Fot. Archiwum prywatne Tomka Maruszaka OMI

Tomek Maruszak OMI: nie wierzyłem, że Bóg istnieje. Dzisiaj jest dla mnie wszystkim [ROZMOWA]

Dzisiaj Bóg jest dla Tomka Maruszaka OMI wszystkim. Dawniej był dla niego mitem, kimś, kto nie istnieje. Zamiast niego w życiu chłopaka pojawił się alkohol, narkotyki i inne uzależnienia. Tomek grał też zawodowo w piłkę nożną. Jednak jego tryb życia daleki był od zdrowego. Wszystko się zmieniło, gdy sięgnął dna i poczuł, że jest bliski śmierci.

Karolina Binek (misyjne.pl): Dokończ zdanie. Bóg jest dzisiaj dla mnie….

Tomek Maruszak OMI: Wszystkim. Choć nie zawsze tak było.

Kim zatem był dla Ciebie wcześniej? Kimś znanym, od kogo odszedłeś?

– Jako dziecko byłem ministrantem, chodziłem do kościoła. Bardzo lubiłem klęczeć przy ołtarzu i brać udział w nabożeństwach majowych. A później wręcz wyparłem Boga ze swojego życia, zgubiłem Go. Stał się dla mnie mitem i nawet przestałem wierzyć w to, że On istnieje.

Co wpłynęło na to, że przestałeś być ministrantem?

– Przede wszystkim otoczenie, w którym się rozwijałem. Do tego doszedł jeszcze komputer i gry komputerowe, różni jutuberzy i znajomi. Jako młody człowiek uzależniłem się też od pornografii. Trudno podać jeden powód, ale to wszystko nałożyło się na to, że zgubiłem Boga w swoim życiu. Zaczęło się to już w piątej lub szóstej klasie szkoły podstawowej. I dalej się tylko rozwijało, bo razem ze znajomymi zacząłem brać różne używki, nikt nas nie pilnował, robiliśmy, co chcieliśmy.

W takim razie jak wyglądał Twój dzień jako nastolatka?

– Tylko z przymusu chodziłem do szkoły i jakoś dźwigałem te wszystkie lekcje i – jak mi się wtedy wydawało – tę niepotrzebną indoktrynację. Po szkole spędzałem dużo czasu na treningach piłki nożnej. Plątaliśmy się ze znajomymi i z różnymi dzieciakami z wioski po boiskach. Czasem graliśmy, czasem się biliśmy, a czasem dokuczaliśmy innym lub coś niszczyliśmy. Gdy miałem trzynaście lat, rodzice kupili mi i rodzeństwu pierwszy komputer. Zaczęły się nałogowe gry i pornografia, co stało się dla mnie ważnym elementem dnia.

Ten komputer był dla Ciebie jakąś ucieczką od prawdziwego życia?

– Zdecydowanie tak.

Czego nie chciałeś wtedy widzieć, czego nie chciałeś przeżywać w życiu realnym, że uciekałeś w to wirtualne?

– To dobre pytanie. Jako wrażliwe dziecko myślę, że uciekałem przed rzeczywistością, w której się znajdowałem. Bo nie wszystko w moim życiu było idealne. Moja mama przeżyła różne trudne doświadczenia związane ze śmiercią swojego pierwszego męża i myślę, że to w jakiś sposób się na niej odbiło. Nie zawsze więc mi i mojej piątce rodzeństwa była w stanie dać to, czego potrzebowaliśmy. Poza tym w rodzinie brakowało też takiej ogólnej jedności.

Wspominasz o rodzinie. A jak się czułeś wśród znajomych? Czułeś się, będąc z nimi, ważny? Jakbyś był na szczycie?

– Trochę tak i trochę nie. Bo raczej nie byłem typem chłopaka, który wybijał się w jakiś sposób w towarzystwie i szukał poklasku. Ale jednak to towarzystwo dało mi poczucie bezpieczeństwa i akceptacji.

Twoi koledzy byli z takich samych środowisk? Każdy z Was miał podobne problemy?

– Tak. Właściwie każdy wychodzi ze swojego domu z jakimiś zranieniami. I my razem tworzyliśmy taką watahę.

W jaki sposób postrzegałeś wtedy siebie? Lubiłeś tego Tomka?

– Nie do końca. Nie lubiłem w sobie tego, że tak często upadałem, że uzależniłem się od pornografii. Często odbijało się to we mnie echem. I dlatego uciekałem w piłkę nożną albo w jakieś żarty, żeby to wszystko zagłuszyć.

>>> Nawracam się każdego dnia [FELIETON]

Kilka razy w naszej rozmowie pojawił się już motyw piłki nożnej. To była i jest Twoja wielka pasja?

– Piłka nożna była moją wielką pasją. Jak wielu młodych dzieciaków –tak i ja miałem marzenie, żeby zostać drugim Lewandowskim. I do tego dążyłem, chodziłem na treningi, brałem udział w różnych zawodach. Od kilku lat gram teraz ciągle, bo naprawdę to lubię i sprawia mi to dużą przyjemność. Ale marzenia o tym, że zostanę wielkim piłkarzem już dawno porzuciłem. Chociaż przyznam, że był taki moment, kiedy na poważnie zająłem się piłką. W naszym wioskowym klubie grałem w A klasie. Później udało mi się dostać do drużyny czwartoligowej – Pogoni Leżajsk. Stało się to w sumie dzięki znajomemu, który zaprosił mnie na trening i trener chciał mnie przyjąć do zespołu. Miałem wtedy szesnaście lub siedemnaście lat. Była to dla mnie wielka radość. W dodatku za granie zaproponowano mi pieniądze. Grałem już właściwie tak półprofesjonalnie, brałem regularnie udział w treningach i sport był dla mnie naprawdę ważny.

Fot. Archiwum prywatne Tomka Maruszaka OMI

Sportowcy dbają o siebie, o swoją kondycję, o zdrowie, mają odpowiednią dietę. Ty też się do tego wszystkiego stosowałeś czy już w tym czasie w Twoim życiu pojawiły się używki?

– Był alkohol. Paliłem marihuanę. Sporadycznie też papierosy. U mnie dbania o zdrowie nie było. Raczej przede wszystkim stawiałem na intensywność treningów. Chociaż bywały takie momenty, że podczas meczu czułem osłabienie. Teraz, z perspektywy kilku lat trzeźwości i przejścia terapii, mogę powiedzieć, że dopiero zauważyłem, ile więcej może mój organizm, kiedy nie palę i nie piję.

Jak wyglądało Twoje życie prywatne, gdy grałeś profesjonalnie?

– Właściwie bardzo podobnie do tego czasu, gdy byłem w gimnazjum. Wtedy chodziłem akurat do technikum mechanizacji rolnictwa. Dużo czasu spędzałem, grając w gry na komputerze. Wieczorami spotykałem się z kolegami, piliśmy, paliliśmy i tak marnowaliśmy czas.

Kiedy pojawił się taki moment, że stwierdziłeś, że tych używek w Twoim życiu jest za dużo, że chciałbyś coś zmienić?

– Cały czas to się we mnie odbijało. Bo z jednej strony sumienie mi szeptało, że całe moje życie idzie w złym kierunku, że tracę grunt pod nogami i wiele relacji. Ale długo nie brałem sobie tego do serca, szedłem w to wszystko dalej. Największego dna doświadczyłem, będąc w Belgii. W trzeciej klasie rzuciłem technikum, wciąż grałem w piłkę, wyjechałem tam do pracy. I wtedy miałem pieniądze i jeszcze większy dostęp do narkotyków. Nikt nie był nade mną, nikt mnie nie pilnował. A w domu moja mama i znajomi martwili się oraz dawali znaki, że coś jest nie tak. Tymczasem właśnie w Belgii poczułem, że źle skończę, że jestem blisko śmierci. Jednocześnie wtedy poczułem obecność Boga i Jego troskę w moim sercu. Zrozumiałem, że On chce, żebym ja żył i zmierzał w dobrym kierunku.

Co czułeś, gdy ktoś Cię pytał, co się z Tobą dzieje? Miałeś podejście na zasadzie „przestań ględzić”?

– Tak. Myślałem: „Mamo, co ty wiesz o życiu, nie gadaj głupot. To ja jestem gość. Mam pieniądze. Bujam się ze znajomymi, palę zioło, więc droga do prawdy stoi przede mną otworem, ja wiem, jak żyć”. Trochę tę całą troskę więc olewałem, broniłem się przed nią.

Mówisz, że poczułeś w Belgii obecność Boga. Jak to się stało? Nagle Ci się przypomniało o Kimś, od kogo lata temu odszedłeś?

– Moją pasją zawsze było poszukiwanie prawdy i zastanawianie się, o co w życiu chodzi. Zawsze miałem poczucie, że to, co robię i co mnie otacza, to nie jest ostateczny cel życia. Szukałem informacji na ten temat w internecie, na różnych forach, u ludzi, w różnych książkach i w swoich przemyśleniach. Często rozmawialiśmy o tym z kumplami przy piwie i przy blancie. Ale ja w tych wszystkich rozkminach odrzuciłem Boga i wszelkie filozofie. Pogniewałem się na Niego i wyrzuciłem Go ze swojego życia. I nawet mi jest trudno opisać, jak to się stało, że On do mnie wrócił. Dzisiaj wiem, że doświadczyłem łaski nawrócenia.

>>> Dramat to żyć i martwym być za życia [FELIETON]

Co się stało, gdy poczułeś, że Bóg jest z Tobą? Nagle postanowiłeś, że nie chcesz dłużej tak żyć, że teraz już będziesz lepszym człowiekiem?

– Takie miałem poczucie. Ale nie stało się tak, że następnego dnia obudziłem się od razu czysty, zdrowy i naprawiony. Wtedy dopiero zaczął się proces wychodzenia ze wszystkich uzależnień i z błędnych myśli. Bardzo szybko wróciłem wtedy do Polski, do domu. Odbyłem spowiedź generalną, bo poczułem, że jest to mi potrzebne. Przygotowywałem się do tego z ojcem egzorcystą. Wtedy pierwszy raz wzbudziło się we mnie pragnienie, żeby pójść drogą oddania się Bogu i poświęcenia się Mu. Bo po doświadczeniu tej miłości i akceptacji z Jego strony, stało się to dla mnie naturalne, żeby iść za tym dalej. Ale okazało się, że trzeba zdać maturę, żeby rozpocząć jakąkolwiek formację.

O jakiej wtedy myślałeś formacji? Od razu postanowiłeś wstąpić do oblatów?

– Właśnie nie. W moim Leżajsku byli bernardyni i to do nich postanowiłem wstąpić. W sumie tylko ich znałem. Poczytałem jeszcze o nich w internecie. Nie miałem wtedy nawet pojęcia, że oblaci istnieją. Poznałem ich dopiero później. Wcześniej natomiast, po powrocie z Belgii, wróciłem też do szkoły, znowu zacząłem grać w piłkę nożną, prezes klubu pomógł mi znaleźć pracę, trochę się uspokoiłem. Brałem już wtedy dużo mniej używek i odstawiłem na jakiś czas alkohol. Zacząłem naprawiać relacje w domu z rodzicami i z rodzeństwem. Starałem się to wszystko łatać i jednak wyprowadzać w dobrą stronę. Bo wcześniej byłem bardzo wyalienowany i nie zależało mi na moich bliskich, nie interesowało mnie nawet kim są i co robią w życiu.

Wszystko od razu poszło w dobrą stronę czy też okazało się, że na prostą to jeszcze dla Ciebie za daleko?

– Okazało się, że to jeszcze daleko i że tak od razu po wielu latach niszczenia siebie nie poradzę sobie sam ze wszystkim. Powoli próbowałem to zrobić i w pewnym stopniu się udawało. Ale po roku już zapomniałem o wszystkim, dzięki czemu zacząłem zmieniać swoje życie. Wróciłem do alkoholu, stwierdziłem, że nie będę podchodził do matury, bo nie jest mi ona jednak do niczego potrzebna. Zapomniałem o tym, co postanowiłem sobie wcześniej. Ważniejszy był alkohol, imprezy, poznałem też dziewczynę, byłem z nią w wolnym związku. Zdążyliśmy ze sobą zamieszkać i się od siebie wyprowadzić.

Fot. Karolina Binek/Misyjne Drogi

Gdzie był wtedy Bóg, jak myślisz? Ty znowu o Nim zapomniałeś?

– Trochę tak. Z jednej strony – cały czas wiedziałem, że On jest. Ale nie żyłem według Jego prawd, nie zdawałem sobie sprawy, że robię źle. Cały czas szedłem w przeciwnym kierunku. Aż znowu doświadczyłem kompletnego dna, poczułem wielką pustkę i że jestem w jakiejś ślepej uliczce. Stwierdziłem wtedy, że potrzebuję pomocy. I nie tylko pomocy Boga, ale i drugiego człowieka. Poprosiłem o nią ludzi wokół mnie. Poszedłem do księdza z mojej parafii, znowu się wyspowiadałem i poprosiłem o pomoc we wskazaniu dalszej drogi. Moja ciocia natomiast skończyła terapię w MONAR-ze. Odwiedzałem ją czasami. I to ona zaproponowała mi, żebym też spróbował. A że już znałem ten ośrodek, to stwierdziłem, że nie jest to zły pomysł. Po paru dniach od tej decyzji jechałem już spakowany na miejsce.

Jechałeś tam i spodziewałeś się, co Cię tam czeka? Jakie miałeś nastawienie do pobytu w ośrodku?

– Do końca nie wiedziałem, na co się piszę. Wiedziałem, że ludzie tam pracują nad sobą, jakoś siebie poznają i że wychodzą z uzależnień. Ale nie miałem pojęcia, jak to wygląda. Tymczasem pierwszego dnia czekało mnie przyjęcie na tygodniowy detoks i oczyszczenie organizmu. Byłem w szpitalu i przez tydzień czekałem, aż mój organizm się odtruje.

>>> Czy emocje mogą być grzechem? [ROZMOWA]

Używki mają to do siebie, że bardzo ich nam brakuje, gdy ich nie bierzemy. Nie miałeś pragnienia, leżąc w tym szpitalu, żeby do nich wrócić?

– Nie miałem takiego pragnienia. Po tygodniu natomiast przeniosłem się do budynku, w którym odbywała się już terapia. Tam najpierw odbyło się przyjęcie do zamkniętej społeczności terapeutycznej. Miałem rozmowę z terapeutą i stałem się mieszkańcem tamtego miejsca. Dzień zaczynał się bardzo wcześnie. Mieliśmy poranną rozgrzewkę na dworze. Później odbywało się szybkie spotkanie społeczności, podczas którego rozdzielana była praca na dany dzień. Następnie rozmawialiśmy z terapeutą i poruszaliśmy wszystkie tematy, o których chcieliśmy rozmawiać.

Od razu byłeś otwarty na te rozmowy? Czy raczej miałeś w sobie blokadę i było to dla Ciebie trudne, żeby nagle obcym ludziom zacząć opowiadać o sobie?

– Przez parę dni wszystko obserwowałem. Odzywałem się tylko, gdy naprawdę musiałem się odezwać. Miałem czasem nawet wrażenie, że dołączyłem do jakiejś sekty. Dopiero po pewnym czasie otworzyłem się na terapię i zacząłem angażować się w to wszystko na poważnie.

Jak to jest po tak wielu latach wreszcie spotkać się ze sobą, ze swoimi emocjami, z tym, co przeżyłeś – i zrozumieć, że czasem jesteś słabym człowiekiem?

– To było bardzo dobre uczucie. Ale dopiero po czasie. Bo mam tak, że kiedy dostrzegam swoje problemy i słabości, to automatycznie się przed nimi bronię i przed nimi uciekam. Nie dopuszczałem wręcz do siebie tego wszystkiego. Nawet kiedy kilkanaście osób mówiło mi to prosto w twarz.

Ja też jestem po terapii. I trudne dla mnie było zaakceptowanie tego, że nie tylko ja się zmieniam, ale też moje otoczenie. Jak Ty to wszystko postrzegałeś?

– Trochę w jakiś sposób się temu przyglądałem. Widziałem, że moje drogi z wieloma osobami się rozchodzą, że gdy się z nimi spotykam, to nagle nie mamy wspólnych tematów do rozmów. Poza tym zrozumiałem też, że mojej rodzinie naprawdę na mnie zależy, że ona nigdy o mnie nie zapomniała. Moja zmiana też na nich oddziaływała. Sami zaczęli zmieniać swoje życie i postrzeganie niektórych spraw. Niemniej, miałem w sobie dużo smutku, że coś tracę. A z drugiej strony – czułem, że idę w kierunku dobra.

Ten „nowy Tomek” od razu zrozumiał, że ta trudna przeszłość też była po coś? Czy trudno było Ci zaakceptować to, co działo się wcześniej?

– Nie miałem takich trudności. Dużo nad tym myślałem, analizowałem to, co działo się w moim życiu. Dzięki terapeutom wiele zrozumiałem.

Ja dzięki terapii zrozumiałam też, że zachowania moich rodziców wynikają z ich konkretnej historii. I nagle ta Karolina, która często była wobec nich zbuntowana, zaczęła mieć w sobie wielkie zrozumienie. U Ciebie też było podobnie?

– Tak. Wcześniej krótkowzrocznie obwiniałem innych za swoje cierpienie i za zło, które pojawiło się w moim życiu. A terapia poszerzyła moje horyzonty i dzięki niej zrozumiałem, że trudne środowisko, w którym żyli moi rodzice, też miało na nich wpływ. Ale jednocześnie świadomość tego wszystkiego pomaga podejmować sensowne decyzje w stawianiu granic.

Czego jeszcze dowiedziałeś się na terapii? Co pomogła Ci zrozumieć?

– Że emocje są potrzebne i że ich okazywanie wcale nie jest takie złe. Na terapii przez długi czas byłem człowiekiem o kamiennej twarzy. Prowadziłem swój dzienniczek uczuć, bo potrafiłem doskonale kamuflować w sobie emocje. A kiedy zacząłem nad tym pracować i emocje zaczęły ze mnie wychodzić, to nagle dostrzegłem, że one zbliżają mnie do drugiego człowieka i że łatwiej mi też stawiać granice. Wtedy też zacząłem mieć lepszą relację z Bogiem. Więcej się do Niego modliłem, rozmawiałem z Nim, wiedziałem, że jest. Ale wszystko to było z daleka od Kościoła. Nie do końca potrafiłem Mu zaufać. Bo moja wiedza na temat Kościoła była zebrana z internetu i z różnych niepewnych źródeł, dlatego miałem do niego duży dystans.

Bóg stał się dla Ciebie nagle Przyjacielem, z którym rozmawiasz przez cały dzień?

– W pewnym sensie tak. Pamiętałem o Nim, wiedziałem, że mogę się do niego zwrócić. Wypełniałem swoje obowiązki, chodziłem na terapię i miałem świadomość, że mogę się do Boga odezwać i że On na swój sposób mi odpowiada. Chociażby poprzez drugiego człowieka albo przez ładny zachód słońca, którym się zachwycałem. Po terapii zamieszkałem w Kielcach, pracowałem. I tak zupełnie naturalnie, widząc swoje stare książki, przypomniałem sobie, że kiedyś dużo więcej się modliłem, że postanowiłem oddać się Bogu. Wtedy postanowiłem, że znowu pójdę do spowiedzi i na Eucharystię. I nagle, po tych wielu latach, otrzymałem znowu łaskę i zrozumiałem, że Pan Jezus, który jest w Eucharystii, to była miłość, która zwróciła moje życie w innym kierunku. Wtedy potraktowałem to naprawdę poważnie i zacząłem być nawet nie co niedzielę, ale codziennie na Eucharystii. Dodatkowo chodziłem też na adorację.

Kiedy ponownie pojawiły się u Ciebie myśli, żeby wstąpić do zakonu?

– To był koniec 2020 roku. Miałem wtedy 25 lat. Znajomy polecił mi, żebym pojechał sobie na Święty Krzyż. Powiedział mi jeszcze, że jestem ostatnio taki pobożny, a tam jest fajny klasztor. Pojechałem więc, zupełnie nie wiedząc, że tam są oblaci i co to za miejsce. Ale kiedy tam przyjechałem i poszedłem do kaplicy relikwii, to dotarło do mnie, że to jest prawdziwy fragment drzewa krzyża. Zrozumiałem, że to wszystko było na poważnie, że Jezus sobie nie żartuje, że oddał za nas życie. To doświadczenie zostało we mnie na długo. Przypomniałem sobie, że kiedyś pragnąłem poświęcić się Bogu i wstąpić do klasztoru. Wydedukowałam, że Pan Jezus jeszcze raz mnie do tego zaprasza, że On o mnie pamięta.

Pamiętasz moment, w którym stwierdziłeś, że chcesz wstąpić właśnie do oblatów?

– Wróciłem do domu ze Świętego Krzyża i zacząłem czytać w internecie o oblatach. Poznałem też historię świętego Eugeniusza i charyzmat zgromadzenia. Zrozumiałem, że to tym bardziej nie jest pomyłka. Bo chciałem zajmować się resocjalizacją, a sam Eugeniusz pracował wśród najuboższych ludzi we Francji. Wróciłem więc na Święty Krzyż, zapukałem do furty i powiedziałem o swoim pomyśle. I o dziwo oblaci mnie wtedy potraktowali bardzo poważnie. Pierwszą rozmowę miałem z ojcem Dawidem Grabowskim. On dał mi numer do ojca Jana Wlazłego, który zajmował się powołaniami. Porozmawialiśmy, wysłał mi różne materiały i książki oraz pomógł w rozeznaniu, czy moje powołanie to naprawdę coś poważnego i prawdziwego. Dzisiaj jestem na pierwszym roku w seminarium i czuję, że to nie jest żart, że bardzo dobrze odnajduję się na tej drodze i jestem szczęśliwy.

Jak zareagowali Twoi znajomi i rodzina na wiadomość, że będziesz oblatem? Mieli pozytywne nastawienie czy może nie potrafili uwierzyć?

– Najczęstszymi słowami, jakie słyszałem, były: „Nie spodziewałem się tego po tobie”. Teraz mama i tata bardzo mnie w tym wspierają. Cieszą się, że odnalazłem swoją drogę. Mogę zawsze na nich liczyć. Znajomi też szanują mój wybór i okazują mi wsparcie. Czasami nawet tym, którzy są dalej od Kościoła, mogę dać świadectwo, że życie zakonne jest naprawdę fajne i ciekawe. Z kolei ludzie po terapii, z którymi się trzymałem, na początku myśleli, że znowu w coś uciekam, bo boję się życia i konfrontacji ze światem. Bo miałem już konkretne plany na siebie, poukładałem się, chciałem zacząć studia z resocjalizacji, znowu grałem w piłkę nożną, zaczęłam robić kurs szkolenia dzieciaków, pracowałem w szkółce i rozglądałem się za żoną. Można więc było w tym wszystkim dostrzec perspektywę kilku najbliższych lat. Ale ostatecznie wszyscy zaakceptowali mój wybór i do dzisiaj utrzymuję kontakt z tymi znajomymi.

Jak wyglądały pierwsze dni w zgromadzeniu?

– Zanim byłem członkiem zgromadzenia, to poznałem je na rekolekcjach w Kokotku. To zupełnie inne miejsce niż Święty Krzyż. Na Świętym Krzyżu znajduje się wielki klasztor i mogłoby się wydawać, że żyją tam jacyś mnisi. A tutaj nagle Kokotek – centrum młodzieży. Zostałem przywitany przez ojca Tomka i ojca Dominika. Byłem pod wrażeniem i w szoku, że mogłem już wtedy odczuć od nich braterstwo. Nie przeszkadzało mi nawet to, że byłem najstarszy na rekolekcjach. Bo wszyscy mieli poważne podejście do nas. Po tych rekolekcjach wziąłem udział w wyprawie przygotowawczej do wyjazdu na Ukrainę. Co prawda nawet nie miałem wtedy roweru, ale to nie był dla nich żaden problem. Rower pożyczył mi brat Hubert. Pojechałem na tę wyprawę. I kiedy doświadczyłem tej przygody, to od razu stwierdziłem, że chcę jechać na tę prawdziwą wyprawę na Ukrainę. Ojcowie od razu się zgodzili, a nawet umożliwili mi zarobienie pieniędzy na wyjazd w Oblackim Centrum Młodzieży. Po powrocie wziąłem jeszcze udział w Festiwalu Życia. I już wiedziałem, że chcę być oblatem.

W trakcie drogi tego powołania miałeś jakieś wątpliwości, czy aby na pewno dobrze wybrałeś?

– Do dzisiaj od tamtego czasu nie zawahałem się ani razu. Czasami jest trudno i nie chce mi się pewnych rzeczy robić. Ale jeszcze nie miałem żadnych wątpliwości. Poza tym sama posługa kapłańska jest dla mnie niesamowita. A do tego, jeśli przełożeni pozwolą, chciałbym pójść w kierunku resocjalizacji i współpracy z młodzieżą, z ludźmi pogubionymi życiowo. Mam już doświadczenie wielu rozmów z ludźmi pogubionymi, którzy mówią, że gdy dzielę się z nimi swoimi doświadczeniami i ich rozumiem, to łatwiej jest im uwierzyć. Dzisiaj też, patrząc na swoje życie, wiem, że to wszystko, co działo się wcześniej, było potrzebne. I że kiedy zaufałem Bogu, to On każde moje trudne doświadczenie przekuł w jakąś korzyść.

Co byś chciał powiedzieć temu Tomkowi, który jest na dnie i tym wszystkim ludziom, którzy się teraz tam znajdują i nie mają w sobie żadnej nadziei?

– Chciałbym im powiedzieć, żeby faktycznie zaufali i że nadzieja jest. Tylko że to nie takie proste. Dlatego warto cały czas iść w kierunku prawdy. I jestem przekonany, że się nie zawiodą.

Posłuchaj całej rozmowy z Tomkiem poniżej:

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze