Tu mieszka dobry ksiądz
Żadnych mantoletów, fioletów purpur, łańcuchów i tym podobnych fatałaszków. Żadnego płacenia za msze, chrzty i pogrzeby, bo to pachnie handlem. Posługi religijne jednakowe dla pobożnych i gorszycieli. Funduszami kościelnymi powinna zarządzać rada parafilia w myśl zasady „nic w parafii bez parafian”. Brzmi jak zalecenia Vaticanum II, albo jak ostatnie synodalne deklaracje i hasła. Ale słowa te wypowiedziane zostały – a właściwie zapisane – około 1975 r., w broszurce „Myśli o odnowie życia kościelnego w Polsce”. Autor słów w momencie ich pisania już od ponad 50 lat był kapłanem, niejedno w życiu przeszedł i doświadczył – zarówno od świeckich, jak i od duchownych.
Jan Zieja urodził się w 1897 r., w Ossie, niewielkiej wsi, dzisiaj w województwie mazowieckim. O tym, że powinien zostać księdzem, po raz pierwszy usłyszał ponoć na jednej z wizyt duszpasterskich. Do rodziny Ziejów przyszedł miejscowy proboszcz i po przepytaniu z pacierza i katechizmu trzech synów gospodarzy, miał wskazać na czteroletniego wtedy Janka i powiedzieć: „To dziecko trzeba uczyć na księdza”.
Ucz tego Janka
„Moja matka bardzo wcześnie wprowadziła mnie w praktyki religijne: pobożne składanie rąk przed obrazem Matki Bożej. Czynienie sobie znaku krzyża świętego. Byłem wtedy jeszcze małym chłopcem (…). A potem przyszła kolej na Ojcze Nasz, Zdrowaś, Wierzę, Dziesięć Przykazań i nawet na elementy Katechizmu. Oczywiście niewiele z tego wtedy rozumiałem”. Wygląda na to, że matka wzięła sobie słowa księdza proboszcza do serca i robiła, co mogła, by mały Janek poznawał prawdy wiary, ale też powoli krok po kroku uczył się czytać, by w przyszłości móc się dalej kształcić. Cały ten czas ojciec Janka przeciwny był pomysłom swojej żony. Chłopca widział na gospodarce, a do tego niepotrzebne były te różne nauki. Zdanie zmienił dopiero tuż przed śmiercią: „Kostka – miał rzec do żony – to już ucz tego Janka”. Kiedy chłopiec miał 10 lat, znalazł się w Warszawie, gdzie zdał egzamin do polskiego gimnazjum. Niedługo potem udało mu się zakupić na ulicy egzemplarz Ewangelii wg św. Jana. „Odtąd Ewangelia stała mi się książką tak umiłowaną – możemy przeczytać w jego biografii – że wszystko, co potem czytałem lub przeżyłem, ustawiało mi się zawsze, aż do dziś, w jakimś stosunku do Ewangelii”. Choć wybuch wojny uniemożliwił mu zdawanie matury, to w wieku 18 lat został przyjęty do seminarium, a święcenia kapłańskie otrzymał 5 lipca 1919 r. z rąk biskupa sandomierskiego. Przełożeni zdecydowali, że ks. Jan powinien się dalej kształcić – i posłali go na studia na ówczesny Wydział Teologiczny Uniwersytetu Warszawskiego. W tym czasie poznał też matkę Różę Czacką, która już prowadziła zakład dla niewidomych. Z jej dziełem związał się do końca życia.
>>> Proboszcz w wielkim mieście: cieszy mnie, kiedy ludzie przestają być dla siebie anonimowi
Ewangelia wystarcza
W jego życiu było co najmniej kilka momentów, które wywarły ogromny wpływ na to, jaki i kim był. Pierwszym z nich było doświadczenie wojny. Kiedy wojska bolszewickie wkroczyły do Polski, ks. Jan bardzo chciał zostać kapelanem na froncie. Początkowo biskup nie wyraził zgody, ale zbiegiem okoliczności ks. Zieja ostatecznie dołączył do 8 Pułku Piechoty Legionów. Tego, czego doświadczył na froncie, nie zapomniał już nigdy. O tym, co zobaczył w 1920 r., po bitwie pod Brzostowicą, napisał: „Całkowicie się wtedy nawróciłem na przekonanie, że Boskie przykazanie «nie zabijaj» znaczy nigdy i nikogo, i że udział w wojnie jest przeciwny woli Bożej”. Po zakończeniu walk kontynuował studia teologiczne i już gromadził materiały do doktoratu, kiedy miało miejsce wydarzenie, które wszystko zmieniło. „Było to zdaje się pod koniec 1923 r., gdy zbierałem materiały do tezy doktorskiej” – opowiadał po latach. „Do naszego warszawskiego konwiktu zawitał, wracający po studiach w Rzymie, młody ksiądz. Wiózł ze sobą dwa uzyskane tam doktoraty. Siedzieliśmy kiedyś przy posiłku, rozmawiając, co tam w Rzymie słychać. Nasz gość bardzo zachwalał porządki, jakie zaprowadził w Italii Mussolini. Tłumaczył wszystkie jego gwałtowniejsze poczynania, wprost się nimi zachwycał. Kolega mój (…) wtrącił: «No ale Ewangelia inaczej o tych sprawach mówi». Na co ten ksiądz uhonorowany rzymskimi doktoratami odpowiedział: «Ewangelią można było żyć w I wieku po Chrystusie, w czasach entuzjazmu chrześcijańskiego, a nie dzisiaj». To był dla mnie wielki wstrząs. Następnego dnia rano napisałem list do mojego profesora: «Pod wpływem tego, co usłyszałem i przeżyłem wczoraj oświadczam, że mnie wystarcza Ewangelia. Zrzekam się pisania pracy doktorskiej»” – kontynuował.
Odprawia msze za grosze
Ks. Jan Zieja został wysłany do Radomia – był prefektem szkół, wikarym, pomagał ubogim, odprawiał msze i głosił Ewangelię w więzieniu. Za swoją posługę nie brał pieniędzy, a przełożeni ponoć nieraz wyrażali z tego tytułu swoje niezadowolenie. Za to ludzie do ks. Ziei lgnęli i słuchali tego, co mówi. A potrafił mówić prosto, o najważniejszych sprawach, i z mocą. Dnia pewnego na drzwiach mieszkania ks. Jana ktoś wydrapał napis: „Tu mieszka dobry ksiądz”. Problemy, z jakimi musiał się zmagać ks. Zieja, a zwłaszcza nieporozumienia z przełożonymi, sprawiły, że chciał wyjechać do Indii, by tam móc żyć zgodnie ze swoimi ideałami. Ostatecznie nie wyjechał, ale postanowił wstąpić do kapucynów, by w zakonie realizować pragnienie ubóstwa. Kiedy był w nowicjacie, miało miejsce kolejne wydarzenie, które zmieniło jego plany. Pewnego dnia, kiedy przebywał w klasztornej kuchni, zajrzał do garnka, w którym gotowała się papka z kaszy. Zapytał, dla kogo to jedzenie, a w odpowiedzi usłyszał, że „dla biednych”. Natychmiast porzucił nowicjat. Nie chciał żyć w miejscu, w którym zakonnicy jedzą mięso, a ubogim daje się cienką zupę. Tułał się tak od miejsca do miejsca. Nie raz prosił swojego biskupa o własne probostwo, by miał miejsce, w którym mógłby realizować swoje ideały ubóstwa – proboszczowie bowiem skarżyli się na niego, że „odprawia msze św. za grosze i spowiada przyszłych samobójców”. Być może mieli swoje racje, ale trudno też odmówić księdzu Ziei ewangelicznej postawy. Msze miał zwyczaj kończyć zaproszeniem: „Gdyby ktoś wiedział, że jakiś człowiek jest w potrzebie, niech to zgłosi w kancelarii parafialnej”. Można się domyślić, że biskup nie był zachwycony pomysłami i konfliktami ks. Jana. „Nie dam ci probostwa ani teraz, ani nigdy” – miał powiedzieć. Czy to w wyniku tych nieporozumień, czy w poszukiwaniu swojego miejsca, udało się ks. Janowi przenieść do innej diecezji.
>>> Proboszcz małej, wiejskiej parafii: najważniejsze to zatrzymać się przy człowieku
Pacyfista na wojnie
Kolejne lata to kolejne wyzwania. Ksiądz Zieja był kapelanem urszulanek, organizował nauczanie – matematyki, logiki, języków i katechezy – dla chłopów, w 1939 r. został kapelanem Zakładu dla Ociemniałych w Laskach. W czasie wojny był kapelanem Szarych Szeregów, młodzi przychodzili do niego z problemami, słuchał ich, spowiadał i radził im. W jego oddziale byli prawosławni, on był ich duszpasterzem, udzielał Komunii, co wówczas było rzeczą niezwykłą, ale w obliczu śmierci – dozwolone. Angażował się w pomoc Żydom i był kapelanem Komendy Głównej AK. Jak to wszystko godził z pacyfizmem, który wyznawał od pamiętnego wydarzenia roku 1920? „Każdy człowiek musi tutaj wybierać za siebie” – opowiadał. „Nikt nie może mu dyktować. On sam musi podjąć decyzję. Dla mnie – tak jak przyjąłem – jest to droga wyrzeczenia się przemocy, ale widzę, że u innych ta sprawa inaczej wyglądała. Muszę uszanować sumienie każdego człowieka. Każdy odpowiada za siebie, tak samo i ja. (…) wszyscy odpowiadamy przed Chrystusem, jak Go zrozumieliśmy” – kontynuował. Ksiądz Zieja został ranny w powstaniu warszawskim – podczas którego nauczał o braterstwie z narodem niemieckim i miłości do nieprzyjaciół. Dostał się do niewoli i obozu przejściowego w Pruszkowie. Jego otwartości i szacunku do każdego nie złamały wojenne doświadczenia. Służył swoim kapłaństwem tam, gdzie był – również w niewoli. Miłość do bliźniego traktował niezwykle poważnie. Z obozu udało mu się uciec do Krakowa, potem był duszpasterzem na Pomorzu. W Słupsku założył Dom Matki i Dziecka.
Uciążliwy obywatel
W 1949 r. ks. Jan Zieja wrócił do Warszawy, ale nadal nie mógł znaleźć sobie spokojnego miejsca do duszpasterskiej pracy. W 1953 r. wygłosił słynne już kazanie, w którym krytykował polskie duchowieństwo za brak reakcji na aresztowanie kard. Stefana Wyszyńskiego. „Opuścili go wszyscy, pozostał mu tylko Niemiec i pies” – mówił. Wspomnianym Niemcem był ks. Adalbert Wojciech Zink (większość życia spędził na pograniczu polsko-niemieckim, pochodził z Warmii, jego ojciec był Niemcem, a matka Warmiaczką), wikariusz generalny diecezji warmińskiej, który jako jedyny pozostający na wolności członek Episkopatu Polski nie podpisał aprobującej aresztowanie prymasa deklaracji Episkopatu. Księdzu Zinkowi zarzucono działalność antypaństwową i uwięziono na warszawskim Mokotowie. Wyszedł na wolność dopiero w lutym 1955 r. O psie, którego ks. Zieja wymienił z ambony, wspomina prymas w „Zapiskach więziennych”. „Wyszedłem na dziedziniec, by odszukać pana Cabanka, gdyż nikogo z księży przy mnie nie było. Ale nasz Baca rzucił się na jednego z panów, który szedł za mną i skaleczył go. Wobec tego wróciłem do przedsionka, by zaopatrzyć rannego. Siostra Maksencja przyniosła jodynę. Zapewniłem rannego, że pies jest zdrowy” – zapisał Wyszyński. Za tę obronę aresztowanego prymasa władze miejskie uznały ks. Zieję za „uciążliwego obywatela” i nakazały mu opuścić miasto. Wyjechał do Zakopanego, ale potem wrócił do Warszawy, był jednym z założycieli KOR-u (Komitet Obrony Robotników) i sympatyzował z „Solidarnością”. Rozmawiał ze wszystkimi, którzy chcieli z nim rozmawiać, niezależnie od tego, czy byli wierzący, czy nie. Gdy przyszli po niego funkcjonariusze SB, aby wyciągnąć zeznania, zaczął ich ewangelizować. Nie narzucał się ponoć ze swoim zdaniem, a mimo to przenoszony był z parafii do parafii, jako uciążliwy i zbyt radykalny w poglądach religijnych. Sposób rozumienia kapłaństwa przez ks. Zieję był zgoła inny niż działalność ówczesnego duchowieństwa – i zdecydowanie wyprzedzał swoje czasy. Ubóstwo, sprzeciw wobec brania pieniędzy za posługi czy otwartość na inne wyznania i religie były zasadami, które opierał bezpośrednio na Ewangelii, na długo przed II soborem watykańskim i po jego zakończeniu.
Człowiek
Jan Zieja zmarł w 1991 r., 19 października. Zapamiętany został jako człowiek głębokiej modlitwy i radykalnego ubóstwa. Już sam jego wygląd przywoływał na myśl religijnych starców, wiekowych mędrców czy proroków. Smukła sylwetka, długa broda, przenikliwie spojrzenie. Wielu zawdzięcza mu swoje nawrócenie. „Ks. Jan Zieja zawsze naruszał ustalone schematy, zaskakiwał jednych, gorszył drugich. Patrzono na niego, jak na szaleńca Bożego, a okazało się, że on był wcześniej tam, gdzie my dotarliśmy znacznie później” – mówił swego czasu ks. Jan Twardowski. A sam ks. Zieja napisał o sobie: „Jestem człowiekiem, jestem Polakiem, jestem chrześcijaninem (…). Imię moje człowiek. Nie jestem na ziemi sam. Podobnych do mnie są miliony”. W 2020 r. na ekrany kin wszedł film w reżyserii Roberta Glińskiego pt. „Zieja” – opowiadający o życiu ks. Jana.
Korzystałam m.in. z:
J. Zieja, Życie Ewangelia, 2010
J. Zieja, W ubóstwie i miłości. Wybór kazań, 1997.
J. Moskwa, Niewygodny prorok, 2020.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |