S. Teresa Pawlak: Maleńki Jezus może nie miał domu, ale miał ludzi [ROZMOWA]
Czasem nasze serce jest jak pustostan – zimny, przewiewny, ale chcemy położyć choćby „serwetkę” dla Jezusa, żeby mógł poczuć się tam dobrze – mówi s. Teresa Pawlak, albertynka pracująca z osobami doświadczającymi bezdomności. – To daje ogromną nadzieję – że kiedy Bóg przychodzi na świat, dla każdego znajduje się miejsce.
W rozmowie z Anną Gorzelaną s. Teresa Pawlak mówi o prawdziwym domu, w którym widzimy potrzeby drugiego człowieka, nawet jeśli są one dla kogoś z boku „nieistotne”, o bezdomności niematerialnej oraz o doświadczeniu w niej Boga, a także o przeżywaniu tego czasu we wspólnocie wspólnoty albertynek, której założyciel umarł w Boże Narodzenie – w dniu narodzin Chrystusa odszedł do prawdziwego domu.
Anna Gorzelana (misyne.pl): – W jakich gestach i relacjach objawia się „dom” tych, którzy go formalnie nie mają?
S. Teresa Pawlak: – Dom to przede wszystkim relacje. To możliwość powiedzenia: kogoś kocham, ktoś troszczy się o mnie, a ja mam się o kogo troszczyć. Ściany i dach są drugorzędne. Można mieszkać w przestrzeni lokalowej, a jednocześnie być głęboko bezdomnym – jeśli nie ma człowieka, z którym można podzielić radość bycia razem. Oczywiście, dużo łatwiej budować relacje, gdy ma się zapewnione bezpieczeństwo: ciepło, możliwość umycia się, spokojne miejsce do życia. Ale sama infrastruktura nie tworzy domu.
Skrajne ubóstwo w Polsce wciąż dotyka ogromnej liczby osób. Jak to wygląda z perspektywy siostry codziennej pracy?
– Przeraża mnie, że co piętnasty człowiek w Polsce żyje w skrajnym ubóstwie, czyli bez środków na jedzenie, leki, podstawowe potrzeby. W mojej kuchni takich osób jest znacznie więcej – praktycznie co druga osoba, która do nas przychodzi, mieszka w warunkach, o których trudno powiedzieć, że są godne człowieka. To często miejsca nieogrzewane, zimne, brudne albo skrajnie ciasne. I właśnie tam szczególnie widać, jak bardzo człowiek potrzebuje nie tylko pomocy materialnej, ale bycia zauważonym i docenionym.

Jak buduje się „dom” w takiej przestrzeni?
– Skoro dom to relacje, to tworzą go drobne gesty: zauważenie kogoś, pokazanie mu, że jest dla mnie ważny. W takich gestach otwiera się możliwość, by ktoś mógł powiedzieć: jestem czyjś. Dom jest też tożsamością. Choć dawno wyszłam z domu rodzinnego, nadal czuję z nim głęboką więź – z miejscem i ludźmi. I paradoksalnie, kiedy mówię „dom”, częściej myślę o tym rodzinnym domu niż o klasztorze, choć zgromadzenie również jest moim domem w szerszym sensie. Dlatego w miejscach, gdzie pracujemy jako albertynki, staramy się tworzyć przestrzeń, o której ludzie mogą powiedzieć: to jest moje. Może nie idealne, nie takie, o jakim marzyli, ale takie, którego są częścią.
Co sprawia, że ktoś zaczyna czuć się nie tylko gościem, ale domownikiem?
– Dla mnie niezwykle poruszające jest to, że po posiłkach osoby bezdomne same zaczynają po sobie sprzątać. Nikt ich do tego nie zmusza. To może robić personel, ale oni z czasem widzą, że to jest „nasze” miejsce. Wynoszą śmieci, dbają o łazienkę. Był moment, gdy w toalecie zaczęły pojawiać się porzucone butelki po alkoholu. Powiedziałam jasno, że jeśli nie będzie szacunku do tego miejsca, łazienka zostanie zamknięta. I wtedy zobaczyłam, jak zaczęli wynosić te śmieci po kryjomu – właśnie po to, by chronić coś, co uznali za swoje. To pokazuje, że dom to przede wszystkim człowiek obok. Relacje bywają trudne i piękne jednocześnie, bo takie są relacje między ludźmi.
Często wystarczą bardzo małe gesty.
– Kiedy pojawia się ktoś nowy, inni pokazują mu, gdzie może usiąść – jest dla ciebie miejsce przy stole. Ktoś poda zupę osobie, która nie ma siły podejść. Ale ta relacja działa w dwie strony. Oni też się o mnie troszczą. Na przykład przed Mikołajkami usłyszałam: „Nie kupiliśmy alkoholu, kupiliśmy siostrze czekoladę”. I nagle widzę, że ja również jestem przez nich zaopiekowana. Dzięki temu rodzi się uczciwa relacja miłości – nikt nikogo nie wykorzystuje. Życie naprawdę składa się z małych gestów: ktoś otworzy drzwi, ktoś zapyta o czapkę także dla kolegi, ktoś podzieli się papierosem, choć sam ma tylko dwa. To mnie bardzo porusza – że oni często modlą się nie za siebie, ale za innych. I to jest dla mnie prawdziwy dom: widzimy potrzeby drugiego człowieka, nawet jeśli są one dla kogoś z boku „nieistotne”.
A gdyby spojrzeć szerzej – na Kościół jako przestrzeń zadomowienia?
– To jest bardzo analogiczne. W Kościele także chodzi o to, by czuć: to jest moje. A jeśli coś jest moje, to o to dbam. Łatwo widzieć braki, krytykować wspólnotę, rozliczać innych. Sama też w to wpadam. Ale jeśli chcę być zakorzeniona, muszę najpierw uznać: to jest mój dom. A wtedy – zamiast zaprzeczać problemom – zaczynam robić porządki. Znowu od najmniejszych gestów.
Często mamy poczucie anonimowości: dużo ludzi w kościele, a jednak brak wspólnoty. Ale nawet tam można okazywać sobie uwagę w prosty sposób. U nas, w małej kaplicy w Zakopanem, ksiądz zawsze wita ludzi – zarówno stałych bywalców, jak i turystów. Zauważanie bardzo dużo zmienia, a dotyczy też potrzeb rodzin z dziećmi, osób w spektrum autyzmu, ludzi z niepełnosprawnościami. Tak jak dom dostosowuje się do domowników, tak Kościół powinien usuwać bariery, by każdy mógł poczuć się bezpieczny i u siebie.
>>> Siostra Teresa Pawlak: ubóstwo niekoniecznie ma twarz bezdomnego [WIDEO]
Pomagam przy scholi parafialnej i widzę, jak jedno zauważenie dziecka potrafi je całkowicie odmienić. Dziewczynka, która gdzieś zniknęła ze wspólnoty, po jednym takim momencie wraca, angażuje się, czuje, że ma tu swoje miejsce. To jest moje marzenie o Kościele: żeby każdy został zauważony. Nie da się widzieć wszystkich idealnie, ale nawet próba już wiele zmienia. Ludzie zaczynają się angażować, bo czują, że są potrzebni. Czasem wystarczy spojrzenie. Nawet znak pokoju można przekazać tak, że drugi człowiek już więcej nie spojrzy w naszą stronę. To, co miało budować, może zranić. Dlatego uważność, małe gesty, wrażliwość – to może być nawet najwięcej, co mamy do zaoferowania.
Jak doświadczenie bezdomności – nie tylko tej materialnej – wpływa na postrzeganie Boga jako Tego, który daje człowiekowi dom?
– To bardzo trudne doświadczenie. Dla mnie szczególnie bolesne jest to, że większość osób żyjących na ulicy, z którymi mam kontakt, deklaruje wiarę, ale jednocześnie nie żyje sakramentami. Nie uczestniczą w Eucharystii, nie chodzą do kościoła. Po prostu są poza tą przestrzenią. Po roku bycia z nimi widzę w nich ogromny głód.
Myślę, że największą biedą człowieka nie jest brak dachu nad głową, ale brak relacji z Bogiem – choć oni sami rzadko to tak nazywają. Bardziej widać tęsknotę. Kiedy się modlimy albo kiedy przychodzą święta, dla mnie to są ważne momenty, bo sama tym żyję, więc naturalnie mówię o Bogu. Nie chodzi o nachalną ewangelizację, ale o dzielenie się tym, co dla mnie jest źródłem życia. I wtedy często wychodzi na jaw coś bardzo smutnego: oni naprawdę nie wierzą, że są jeszcze dla Boga ważni. Skoro sami stracili poczucie własnej wartości, to zakładają, że Bóg też już ich tak nie widzi.

– Skąd bierze się to przekonanie, że są „nie do uratowania”?
– To proces, który trwa latami. Wiele z tych osób ma ogromną świadomość swoich życiowych porażek. Mówią wprost: łamałem przykazania, skrzywdziłem innych i siebie, jestem uzależniony. I na tym etapie się zatrzymują. Zamykają się w przekonaniu, że są tak źli, że nawet Bóg nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Co ciekawe, potrafią się modlić – rzucają intencje, modlą się za zmarłych z ulicy, czasem sami proszą o modlitwę. Ale jednocześnie nie wierzą, że przebaczenie naprawdę ich dotyczy. Nie potrafią uwierzyć, że jeden gest, jedno szczere zwrócenie się do Boga, może coś zmienić.
>>> Kościół o twarzy ciepłej zupy dla potrzebującego
Często zadaję sobie pytanie, jak sprawić, żeby konkretna osoba doświadczająca bezdomności zobaczyła prawdę: że owszem, są konsekwencje ich decyzji, że wiele spraw w życiu sobie zniszczyli, ale to nie oznacza, że Bóg się na nich obraził albo że drzwi są już zamknięte. Wielu z nich nawet nie próbuje iść w stronę sakramentów. Wydaje im się, że „tak już musi być”. A jednocześnie jest w nich głęboka tęsknota.
Można odnieść wrażenie, że utrata domu oznacza też utratę przestrzeni wiary.
– Bardzo często wiara kojarzy im się z czasem, kiedy jeszcze „było normalnie”, gdy mieli dom, rodzinę, codzienność. Gdy stracili dom, stracili też tę przestrzeń. Widzę ogromną różnicę między przytuliskiem czy schroniskiem, gdzie jest kaplica, sakramenty, rekolekcje – dostępne, ale nienarzucane – a ulicą, pustostanami, życiem w ciągłym upojeniu alkoholowym czy pod wpływem innych substancji. Tam bardzo szybko rodzi się poczucie niegodności.
Dochodzi jeszcze jeden bolesny aspekt: realne doświadczenie odrzucenia w kościele. Są brudni, zaniedbani, często pod wpływem alkoholu – i wiedzą, że są niemile widziani. Mówią mi, że przychodzą do świątyni tylko wtedy, gdy nikogo nie ma, siadają z tyłu, żeby nikt ich nie wyrzucił. Spotykają się tu dwie rzeczywistości: pewne oczekiwania „porządnych” wiernych i całkowita niemożność sprostania tym oczekiwaniom przez ludzi z ulicy.
Jak Kościół potrafi odpowiedzieć na te potrzeby?
– W dużych ośrodkach pomocowych dba się o potrzeby duchowe: są rekolekcje, msze dedykowane osobom doświadczającym bezdomności, przestrzeń, w której mogą czuć się u siebie. W mniejszych miejscowościach bywa z tym dużo trudniej, bo zwyczajnie nie ma takich możliwości organizacyjnych. I wtedy widzę, że wiele osób rezygnuje. Dla mnie to jednak wciąż zadanie: nieustannie zabiegać, próbować, szukać dróg. Czasem nie mam pomysłu, jak to zrobić, czasem impulsem stają się święta Chodzi o to, by obudzić w tych ludziach tęsknotę i jednocześnie pokazać, że są ważni. Skoro są ważni dla mnie, to tym bardziej są ważni dla Boga. Ale są też sytuacje bardzo złożone. Dopóki człowiek sam w sobie nie zobaczy, że ma wartość, dopóty trudno mu będzie przekroczyć nawet najbardziej podstawowe bariery. Choćby próg kościoła, z którego nieraz już wcześniej został wyproszony.
Jak we wspólnocie albertynek przeżywana jest tajemnica Wcielenia – szczególnie w kontekście posługi osobom doświadczającym bezdomności?
– Jesteśmy wspólnotą franciszkańską, więc tajemnica Wcielenia jest dla nas absolutnie kluczowa. Nie powiedziałabym jednak, że mamy jakieś bardzo rozbudowane czy „specjalne” formy adwentowe. Od zawsze natomiast ważna była dla nas cisza i milczenie. Adwent ma w sobie coś z uważnego oczekiwania i ta cisza jest jego integralną częścią. Oczywiście, w praktyce bywa to trudne, ale nawet jeśli zewnętrznie nie zawsze da się zadbać o ciszę, to we mnie bardzo mocno wybrzmiewa przekonanie, że adwent jest właśnie czasem jej pielęgnowania.
Myślę też o adwencie jako o czasie przygotowywania miejsca. Każdy dobry uczynek jest takim kolejnym „źdźbłem siana”, żeby Jezusowi było w naszym sercu trochę mniej zimno. Dobry uczynek zazwyczaj wiąże się z rezygnacją z czegoś dla siebie – zawsze dla kogoś konkretnego. I to wcale nie musi być ktoś w skrajnej potrzebie, czasem to jest ktoś bliski, komu po prostu chcemy sprawić radość.
Bardzo ważne jest dla nas też to, że Boże Narodzenie to dzień śmierci Brata Alberta –założyciela naszego zgromadzenia. W południe śpiewamy Magnificat w dziękczynieniu za jego życie. Widzimy w tym ogromny sens: Brat Albert w dniu narodzin Chrystusa odszedł do „prawdziwego domu”, którym jest niebo. To daje ogromną nadzieję – że kiedy Bóg przychodzi na świat, dla każdego znajduje się miejsce. Pan Jezus w Betlejem nie miał miejsca, ale był zaopiekowany, otoczony miłością. I to jest kluczowe. Nie ściany są najważniejsze, ale relacja.
A czy praca z osobami doświadczającymi bezdomności sprawia, że łatwiej zobaczyć Jezusa jako Dziecię, które „nie miało miejsca w gospodzie”?
– Myślę, że to bardzo zależy od osobistego doświadczenia, ale w moim przypadku zdecydowanie tak. Od wielu lat mam bardzo bliski kontakt z osobami żyjącymi bez domu i od dawna wigilia to dzień, który spędzam właśnie z nimi. To jest bardzo charakterystyczne dla albertynek, że „wigilie” organizowane przez nas odbywają się dokładnie w wigilię, a nie „około świąt”. Dla mnie ważne jest to, że przeżywam ten dzień z tymi, z którymi jestem na co dzień – tworzymy wtedy prawdziwą wspólnotę. I bardzo mi na tym zależy, żeby to był właśnie ten dzień. Nie „spotkanie świąteczne” dwa dni wcześniej, a samotna wigilia później.
Śpiewamy, że w ten dzień „gasną wszelkie spory” i że „jesteśmy wszyscy razem”, ale w praktyce często bywa tak, że „nie daj Boże”, żeby ktoś zapukał w trakcie naszej kolacji wigilijnej. Jako siostra posługująca ubogim czuję, że moim zadaniem jest być wtedy z tymi, którzy naprawdę byliby sami. Dla wielu osób, które nie mają domu, to jedyna przestrzeń, w której mogą spędzić te święta z kimkolwiek. Często nie mają nawet stołu – więc wigilia staje się dla nich czymś absolutnie wyjątkowym.
To musi być bardzo wymagające emocjonalnie.
– Jest, ale paradoksalnie to były często najpiękniejsze wigilie w moim życiu. Zdarzało się, że przez wiele godzin „obsługiwałam” wigilię dla kilkuset osób, a dopiero późno wracałyśmy do naszej wspólnoty – i tam czekały siostry. Nigdy nie czułam żalu, raczej ogromny sens tego wszystkiego. Mam też przed oczami takie drobne, ale poruszające obrazy. W zeszłym roku ktoś zapytał mnie, czy mam świąteczną serwetkę, żeby rozłożyć ją na stole w pustostanie. Zimno, brudno, mróz – ale serwetka musi być. To pokazuje, jak bardzo człowiek potrzebuje choćby symbolu święta. I myślę, że podobnie jest z przestrzenią duchową. Czasem mamy świadomość, że nasze serce jest jak pustostan – zimny, przewiewny. Ale chcemy położyć choćby „serwetkę” dla Jezusa, żeby mógł poczuć się tam dobrze.
Boże Narodzenie to moment, żeby obudzić w człowieku tęsknotę za spotkaniem z Bogiem, który jest bardzo ludzki, bliski i który po prostu mówi: „kocham cię”. Dla osób, które same nie mają zabezpieczonego bytu, łatwiej jest czasem zbliżyć się do Jezusa, który też „nie miał domu”. Czasem słyszę: „Ale Jezus miał Maryję i Józefa”. I to jest chyba najpiękniejsza katecheza: być może nie miał ścian, ale miał ludzi. A to jest ważniejsze niż dom rozumiany materialnie.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
| Zobacz także |
| Wasze komentarze |
Zamarznięte Morskie Oko. TPN ostrzega przez wchodzeniem na taflę jeziora [GALERIA]
Kalisz: modlitwa w 44. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego
Tysiące żołnierzy, milicjantów i czołgi na ulicach. Dziś rocznica wprowadzenia stanu wojennego





Wiadomości
Wideo
Modlitwy
Sklep
Kalendarz liturgiczny