mogą się zajmować), dzielnice naszego miasta oraz odwiedziny u osób samotnych i starszych. W dzielnicach i w Fundacji spotykamy się głownie z dziećmi. Dzieci tutaj są bardzo otwarte, nawet kiedy nie zna się ich języka. Już od pierwszego spotkania przytulają się, chcą się bawić. Bardzo się ucieszyłam, kiedy na początku mojego pobytu tutaj byłam w jednej dzielnicy i bawiłyśmy się z dziećmi w zabawy, w jakie ja bawiłam się 20 lat temu! To były zabawy typu: „Mamo, mamo, ile kroków do Ciebie” i „Ali gali dom się pali”. Dzieci przychodzą również do nas do domu. Najczęściej przychodzi czwórka chłopców z naszej dzielnicy – Julio, Moszule, Papuszoj i Gordo. Bawimy się z nimi, gramy w gry, ale też czasem biorą udział w naszym życiu – pomagają przygotować obiad czy modlą się z nami w kaplicy. 

Przychodzące do nas dzieci w większości nie są katolikami. Niesamowite jest jednak to, że wiedzą, że kaplica to miejsce najważniejsze w naszym domu, w którym się modlimy, jesteśmy cicho, gdzie wchodzimy bez butów. I czasem same proponują: „Możemy iść do kaplicy i pomodlić się za mamę i tatę?”. 

Fot. Arch. Karoliny Bąk

Armandu 

Chyba trochę wrosłam już w życie tutaj, w to miejsce, ponieważ wszystko wydaje mi się takie normalne, naturalne. Takie proste i piękne. Tak normalne, że nawet nie tęsknię za bardzo za „życiem przed misją”. Staram się być tu i teraz. 

Raz, wracając do domu, przechodziłam obok kościoła prawosławnego. Lubię cerkwie, więc pomyślałam sobie, że dobrze byłoby wstąpić tam na chwilę, zobaczyć, jak jest w środku. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że przy ogrodzeniu siedzi chłopiec – Armandu. Z daleka mnie poznał, podbiegł i przywitał się tymi słowami: „Czekałem tu na ciebie!”. Dalej wszystko potoczyło się bardzo naturalnie. Dałam się poprowadzić chłopcu, a wierzę, że i Panu Bogu. Armandu wziął mnie za rękę i zaprowadził do cerkwi, podeszliśmy do ikon, które ucałował najpierw on, potem ja. Kiedy wyszliśmy, zaproponował zabawę w parku obok kościoła. Huśtaliśmy się na huśtawkach, potem na karuzeli. Następnie zaproponował spacer, wzięłam więc go za rękę i tak sobie spacerowaliśmy chwilę ulicami Devy. Czas, który spędziłam z Armadu był tak prosty i zarazem niezwykły. Czułam się prowadzona. Nie ja planowałam ten czas. Był to też moment, kiedy czułam, że jestem tu i teraz. Zauważyłam to „coś” w oczach Armadu. Radość z bycia zauważonym, radość z poświęconego mu czasu. 

Fot. Arch. Karoliny Bąk

Elisabetha 

Elisabetha ma 30 lat, wychowała się w domu dziecka. Była często bita, poniżana, co wpłynęło na rozwój nerwicy i niepełnosprawność intelektualną. Nikt o nią za bardzo nie dbał. Kiedy opuściła dom dziecka, mieszkała w dzielnicy cygańskiej, czasem spała w lesie. Związała się z mężczyzną, zaszła w ciążę i urodziła dwójkę dzieci. Nie mogła się jednak nimi zajmować. Potem została przyjaciółką Domów Serca. Wolontariuszki postarały się o mieszkanie dla niej. Dostała małą kawalerkę z jednym pokojem, jednak dla Elisabethy było to bardzo dużo. Dziećmi opiekuje się Wiki, która mieszka niedaleko i Elisabetha może się z nimi spotykać, czasem zapraszać do swojego mieszkania.  

Ze wszystkich naszych przyjaciół z nią widujemy się najczęściej. Praktycznie codziennie jest u nas, i kiedy nie przychodzi, to czujemy, że czegoś brakuje. Pomaga nam w porządkach („Wy pomagacie mi, a ja wam.”). Modli się z nami w czasie adoracji („Karo! Ale to długo było!”) i czasami je z nami obiad czy śniadanie („Elisabetha, chcesz herbatę?” – „Tak… jeżeli chcesz”). Ostatnio miała trudniejszy czas. Podczas zimy  doskwiera jej brak słońca, spędza więcej czasu w mieszkaniu, wpada trochę w depresję. Chce uciec, wyjechać, zostawić mieszkanie i spać na ulicy. Chce wrócić do miejsca, w którym spędziła dzieciństwo w domu dziecka. Wyobraża sobie, że tam jest lepiej, że tam ktoś na nią czeka. 

Pewnego dnia przyszła bardzo zdenerwowana, nie chciała z nikim rozmawiać, nie chciała nawet wejść do domu. Schowała się gdzieś na podwórku i gdy ją znalazłam, siedziała z zasłoniętą twarzą obok pustyni. Podeszłam obok i usiadłam w pewnej odległości od niej. Nie miałam pojęcia, co mogę powiedzieć, więc zaczęłam śpiewać piosenkę, którą Elisabetha bardzo lubi. Zaśpiewałam raz i nic. Usiadłam więc bliżej i zaczęłam śpiewać jeszcze raz. Tym razem Elisabetha dołączyła się i dokończyła piosenkę, śpiewając własnymi słowami o tym, co jest w jej sercu. Kiedy skończyła, spojrzała na mnie pełna radości i powiedziała: „Widzisz, Karo, Pan przyszedł do mnie przez ciebie! Byłam zła i teraz nie jestem”. Wzięłam ją za rękę i poszłyśmy do domu na herbatę. To obecność Jezusa w naszych przyjaciołach. Obecność Jezusa w nas – przeze mnie Jezus może przyjść do innych.  

Fot. Arch. Karoliny Bąk

Relacja z Elisabethą nauczyła mnie, że przyjaźń to wielka tajemnica i naprawdę wielki dar od Pana Boga. Bo czym wytłumaczyć tę więź, która się wytworzyła między nami? Myślę, myślę i nie mogę wymyślić. Już właściwie od początku, odkąd przyjechałam, Elisabetha powtarzała „Karo wyjeżdża”, dodając różne okresy – „w lecie”, „po moich urodzinach”, „po Wszystkich Świętych”. Często musiałam powtarzać: „Elisabetha, jeszcze nie wyjeżdżam, jeszcze jestem tutaj, jeszcze pół roku, kilka miesięcy, kilka tygodni”. Wydawać by się mogło, że Elisabetha chce, żebym jak najszybciej wyjechała. Ale nie – myślę, że dla niej był to sposób radzenia sobie z rozstaniami. Przyzwyczaiła się już, że każda z wolontariuszek wyjeżdża, wolała się do ich przyjazdów przygotować. Tak myślę.  

Ostatnio usłyszałam pytanie o to, co było najpiękniejsze podczas misji? Myślę, że najpiękniejsze było to, ile otrzymałam zupełnie za darmo. Ile przyjaźni, uśmiechów, uścisków dostałam za darmo – jako wielki dar od Pana Boga. Najważniejsze było to, że mogłam doświadczyć obecności Jezusa wcielonego w przyjaciołach, a także to, że ja mogę być obecnością Jezusa dla naszych przyjaciół. Coraz bardziej przekonuję się, że charyzmatem Domów Serca, charyzmatem współczucia i pocieszenia, mogę żyć dalej tutaj, gdzie jestem teraz. 

A może Ty myślałaś, myślałeś o wyjeździe na misje? Domy Serca organizują wyjazdy na wolontariat w przedziale czasowym od 14 do 24 miesięcy do 40 domów w 26 różnych krajach. W najbliższym czasie organizowane są spotkania informacyjne (18-19 listopada). Zapisz się na spotkanie i dowiedz się, jak zostać wolontariuszem: https://domyserca.pl/zostan-wolontariuszem/ 

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze