To co tam zobaczyliśmy, zrobiło na nas ogromne wrażenie [ROZMOWA]
Asp. Łukasz Spurtacz i kpt. Bartosz Wrzesiński jako jedni z kilkudziesięciu polskich Strażaków z grupy USAR Poland (ciężka grupa poszukiwawczo-ratownicza) szukali żywych w gruzach zniszczonego Bejrutu. Zofii Kędziorze opowiadają o tym, jak wyglądała ich niezwykła misja.
Zofia Kędziora: Wróciliście szybciej, niż zakładano.
Aspirant Łukasz Spurtacz: Polska grupa, w ramach USAR Poland, jest przygotowana do 10 dni, jeśli chodzi o samodzielność i wystarczalność. Mówimy tutaj o wodzie, racjach żywnościowych, sanitariatach i tak dalej. Nasze działania były na obszarze 60 hektarów poza „strefą zero” i na kilku obiektach w samej „strefie zero”. Liczba tych działań nie pozwala na dłuższy czas pracy, którą zresztą wykonaliśmy w 100%. Sam Liban jest niestabilny jeśli chodzi o politykę i gospodarkę. Doszło do zamieszek na tym tle, dlatego komendant główny wydał decyzję o powrocie, ze względu na bezpieczeństwo ratowników. Po wykonaniu naszych zadań zostaliśmy po prostu ewakuowani do Polski.
>>> Tragedia w Bejrucie. „To jest druga Hiroszima” [ZDJĘCIA]
Ilu polskich ratowników ostatecznie przeszukiwało gruzy w Bejrucie?
Kapitan Bartosz Wrzesiński: W Bejrucie, jako grupa MUSAR (Medium Urban Search and Rescue), czyli Średnia Grupa Poszukiwawczo-Ratownicza, było czterdziestu dwóch Polaków – trzydziestu ośmiu ratowników i czterech ratowników z grupy ratownictwa chemicznego oraz 4 psy ratownicze.
>>> Strażak od misji specjalnych [ROZMOWA]
To prawda, że dwie godziny po zgłoszenia byliście już w drodze na lotnisko w Warszawie?
BW: Tak. Byliśmy cały czas w stanie gotowości. Udało nam się bardzo szybko zebrać i wyjechać. Na miejscu, przez problemy z koronawirusem, musieliśmy zostać przebadani, mieliśmy pobierane wymazy i musieliśmy czekać na wyniki. W tym czasie rozkładaliśmy swoją bazę na wyznaczonym terenie. Normalnie jesteśmy przygotowani na to, że od razu z marszu, wychodząc z samolotu, część z nas idzie w teren, a część rozstawia bazę. W Bejrucie musieliśmy czekać na wyniki testu na Covid-19.
>>> Cudowne ocalenie figury Matki Bożej podczas wybuchu w Bejrucie
ŁS: Po 8 godzinach, gdy dostaliśmy sygnał, że wszyscy są zdrowi, ruszyliśmy na rekonesans terenu. Trzeba pamiętać, że my jako polscy ratownicy jesteśmy gośćmi, czyli jesteśmy koordynowani przez administrację Libanu. Po to, by nie powielać pracy i by nie wchodzić w te same sektory innym grupom. Wszystkie nasze działania były konsultowane, jeśli chodzi o władze Libanu.
Jak wyglądał wasz dzień? Pracowaliście też w nocy?
ŁS: Rząd Libanu nie zezwolił na pracę w nocy, ze względów bezpieczeństwa. Pracowaliśmy w systemie dwuzmianowym, po 8 godzin.
BW: Towarzyszyły nam psy, które wyszkolone są do szukania żywego człowieka, szukają stożków zapachowych żywych, nie martwych osób. Jeżeli coś wyczują, informują swojego przewodnika w określony sposób. Istnieją różne metody oznaczania przez psa miejsca odnalezienia osoby poszkodowanej. Metoda pierwsza polega na poinformowaniu przewodnika poprzez głośne szczekanie w miejscu odnalezienia osoby, aż do momentu przybycia ratownika do miejsca, w którym znajduje się pies. Następna metoda polega na meldowaniu przez psa odnalezienia osoby poszukiwanej. Pies przychodzi do swojego przewodnika i informuje go o odnalezieniu osoby poprzez naturalne zachowanie, tj. skakanie, siadanie, szczekanie. Przewodnik zapina psa na smycz, kieruje do niego komendę: ,,Pokaż gdzie, wskaż”, aby pies wrócił do osoby odnalezionej. Pies „najprostszą’’ drogą prowadzi do miejsca odnalezienia poszkodowanego. Zwierzę pokazuje mową ciała miejsce, w którym wyczuł najsilniejsze źródło zapachu. Kolejna metoda jest podobna do poprzedniej. Podczas poszukiwań psu przypina się specjalną rolkę do obroży, którą ten w momencie odnalezienia osoby bierze do pyska i udaje się do swojego przewodnika. Przewodnik, widząc psa z rolką w pysku, wie, że pies kogoś odnalazł. Przewodnik wydaję komendę „pokaż gdzie, wskaż” i pies prowadzi go w miejsce położenia poszkodowanego.
>>> Msza przed zniszczonym portem w Bejrucie [ZDJĘCIA]
Aby nie było mylnego oznaczania na to miejsce wchodzi wtedy drugi pies. Bez psów nasza misja byłaby o wiele trudniejsza i nie miałaby takiego sensu, jakiego byśmy oczekiwali. My jedziemy na misje zawsze z celem, by znaleźć żywe osoby.
ŁS: Co warto dodać, nasze psy pomagały również grupie francuskiej i tureckiej.
Kolejne godziny intensywnych działań polskich strażaków. Rekonesans i ocena statyki uszkodzonych budynków. #Lebanon #Beirut #EUCivPro #dgecho #EUSavesLives #civpro pic.twitter.com/x2v4vvwfA5
— Państwowa Straż Pożarna (@KGPSP) August 8, 2020
Dobre psy! Udało im się znaleźć żywe osoby?
BW: W jednym miejscu na gruzach było zainteresowanie, ale nie było tam żywej osoby.
ŁS: Ktoś może powiedzieć, że to fiasko, że nie znaleźliśmy żywej osoby. Ale to i tak zawsze dobra wiadomość, że ofiar jest mimo wszystko mniej. Mamy pewność, że w momencie, w którym zakończyliśmy działania, na wyznaczonym nam do przeszukania terenie, nie było osób żywych ani martwych.
Miasto w ruinach na zdjęciach wygląda przerażająco. Jakie były Wasze wrażenia stamtąd?
ŁS: Byliśmy pod wrażeniem. Trzeba pamiętać, że cały Liban ma 4,5 miliona mieszkańców, sam Bejrut liczy ok. 2 mln mieszkańców. Połowa miasta po tym wybuchu jest tak naprawdę do odbudowy. Sytuacja analogiczna do tej po powstaniu warszawskim, kiedy Niemcy zaczęli wyburzać Warszawę lub do ataku na Hiroszimę i Nagasaki. Mówimy mniej więcej o takich zniszczeniach, w strefie zero. I wszędzie biały pył i kurz po wybuchu. Jest w tym pewna metafizyka. Słowo „Liban” w języku arabskim oznacza „biały, mleko”. Nazwa odnosi się do śnieżnych gór Libanu, a teraz będzie kojarzyła mi się z wszechobecnym białym nalotem.
>>> Bejrucki ksiądz: pomóżcie chrześcijanom pozostać w Libanie
BW: Zdjęcia nie przekłamywały. Obraz tego, co tam było – powalone budynki, wybite szyby, zwisające elementy konstrukcyjne z budynku – robił ogromne wrażenie. Gdy rozbijaliśmy bazę widzieliśmy budynki naprzeciwko portu. Tam było pełno ludzi, którzy nie mieli gdzie się podziać. Przechodzili od domu do domu, pomagali sobie, zaklejali okna folią, żeby mieć gdzie mieszkać. To zrobiło na nas duże wrażenie.
Na zdjęciach widać też, że trzeba było zmagać się z bardzo wysoką temperaturą.
BW: Tak. Było niezwykle upalnie i gorąco. Staraliśmy się nawadniać. Woda, która tam była, po kilku dniach już nie chłodziła, a jedynie nawadniała. Śmialiśmy się nawet, że była tak gorąca, że mogliśmy sobie ją do herbaty dolać i się śmiało zaparzy. Jeździliśmy różnymi samochodami, raz klimatyzowanymi, raz kamazami wojskowymi na pace. O ile był to samochód klimatyzowany, to było w miarę komfortowo, ponieważ mieściliśmy się po 12 osób i do tego jeszcze psy. Jednak, gdy jeździliśmy na miejsce pracy na pace kamaza, pod plandeką, gdzie temperatura sięgała 70, a może nawet 80 stopni Celsjusza, nie było to, delikatnie mówiąc, komfortowe. Nie było to łatwe.
Było coś, czego baliście się najbardziej?
ŁS: Nie ma jednej takiej rzeczy. By doszło do tego typu katastrofy potrzeba wielu czynników, które tworzą jakiś łańcuch zdarzeń. Liban jest bardzo zróżnicowany religijnie, politycznie i gospodarczo, więc tutaj mówimy chociażby o kwestii bezpieczeństwa. Do tego dochodzi też inna flora bakteryjna i problemy gastryczne. Poza tym w każdej chwili budynek, który przeszukujemy, może zawalić się ponownie i wtedy może dojść do strat własnych. Czynników, które powodują wysokie ryzyko, jest naprawdę wiele.
BW: Podczas działań się jednak o tym nie myśli. Teraz siedzimy i pijemy kawę, jednak na miejscu jest taka adrenalina, by kogoś znaleźć. Każdy z nas ma świadomość, że trzeba zrobić swoją robotę, nie przyjechaliśmy tam na wycieczkę, tylko do ciężkiej pracy.
>>> Eksplozja w Bejrucie: 15 księży i 15 cudów
Jaka była reakcja Libańczyków?
ŁS: Ludzie byli niezwykle wdzięczni. Ściskali nas, robili sobie z nami zdjęcia. Sami zagadywali, pokazywali fotografie swoich domów przed zawaleniem. Pokazywali, kto tu mieszkał, kto żyje, a kto nie. Otwartość tych ludzi dawała nam poczucie bezpieczeństwa i sensu naszej misji. Pamiętajmy przecież, że ponad 70 lat temu, 6 tysięcy kobiet i dzieci znalazło wraz z armią Andersa schronienie w Libanie. W pewien sposób spłacamy zaciągnięty wtedy dług.
Były także inne grupy ratownicze?
ŁS: Było 13 grup z całego świata, które pomagały. Z naszych informacji wynika, że z Europy byli Holendrzy, Czesi, Grecy, Francuzi, Niemcy i Włosi. Polska grupa była najdłużej i miała w sumie wyznaczony największy obszar do przeszukania. To świadczy o tym, jak wielkim zaufaniem Liban obdarzył Polaków.
Bez względu na kraj pochodzenia, ratownicy to jedna rodzina.#Lebanon #Beirut #EUCivPro #dgecho #EUSavesLives #civpro pic.twitter.com/O7KFLz1brd
— Państwowa Straż Pożarna (@KGPSP) August 9, 2020
Macie poczucie, że w pełni wykonaliście swoją pracę?
ŁS: Szczerze mówiąc mamy niedosyt. Chciałoby się pracować tam dłużej, pomóc jak największej liczbie osób. Sama nasza obecność tam i sprawdzanie tych budynków i ich stabilności, tego, że przyjechaliśmy dla tych ludzi, daje nam poczucie, że daliśmy z siebie naprawdę wiele. Zresztą, warto podkreślić, że to nie tylko nasza praca, ale przede wszystkim sztabu ludzi za nami, komendantów, kolegów, którzy podczas naszej nieobecności pełnili za nas służbę. Więc na ten nasz sukces pracowało naprawdę wiele osób. Wspomnijmy też dużym wsparciu ambasady RP w Bejrucie i żołnierzy Żandarmerii Wojskowej ochraniających placówkę dyplomatyczną.
BW: Dokładnie tak. Zawsze pozostaje jakiś niedosyt, chciałoby się zrobić więcej, ale to dla nas jakaś nauka, jakieś cenne doświadczenie. Akcja ratownicza została zakończona po trzech dobach. Teraz Bejrut czeka na odbudowę miasta i portu.
Galeria (34 zdjęć) |
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |