U doktor Wandy B. [MISYJNE DROGI]
Afryka pachnie inaczej. Ziemia jest tam innego koloru niż w Europie. Są tu wspaniali ludzie, a historia kontynentu jest utkana ich historiami. Poznaliśmy ich wiele. Bo ludzie tu są jak wszędzie: kochają, pracują, cierpią, są dla innych. Wśród tych opowieści jest ta o Dokcie, lekarce z Polski. Do tej pory o niej pamiętają.
Już od szóstej słychać na korytarzach szmery. Zdejmuję moskitierę, odkręcam lodowatą wodę i przygotowuję się na mszę. Od niej rozpoczynamy kolejny afrykański dzień doświadczenia misyjnego. Bez sakramentów to nie miałoby sensu. I drugi bardzo ważny czynnik: ludzie. Cała reszta jest już drugorzędna. Msze w afrykańskiej spiekocie odprawia się zazwyczaj wcześnie rano lub bardzo późno. Taki jest rytm życia. I rytm przyrody. Rytm temperatury.
Po co chcecie być z nami?
Po modlitwie i śniadaniu, opartym na bananie z bananem, wyruszamy na pole. Może to trudno sobie wyobrazić, ale tak to wygląda. Na bananie prze- ciętym wzdłuż położona jest swojego rodzaju pasta, której głównym składnikiem jest także banan. Wszystko tu wygląda zupełnie inaczej. Pracownicy Kościoła sieją soję, zrywają mato- kę (podstawowy produkt spożywczy w Ugandzie, wizualnie podobny do bananów) i sprzątają zagrody świń. Włączamy się do pracy ze świeżym zapałem. Jeszcze nie wiemy, że gdy po kilku tygodniach będziemy opuszczać Masakę, zostawimy po sobie trwały ślad w postaci szybko wykonanej pracy. I ten ślad wcale nie będzie najważniejszy.
Spotkanie z ludźmi pracy, którzy pracowitością i pokorą nadrabiają to, co my posiadamy dzięki rozwiniętej zaradności i sprytowi – to dla mnie lekcja życia. Pomagając przy produkcji cegieł, natychmiast rzucamy się, by stworzyć taśmę produkcyjną. Lokalni są zszokowani naszymi sposobami na przyspieszenie pracy. Podobnie jest z rozsypywaniem nawozu czy sadzeniem kasawy (afrykańskie jadalne korzenie). Ale dzięki Ugandyjczykom i my coraz szerzej otwieramy swoje oczy i serca.
Największe wrażenie robił na lokalnych fakt, że nie pobieramy pensji za pracę. Afrykańczycy nie rozumieją, dlaczego chcemy im pomagać, dlaczego inwestujemy własne zasoby i poświęcamy wakacje, urlopy, pieniądze. „Bo chcemy z wami być” – to zbyt szokujące. Każdego dnia dziękujemy za dar wzajemnej obecności, wciąż się go ucząc.
Kościół gra w siatkę
Kolejne miejsce, kolejne smutne oczy dzieci z wyciągniętymi rękoma: „Give me money!”. Nie, wrzucenie pieniędzy da im chwilowy uśmiech, ale my chcemy podzielić się z napotkanymi tym, co daje prawdziwe szczęście. Gramy z afrykańską młodzieżą w siatkówkę, otwieramy kolorową chustę dla dzieci, uczymy się od nich fikołków i kolejnych ugandyjskich dialektów, wspólnie modlimy się po angielsku. Ważny nie jest przedmiot materialny, a zrozumienie, obecność. Spędzamy czas z ludźmi, których religijność nie jest tak zracjonalizowana jak nasza, europejska, ale jest za to bardzo naturalna. Rozmawiając, bawiąc się czy modląc – wciąż odkrywamy swoje ograniczenia myślowe; pułapki, z których możemy wydostać się tylko z pomocą osób z zupełnie innym doświadczeniem, siłą, zasobami. Są różni, a jednak bardzo podobni.
>>> Uczyła nie tylko jak leczyć trąd, ale i brak miłości
Miesiąc to krótko. Nie zmieniliśmy wiele w Afryce. Gdybyśmy nie przyjechali, to może trochę mniej pól zostałoby obsianych, drzewa zasadzone byłyby później, dzieci poradziłyby sobie same, wynajdując kolejne zabawy z maczetami i kamieniami. A jednak obdarzyliśmy niezastąpionym darem obecności, sami takowy przyjmując. Towarzyszyła nam w tym patronka naszego Akademickiego Koła Misjologicznego, poznańska lekarka i misjonarka, której szlakiem podążaliśmy przez całe doświadczenie misyjne, dr Wanda Błeńska.
Wszędzie są dobrzy ludzie
Pierwsza wizyta w szpitalu w Bulubie. Nieśmiało wchodzimy do recepcji. Na coś trzeba czekać, kogoś nie ma – stres, zdezorientowanie. I nagle dostrzegam stare zdjęcie, na którym znajduje się poznańska katedra. Wisi spokojnie nad biurkiem, jakby nigdy nic, jakby wcale nie znajdowało się tysiące kilometrów od Polski. Natychmiast ściągamy, sprawdzamy napis widniejący z tyłu. Dr Wanda Błeńska je tu przywiozła – jesteśmy w domu! Jan Paweł II nazwał ją „ambasadorem misyjnego laikatu”. Poznańska misjonarka była jedną z założycielek naszego koła, stanowi dla nas dużą inspirację. Często podkreślała, że wszędzie są dobrzy ludzie, w związku z czym nie bała się samodzielnie żyć w Afryce. Kochała człowieka, potrafiła zauważyć go w tłumie ludzi.
Bardzo doświadczam tej miłości. A może lepiej napisać doświadczamy – poznając miejsca związane z Dok- tą i współpracujących z nią ludzi – lekarzy oraz pielęgniarki. Oprócz świadomości higieny, którą Uganda zawdzięcza kandydatce na ołtarze, ugandyjscy przyjaciele i współpracownicy mówią o jej uśmiechu, dobru i o tym, że każdy czuł się z nią dobrze. Miała personalistyczne podejście do pacjentów – odczarowała tabu trądu, lecząc chorych bez rękawiczek, traktując chorego przede wszystkim jako wartościowego człowieka, na chorobę czy słabość patrząc drugorzędnie.
Wchodzę na salę szpitalną. Kryję swoje przerażenie okropnymi wa- runkami sanitarnymi, gdyż lekarze z dumą chwalą się szpitalem – najlepszym w regionie. Przechodzimy do pacjentów i nagle wszystko inne przestaje być ważne. Panie przyodziane w ozdobne sukienki nazywane w języku luganda gomaz, panowie wystrojeni w eleganckie koszule – wszyscy z zaciekawieniem witają bazungu (określenie białych ludzi). Pacjenci raczej nie mówią po angielsku, lecz trudności językowe nadrabiamy mową niewerbalną. Uśmiech, gest modlitwy czy zwykły, delikatny dotyk rozbrajają mury niepewności i lęku, który pojawia się w obliczu choroby. „Lęk zmniejszał się, jak człowiek dotknął pacjenta i rozmawiał z nim” – opowiadała dr Wanda Błeńska, więc poszliśmy za jej radą. Działa!
Widzieć całego człowieka
Spotykamy pacjentów Dokty, ledwo nas rozumieją, ale uśmiechają się na jej wspomnienie. Sama przekonywała: „Lekarz, który traktuje medycynę jako sztukę lekarską, a nie tylko jako zawód, musi być przyjacielem chorego”.
Przywieźliśmy pomoc humanitarną, przywieźliśmy ręce do pracy, ale to mniej istotne – teraz uczymy się być przyjaciółmi. Tańczymy z uleczonymi z trądu, podziwiamy sukienki dziewczynek (w jęz. luganda: tejtej lub gomaz, w zależności od rodzaju sukienki), modlimy się z nimi w kaplicy szpitalnej. I nie wiem, czy więcej radości te nasze odwiedziny dają chorym, czy nam – tego chyba wiedzieć nie potrzebujemy. Teraz po prostu jesteśmy razem, mimo barier zdrowotnych – wciąż tacy sami.
Ten czas był dla nas „szkołą życia”. Sztampowe, banalne? Może tak, ale misje to ludzie. A ja pragnę zarażać fascynacją człowiekiem, którą „wy- wiozłam” z Buluby, z Ugandy. Drugi człowiek może inaczej wygląda, inaczej rozumie rzeczywistość, ma inne możliwości i marzenia. Jednak podobnie cierpi, tak samo kocha, również bardzo potrzebuje drugiego człowieka. Zupełnie inny, a w najważniejszych aspektach taki sam.
>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |