Fot. Karolina Binek/Misyjne Drogi

Siostry, które założyły bank z ciuszkami. O wrocławskich boromeuszkach [REPORTAŻ]

Nigdy nie została biologiczną matką – jest przecież zakonnicą. Ale jak jej biblijna patronka – matkowania w jej życiu było i nadal jest wiele. Aktywnościami siostry Ewy można byłoby spokojnie obdarzyć kilka osób.

Środa, deszczowy Wrocław. Wysiadam z tramwaju niedaleko centrum i z parasolem w ręce przemieszczam się na ulicę Rydygiera, gdzie czeka na mnie siostra Ewa, boromeuszka. Siostra, którą poznałam na tegorocznym Festiwalu Życia. Usiadła obok mnie podczas śniadania i na moje pytanie o to, czym się zajmuje, wymieniła tak wiele projektów, że nie miałam wątpliwości, że warto ją odwiedzić.

O wiele więcej

Po spojrzeniu na budynek przy ulicy Rydygiera we Wrocławiu uwagę zwróci na pewno umieszone w nim okno życia. Okno to znajduje się tam dzięki siostrom boromeuszkom. A to tylko jedne z wielu ich inicjatyw.

Dawniej w budynkach tych znajdował się szpital, a w nim przed wojną działała także szkoła medyczna. Po odzyskaniu budynków szpitala zgromadzenie chciało reaktywować również działającą tam wcześniej placówkę oświatową. Budynki były jednak bardzo zrujnowane, konieczny był ich gruntowny remont. Jednocześnie we Wrocławiu medycyna okołoporodowa była w tym czasie na tak słabym poziomie, że kobiety wyjeżdżały do innych miast, by rodzić dzieci. Wysuwając z tego wnioski – siostry postanowiły, że we wspomnianej szkole dobrze byłoby otworzyć kierunek położniczy, na którym będzie można nauczyć się zarówno teorii, jak i praktyki.

– Nie chciałyśmy jednak tworzyć tylko szkoły teoretycznej i wysyłać naszych uczennic na praktyki do innych szpitali. Dlatego jedynym dobrym rozwiązaniem wydawało się nam ponowne otworzenie szpitala, a w zasadzie szpitala położniczo-ginekologicznego. Aby zdobyć na to wszystko pieniądze, otworzyłyśmy Fundację Evangelium Vitae oraz zaczęłyśmy brać udział w różnych konferencjach medycznych, żeby zdobyć trochę wiedzy w tym temacie. Wtedy też zaczęłyśmy zgłębiać temat naprotechnologii. Nie tylko dowiedziałyśmy się, że coś takiego istnieje, lecz także miałyśmy okazję poznać twórcę tej dziedziny – doktora Thomasa Hilgersa. W 2013 r. była u nas nawet jego żona i zaczęłyśmy współpracę w leczeniu niepłodności. Ta działalność bardzo pasowała do troski o życie ludzkie, którą w duchu nauczania papieża Jana Pawła II podjęłyśmy, by po jego śmierci w 2005 r. wystawić mu swoisty żywy pomnik, różny od budowanych wówczas powszechnie pomników z marmuru czy spiżu. W 2009 r. otworzyłyśmy także okno życia. A później już lawinowo przychodziły do nas kolejne pomysły – opowiada siostra Ewa.

Fot. Karolina Binek/Misyjne Drogi

>>> By wrócić do źródeł – tak wygląda życie w zakonie klauzurowym [REPORTAŻ]

Bank z ciuszkami

Z czasem w fundacji zaczęło pracować coraz więcej osób, które wnosiły do niej swoje talenty, możliwości i wiedzę o konkretnych problemach społeczeństwa. Naprotechnologia zaczęła się jeszcze bardziej rozwijać i udało się otworzyć gabinet ginekologiczny dla kobiet zmagających się z niepłodnością oraz z różnymi schorzeniami.

Jednocześnie siostry zauważyły, że na Dolnym Śląsku nie ma żadnego hospicjum perinatalnego, a potrzeba istnienia takiego miejsca była duża. Dziś hospicjum to jest już odrębnym podmiotem i świadczona jest w nim fachowa pomoc.

Ponadto przy ulicy Rydygiera działa też Bank Niemowlaka, który powstał niemal jednocześnie z oknem życia. Ludzie zaczęli przynosić do sióstr ubrania dla dzieci, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że dziecko znajduje się u boromeuszek maksymalnie pół godziny, gdyż potem przekazywane jest na badania do szpitala i do adopcji. A jeśli zostaje zaadoptowane, to zazwyczaj przez rodziny, które są dobrze sytuowane. W związku z tym boromeuszki zaczęły wydawać ubrania potrzebującym.

Fot. Karolina Binek/Misyjne Drogi

– Im więcej wydawałyśmy, tym więcej otrzymywałyśmy. Z jednej szuflady pełnej ciuszków dla dzieci Bank Niemowlaka rozrósł się do wielu pomieszczeń, w których odbywa się segregacja ubrań przed oddaniem ich do dalszego użytkowania. Takim sposobem udaje nam się tygodniowo zaopatrzyć nawet kilkadziesiąt osób – nie tylko w ubranka, ale i w różne sprzęty, kosmetyki, pampersy potrzebne małym i większym dzieciom. A jeśli pozwalają nam na to finanse, to wówczas wysyłamy je też paczkami do różnych miejsc w Polsce. Chociaż zdarza się też pomóc nam komuś w Białorusi czy Ukrainie – wymienia moja rozmówczyni.

>>> Talent jest darem danym od Boga i możemy go przyjąć lub odrzucić – wspólnota Vera Icon [ROZMOWA]

Szkoła na sto par rocznie

I choć opisanych zostało już wiele działań wrocławskich boromeuszek, to wciąż nie wszystko. Siostry otworzyły również szkołę rodzenia, która stała się tym bardziej przydatna, kiedy naprotechnologia okazała się skuteczna i dzięki tej metodzie zaczęły na świat przychodzić pierwsze dzieci. Początkowo miejsce to było odpłatne. Z czasem zostało dofinansowane przez miasto. Rocznie bierze udział w zajęciach aż sto par i – jak mówi siostra Ewa – ich szkoła rodzenia nie potrzebuje reklamy, bo od lat nie ma problemu z naborem chętnych. 

Przy ulicy Rydygiera działa również poradnia rodzinna, w której przyjmują specjaliści z różnych dziedzin – psycholodzy, psychoterapeuci, ale i pedagodzy oraz mediatorzy. Oprócz tego można w niej nauczyć się różnych metod rozpoznawania płodności. Wszystkie te obszary pomocy cieszą się dużym zainteresowaniem, tym bardziej, że w większości usługi te są nieodpłatne.

– Przy tak wielu działaniach jest  duże zapotrzebowanie na przeróżne warsztaty i szkolenia, dlatego je też organizujemy. Więcej informacji na ten temat można znaleźć na naszej stronie internetowej – dodaje zakonnica.

I choć na początku plany związane z budynkami należącymi do boromeuszek były nieco inne, to nie wszystkie udało się zrealizować. Wciąż nie powstała szkoła medyczna ani szpital położniczo-ginekologiczny. – Jednak troska o życie ludzkie od poczęcia po jego kres jest u nas szeroko realizowana. Fundacja w lutym tego roku osiągnęła pełnoletniość i trzeba przyznać, że bardzo dobrze sobie radzi przyznaje siostra Ewa. – Myślę, że nasza fundacja jest dzisiaj dość rozpoznawalną marką we Wrocławiu. Podczas jej zakładania naprawdę nie sądziłam, że tak to się stanie. Chciałyśmy w zasadzie znaleźć pieniądze na przebudowę odzyskanego przez nas obiektu. A ostatecznie udało się o wiele więcej, co bardzo nas cieszy – opowiada.

>>> W Kościele mamy różne dary i funkcje. Można być świętszą żoną niż ksiądz przy ołtarzu [ROZMOWA]

Non stop pod telefonem

– W naszej wspólnocie jest sporo starszych sióstr, ponadto żyjemy pod jednym dachem z podopiecznymi Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego. Taki układ oraz troska o życie sakramentalne osób starszych każe nam tak ułożyć plan dnia, by kilka razy w tygodniu Eucharystia odbywała się nie o świcie, ale dopiero o godzinie dziewiątej. To dla nas wszystkich bardzo ważny punkt dnia – wyjaśnia boromeuszka.

Co istotne, każdy dzień siostry rozpoczynają modlitwą, która umacnia je w funkcjonowaniu przez całą resztę dnia. Zwłaszcza, gdy ma się tyle obowiązków co moja rozmówczyni. Także wieczorem nie brakuje okazji, by zatrzymać się przed Najświętszym Sakramentem i w modlitwie powierzyć Bogu wszystkie napotkane w ciągu dnia osoby, by oddać Mu wszystkie troski i trudy i zwyczajnie przed Nim odpocząć. A dzień powszedni wypełniony jest po brzegi. Ponieważ numer telefonu s. Ewy jest ogólnie dostępny, niemal nie rozstaje się ona z komórką. Dodatkowo to na jej oraz na telefon dwóch innych osób przychodzi powiadomienie, kiedy ktoś otworzy okno życia.

– Na pytanie, co ja tutaj robię, trudno jest mi odpowiedzieć, bo mój zakres obowiązków jest bardzo szeroki. Czasem, oprócz spraw do załatwienia na miejscu, konieczne jest na przykład pojechanie do urzędu miasta albo spotkanie z kimś. Zasadniczo moją rolą jest spinanie wszystkiego i troska o to, by na podejmowane dzieła starczało funduszy. Na szczęście bardzo pomaga mi we wszystkim siostra Dorota, która jest wiceprezeską Fundacji Evangelium Vitae oraz naszą księgową. Zajmuje się wszystkimi sprawami związanymi z rozliczeniami oraz przekazywaniem nam 1,5% podatku dochodowego – podkreśla siostra.

Co istotne, boromeuszki starają się też pomagać w sprawach, które trudno podpiąć pod któryś z prowadzonych przez nie projektów. – Zdarzają się telefony od kobiet w ciąży, które chcą urodzić dziecko, ale mają świadomość, że nie są w stanie wychować potomstwa. Jeśli jest to możliwe, to staram się – mówi moja rozmówczyni – umówić z taką kobietą i wspólnie z nią znaleźć najlepsze rozwiązanie.

Fot. Karolina Binek/Misyjne Drogi

Historia Julki

Podobnych przykładów można byłoby wymienić sporo. Jednak, gdy pytam siostrę Ewę o historię, która najbardziej ją poruszyła, boromeuszka zaczyna opowiadać o Julce. Dziewczynka dziś ma kilka lat. Mama chciała ją oddać do okna życia, bo miała już dwójkę starszych dzieci. Chciała stworzyć dla nich dom wraz z mężczyzną, który, choć nie był ich biologicznym ojcem, miał z nimi bardzo dobry kontakt. Jednak gdy zaszła z nim ciążę, on ją zostawił. Siostry od razu pomogły tej kobiecie. Przygotowały wyprawkę dla starszych dzieci oraz dla Julki, która dopiero miała się urodzić. Zwróciły się również o pomoc do znajomego adwokata, który pomógł pozyskać alimenty na dzieci. Kobieta została zgłoszona też do programu Szlachetna Paczka i w krótkim czasie otrzymała bardzo dużo pomocy. Niedługo później wrócił do niej ojciec Julki. Dzisiaj są szczęśliwą rodziną i mają jeszcze jedno dziecko.

I historia Marleny oraz Klary

Drugą historią, która również zakończyła się szczęśliwie (choć na początku nic na to nie wskazywało), jest historia Marleny. Prawie sześć lat temu do siostry Ewy zadzwoniła pewna pielęgniarka. Powiedziała, że jej koleżanka z pracy jest wierząca, praktykująca, należy nawet do kółka różańcowego, a mimo to chce dokonać aborcji, bo twierdzi, że nie ma żadnych warunków do wychowywania kolejnego dziecka.

– Ta pielęgniarka prosiła mnie, żebym porozmawiała z jej znajomą, bo nie trafiały do niej żadne argumenty. Kobieta przyszła na spotkanie z jedną ze swoich dwóch córek i chociaż rozmawiałyśmy przez dwie godziny, to za każdym razem docierałyśmy do tego samego punktu. Mówiła: „Jak urodzę, to nie oddam, bo przecież to moje. Ale nie mogę urodzić, bo nawet łóżeczka nie mam gdzie wstawić i nie jestem w stanie tego dziecka przyjąć. Dopóki go nie zobaczę, to mogę je zabić”. Byłam już tą rozmową bardzo zmęczona i czułam jej bezsensowność. Gdy już wychodziła, w jakimś desperackim akcie powiedziałam: „Jeśli pani urodzi to dziecko, to przyrzekam, że zamieszka pani w nowym mieszkaniu”. Po tych słowach sama się skarciłam w duchu. Bo jak ja mogłam ją tak oszukiwać i obiecywać coś, czego nie będę w stanie zagwarantować. Wiedziałam jednak, że trzeba za wszelką cenę ratować to nienarodzone dziecko i że Pan Bóg się o wszystko zatroszczy. Jakiś czas później udało nam się tę kobietę odwiedzić. Okazało się, że faktycznie mieszkanie, w którym mieszkała znajduje się na czwartym piętrze w starej kamienicy, jest małe, zagrzybione, a ubikacja znajduje się na klatce schodowej. Z mojej inicjatywy zaczęłyśmy więc chodzić po urzędach i prosić o inne mieszkanie. Udało się dopiero wtedy, gdy okazało się, że grzyb z mieszkania Marleny, z którego powodu wszystkie mieszkanki często chorują, jest winą administracji. W związku z tym trzeba było tę rodzinę eksmitować i wskazać trzy lokale, z których jeden będzie mogła sobie wybrać. Pierwsze dwa były w jeszcze gorszym stanie niż ten zagrzybiony. Jakiś czas przed obejrzeniem kolejnego lokum kobieta zaczęła się źle czuć. Namawiałam ją, żeby poszła do lekarza, ale nie chciała. Trafiła do szpitala w ciężkim stanie, rozpoznano u niej sepsę. Po walce o jej życie była bardzo słaba. Wtedy też użyłyśmy argumentu, że w takim stanie nie może przyjąć drugiego mieszkania i prosimy o jakieś, które będzie znajdowało się niżej i będzie miało lepsze warunki. Długo wtedy czekałyśmy na odpowiedź. Modliłyśmy się. Ale to kolejny przykład, który pokazuje, że Pan Bóg jest słowny. Krótko przed porodem przyznano Marlenie mieszkanie na drugim piętrze, z dwoma pokojami, z kuchnią, łazienką, przedpokojem i balkonem. Było ono spełnieniem jej marzeń. Po porodzie jeszcze przez jakiś czas jej pomagałyśmy. Dzisiaj Klara ma pięć lat i jest oczkiem w głowie Marleny. Jest bardzo empatyczna, zatroskana o wiele spraw. Jest takim uśmiechniętym słoneczkiem w tej rodzinie. A dla nas doskonałym dowodem na to, że jeśli współpracujemy z Panem Bogiem, to jest On hojny w obdarowywaniu nas – uśmiecha się boromeuszka.

Powołanie w powołaniu

Siostra Ewa przyjmowała swoje imię zakonne czterdzieści lat temu. I – jak sama przyznaje – zdecydowała się tym wyborem pójść trochę na skróty. Wydawało jej się, że skoro biblijna Ewa to grzesznica, to nie namęczy się w jej naśladowaniu. Dopiero całkiem niedawno zakonnica zrozumiała, że w pewien sposób imię to wyznaczyło jej powołanie w powołaniu, bo Ewa to matka. Przez wiele lat towarzyszyła przecież młodym dziewczynom w przeżywaniu ich życiowych trudności, w rozeznawaniu ich powołania. Było to swoiste duchowe matkowanie. Później przez jakiś czas moja rozmówczyni pracowała w domu dziecka, gdzie – jak podkreśla – wypełniały się słowa proroka Izajasza: „Raduj się niepłodna, która nie rodziłaś! Wykrzykuj radośnie i wesel się ty, która nie zaznałaś bólów porodu, bo więcej dzieci ma porzucona niż ta, która ma męża”.

Jednocześnie siostra w rozmowie ze mną zaznacza, jak ważna w jej powołaniu jest obecność współsióstr oraz osób świeckich i że nigdy nie działa w pojedynkę. – Gdyby nie inni pasjonaci i gdyby nie nasze wspólne starania, to moje macierzyństwo byłoby jedynie przenośne. Tymczasem okazuje się, że nie do końca tak jest. Bo dzięki naprotechnologii, o którą zabiegałyśmy, w całej Polsce urodziło się już wiele dzieci – opowiada.

Oprócz tego dwadzieścia dwoje dzieci zostało oddanych we Wrocławiu do okna życia i dzięki pomocy boromeuszek miały szansę na znalezienie kochającej rodziny. To w jakiś sposób także dzieci s. Ewy

Jak Symeon

– Codziennie gdzieś biegam. I czasem nie widać od razu efektów moich działań. Ale jak popatrzę sobie na to wszystko z perspektywy czasu i zobaczę, ile pomieszczeń wyremontowałyśmy, ilu ludziom udało się pomóc i ile łez otrzeć, to mam w sobie wielką radość i wdzięczność dla Pana Boga, że chciał się mną posłużyć i nie szukał sobie innej Ewy, tylko wybrał właśnie mnie. W tym roku planuję przejść na emeryturę. Mam sześćdziesiąt lat, ale mam w sobie jeszcze dużo pasji i werwy. Chciałabym jeszcze dużo w życiu zrobić, ale z drugiej strony – wiem, że Pan Bóg może przyjść w każdym momencie i chciałabym na to spotkanie być gotowa oraz się nie spóźnić. W czasie Festiwalu Życia w Kokotku wspomniałam, że czuję się jak Symeon, bo widzę Kościół ludzi młodych, dzięki którym on nie umrze. Dlatego mogę za Symeonem zaśpiewać „Pozwól Panie odejść swojemu słudze”. Oczywiście, jeśli Pan Bóg pozwoli, to będę jeszcze działać. Ale cieszę się z tego, czego już udało mi się doświadczyć. Codziennie w fundacji spotykam mnóstwo pięknych ludzi, którzy nie boją się pójść pod prąd, którzy nie boją się mieć licznego potomstwa i potomstwa z defektem. W historii naszej działalności mamy też dziecko, które urodziło się bez mózgu i które teoretycznie powinno umrzeć przed porodem. Tymczasem niedawno ten chłopczyk skończył pięć lat i lekarze zachodzą w głowę nad tym, jakim cudem on żyje i jak funkcjonuje. A jest to dziecko może nie całkiem sprawne, ale za to z pięknym uśmiechem i oczami pełnymi słońca. Jest radością dla swojego rodzeństwa i dla rodziców, którzy cieszą się każdego dnia z tego cudu, którego mogli doświadczyć dzięki Bożemu miłosierdziu. Przez niektórych lekarzy byli bowiem wcześniej zachęcani do usunięcia ciąży. Ale nie zgodzili się i dziś dziękujemy za to Bogu. Takie historie pokazują mi, jak bardzo Bóg jest dobry. Wiem, że udało się zdziałać wiele dobra. To Jego łaska. Wszystko jest Jego łaską. Wiem, że spokojnie mogę odchodzić z tego świata, jeśli wybije już na to odpowiednia godzina – kończy ze łzami wzruszenia w oczach siostra Ewa.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze