Ukraińska organistka z Jasnej Góry: żołnierze proszą nas o różańce, nie tylko o prowiant
– Odmawiania różańca nauczyli się chyba wszyscy żołnierze. Bardzo często proszą o różańce, nie tylko o prowiant czy medykamenty. Niedawno wysłałam dużą paczkę różańców i już się rozeszły – mówi Sofia Miezientseva.
Sofia Miezientseva jest Ukrainką z Zaporoża, ma polskie korzenie. Obecnie mieszka w Polsce i pracuje jako organistka na Jasnej Górze. Mocno angażuje się też w działalność dobroczynną Caritas i jest koordynatorką centrum pomocy dla uchodźców w Częstochowie.
Piotr Ewertowski (misyjne.pl): – Mieszkasz w Polsce od 2020 r. Trafiłaś idealnie, mieszkając zaraz obok Jasnej Góry. Trochę zazdroszczę. Obecnie jesteś też organistką w sanktuarium.
– Przyjeżdżałam tu od dziecka. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam Jasną Górę, to miejsce mnie oczarowało. Przyjeżdżając do Polski, bardzo chciałam tu mieszkać i moje marzenie się spełniło. Drugim powodem, dlaczego wybrałam Częstochowę, jest fakt, że nie czuję się tutaj sama. Jestem blisko Mamy – Matki Bożej. Kiedy spojrzę przez okno, to widzę jej dom – sanktuarium na Jasnej Górze. Kiedy idę spać, robię zadania na studia lub kończę coś do pracy, to zawsze mogę tam spojrzeć i przypomnieć sobie, że Mama jest obok. Od razu jest wtedy lżej na duszy.
W ogóle z moją grą na organach na Jasnej Górze wiąże się dość zabawna historia. Pewnego razu, jako mała dziewczynka, zgubiłam się tutaj i spotkałam ówczesną organistkę w sanktuarium, p. Alicję Olszewską. Ona zażartowała, że jeszcze tutaj wrócę i będę organistką (śmiech). Nie myślałam wtedy, że tak się stanie! Kiedy wybuchła wojna, ojciec kustosz zaproponował mi grę na organach na mszach po ukraińsku. Czasami zdarza mi się grać w samej kaplicy jasnogórskiej, co zawsze jest dla mnie wielkim przeżyciem. W Dniu Niepodległości Ukrainy mogłam na przykład modlić się po ukraińsku podczas Apelu Jasnogórskiego. To był ogromny zaszczyt!
Najlepsze jest to, że plan był zupełnie inny. Miały przyjechać ukraińskie dzieci, będące pod opieką Caritas, żeby przeczytać rozważania, lecz na 5 minut przed rozpoczęciem Apelu okazało się, że nie dotrą i to zadanie nagle spadło na mnie. Śmieję się, że to pierwsza „ekstremalna” i stresująca sytuacja w moim życiu, która mnie ucieszyła (śmiech).
Niestety, przeżyłaś też mniej przyjemne ekstremalne sytuacje. Zaporoże, z którego pochodzisz, ostatnio jest mocno ostrzeliwane. Ty też przeżyłaś atak rakietowy, i to wielokrotnie, kiedy pojechałaś odwiedzić swoich dziadków, już w czasie wojny. Jak doświadczyłaś powrotu do domu po kilku latach i to w czasie wojny?
– Nie widziałam dziadków bardzo długo, bo nie mogłam wyjechać z Polski, oczekując na kartę stałego pobytu. Były też utrudnienia związane z pandemią. Pewnego razu poszłam i powiedziałam, że potrzebuję tej karty „na już”, bo muszę jechać do Ukrainy, żeby pozałatwiać różne sprawy.
Kiedy w sierpniu tego roku dotarłam do Zaporoża po dłuższym czasie, to ogarnęło mnie wzruszenie. W końcu mogłam zobaczyć dziadków. Kiedy zaczęła się wojna, to nie dało się do nich dodzwonić. Bardzo się martwiłam i bałam. Moi dziadkowie są dla mnie jak rodzice. To oni mnie wychowywali. Na dworcu w Zaporożu wszędzie była policja i ludzie uzbrojeni po zęby. Poza ludźmi z biletami nikt inny nie mógł tam przebywać. Szczerze mówiąc, czułam się jakbym wychodziła z jakiegoś zakładu karnego (śmiech). Kiedy schodziłam ze schodów i zobaczyłam na dole dziadków, to tak byłam poruszona, że z wielką walizką zaczęłam zbiegać ze schodów, aż mi coś strzeliło w ręce i walizka sama poleciała na dół (śmiech). To była olbrzymia radość z tego spotkania. Nie mam pojęcia, z czym to można porównać.
Już pierwszej nocy obudziły mnie dwa wybuchy. Obudziłam się, jakby mnie ktoś oblał wrzątkiem. Huk był przerażający, bo rakiety spadały praktycznie obok naszego domu, w promieniu 100-500 metrów. Ten dźwięk naprawdę jest okropny. Kiedy ucichło, to znowu poszłam spać, lecz kiedy tylko się położyłam, to usłyszałam kolejne eksplozje w pobliżu. Byłam tak przerażona, że nie wiedziałam, co zrobić. Wzięłam koc, komórkę i schowałam się w łazience. Poznosiła tam wszystko, co tylko się dało. Zrobiłam niesamowity bałagan, przewróciłam kwiaty, zbiłam jakąś szklankę. Tak byłam przestraszona. Moi dziadkowie wstali z łóżek tylko ze względu na mnie, bo już się przyzwyczaili do ataków rakietowych. Już nie schodzą nawet do schronów… No, ja się bałam mocno, bo myślałam sobie, co byłoby, gdyby któraś rakieta uderzyła w nasz dom. Widziałam uderzenie naprzeciwko mojego domu!
To doświadczenie graniczne…
– Zastanawiałam się w tej łazience, czy to ostatni dzień mojego życia, czy będzie boleć, czy jeśli przeżyję, to będę pełnosprawna, czy będę mogła dalej grać na organach… Myślałam sobie, jak to dobrze, że byłam u spowiedzi, wyobrażałam sobie, jak inni mogą zareagować na wieść o mojej śmierci. Pogrążona w tych myślach – odmawiałam różaniec. Przypomniały mi się najwspanialsze momenty mojego życia, byłam wdzięczna za cudownych ludzi, których spotkałam, robiłam też rachunek sumienia z całego życia. Tej nocy przeleciało 17 rakiet – wszystkie w pobliżu naszego domu. Dziadkowie mieszkają bowiem w miejscu dość strategicznym. W ostatnich dniach ostrzeliwują jednak bardziej centrum.
Następnej nocy położyłam się z lękiem. Okazało się, że przez cały okres mojego pobytu w Zaporożu każdej nocy spadały rakiety. Zazwyczaj działo się to pomiędzy 1 a 3 w nocy. Dlatego w końcu ustaliłam już sobie pewną „rutynę”. Nastawiałam budzik na 00:55 w nocy i chowałam się w łazience, która jest zlokalizowana mocno wewnątrz budynku. Tak działa zasada czterech ścian. Pierwsza, zewnętrzna, się wali, druga ma dużo większą szansę na to, że nie zostanie zniszczona.
Czasem, gdy ukraińska obrona powietrzna rozbijała rakiety rosyjskie, to też było bardzo głośno. Często nas ostrzeliwali z rakiet kasetowych s-300, złożonych z wielu takich metalowych kwadratów, które po rozbiciu spadały na ziemię i mogły też coś uszkodzić lub zrobić krzywdę, a nawet zabić.
Jak funkcjonowało miasto pod takimi regularnymi ostrzałami?
– Za dnia całkiem normalnie! Było to dość żywe miasto – ludzie normalnie wychodzili, działały restauracje. Wychodziłam z koleżankami na miasto, do knajpy czy na karaoke, ale kiedy przychodził wieczór, to człowiek się bał. Pewnego wieczoru, kiedy wracałam, to słyszałam strzały i czołgi. Zamurowało mnie mocno i wbiegłam szybko do domu.
Kiedy zaangażowałaś się w działalność Caritas?
– Już jako dziecko pociągał mnie przykład poświęcenia pracowników Caritas. Dlatego od małego angażowałam się w pomoc w czasie różnych aktywności Caritas, np. pakowałam paczki. Jako nastolatka pojechałam z koleżankami do domu samotnej matki w Charkowie. W Polsce takich miejsc, prowadzonych przez Kościół, jest mnóstwo, ale w Ukrainie to wciąż rzadkość. Pracowaliśmy tam koło miesiąca. Po przeprowadzce do Polski od razu włączyłam się przez Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży w działalność częstochowskiej Caritas.
Kiedy wybuchła wojna, mianowano mnie koordynatorką centrum kryzysowego w Częstochowie, które pomaga uchodźcom z Ukrainy. To było zaskoczenie. Miejscowy dyrektor Caritas zaprosił mnie na spotkanie i wyjaśnił, że za 15 minut przyjeżdża prezydent i mamy konferencję prasową. Wszystko działo się szybko. Miało to miejsce w poniedziałek. Jeszcze tego samego dnia z młodzieżą wyczyściliśmy dokładnie pomieszczenia, by we wtorek już uruchomić punkt przyjęć. Pracowaliśmy w dzień i w nocy. Nieraz o 3 czy 4 nad ranem dzwoniła do mnie straż miejsca lub policja, bo potrzebowali tłumacza czy jeszcze jakiejś innej pomocy z imigrantami. Przyjeżdżały też osoby z niepełnosprawnością, głusi. Po miesiącu byłam wykończona. Zdarzyło mi się, że zasnęłam podczas rozmowy przez telefon z policjantem (śmiech). Musiał się rozłączyć i oddzwonić drugi raz, by mnie obudzić. Na szczęście miałam ogromną pomoc ze strony młodzieży i mojej wspaniałej koleżanki. Jestem wdzięczna mojemu oddziałowi Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. Muszę przyznać, że pomogła nam też nauka zdalna (śmiech). Dzięki temu uczniowie ze szkół mogli bardziej włączyć się w pomoc uchodźcom. Potem się trochę uspokoiło. Wiedzieliśmy też, co i jak funkcjonuje, dzięki czemu było łatwiej. Wspierali nas również pracownicy miejskich urzędów.
W ciągu pierwszych dwóch miesięcy udzieliliśmy pomocy z zakwaterowaniem 2500 osobom, a 3500 osobom rozdawaliśmy paczki żywnościowe. To tylko nasze centrum, a przecież uchodźców czynnie wspierały także inne organizacje i urzędy. Skala tej pomocy była więc ogromna. Jestem ogromnie wdzięczna Polakom i nie kryję swojego wzruszenia.
Ważną sprawą była weryfikacja, czy osoby, które proszą o pomoc, na pewno przyjechały po 24 lutego. Były też, niestety, takie przypadki, kiedy przychodzili ludzie będący w Polsce już od jakiegoś czasu i korzystały z zamieszania, by uzyskać coś „za darmo”.
Czyli wolontariusze muszą też uważać na oszustów. Jakie są Twoim zdaniem cechy dobrego wolontariusza?
– Wolontariusz musi mieć ogromną empatię, a jednocześnie trzeźwe spojrzenie. Powinien umieć głęboko współczuć tym, którym pomaga, a jednocześnie być uważnym na to, czy te osoby naprawdę potrzebują pomocy, czy też może w jakiś sposób okłamują go.
Już w domu samotnej matki w Charkowie mogłyśmy zobaczyć z koleżankami, czym jest dobry wolontariat, a czym zły. Przed nami były dziewczyny, które pobawiły się trochę z dziećmi, a potem wychodziły na miasto lub zachowywały się jakby były na wakacjach. My postanowiłyśmy się angażować na całego.
Są wolontariusze, którzy mają słomiany zapał. Pierwsze uczucia porywają ich do angażowania się, na przykład, przez pierwsze dwa tygodnie, a potem po prostu przestają przychodzić, co zaburza trochę naszą pracę. Jak ktoś się deklaruje, to powinien odpowiedzialnie podchodzić do swoich zobowiązań. Jeżeli ktoś mówi, że przyjdzie, to powinien się pojawić. Wiadomo, że jest całkiem normalne, że czasem komuś coś wypadnie, czy pojawi się choroba, ale nieprzychodzenie „na chama” i bez żadnej informacji naprawdę komplikuje wszystko. Zaplanowaliśmy pracę na 10 osób, a zjawiają się 3. Warto być szczerym w wolontariacie i mówić wprost, że na przykład już się nie może przyjść albo coś nie pasuje, żeby było jasne, na czym stoimy. Wolontariusz musi być po prostu odpowiedzialny.
Czy byli uchodźcy, których historie Cię szczególnie poruszyły?
– Jednej pani spod Charkowa chyba nigdy nie zapomnę. Przyszła w samym sweterku i w jednych spodniach. Poza tymi rzeczami niczego innego przy sobie nie miała. W czasie ostrzału rakietowego wskoczyła do bagażnika jakiegoś obcego samochodu, który akurat odjeżdżał. Schowała się tam i tak dojechała do Polski. Tak też się uratowała. Kiedy do nas przyszła, to ręce jej się trzęsły z tych całych nerwów.
Twoje zaangażowanie w wolontariat wynika też z religijności. W Ukrainie Kościół jest dosyć mały. Czy nie jest tak, że z tego powodu bardziej czuć wspólnotę, a dystans między hierarchią a wiernymi jest mniejszy? Wiem, że masz bardzo przyjacielskie relacje z bp. Janem Sobiłą.
– Tak. Z biskupem Janem Sobiłą rzeczywiście znamy się od kiedy byłam maluszkiem (śmiech). Zawsze sobie żartujemy, że on mnie chrzcił jako wikariusz, udzielił mi pierwszej Komunii świętej jako proboszcz, potem bierzmował mnie jako biskup (nominację otrzymał w dniu mojej pierwszej Komunii!), a teraz musi mi jeszcze udzielić ślubu jak zostanie kardynałem albo papieżem (śmiech). Jest z nim więc związana cała historia mojego życia. Bardzo dużo mu zawdzięczam. Wychowywałam się w pewnym sensie u niego. Moi dziadkowie często przebywali na plebanii, a później w kurii, która znajduje się blisko naszego domu. Obecnie diecezja charkowsko-zaporoska ma dwie kurie. Ordynariusz ks. bp Paweł Honczaruk rezyduje w Charkowie, a w Zaporożu od 2010 r. ks. bp. pomocniczy Jan Sobiło. To jest bardzo prosty człowiek. Ludzie są często zaskoczeni jego zachowaniem. Zazwyczaj musi być jakaś uroczystość, żeby biskup odprawiał mszę z ludem. Bp Jan Sobiło, jak odwiedził Polskę, to nie celebrował w prywatnej kaplicy, lecz codziennie szedł sobie z plebanii do kościoła, by sprawować Eucharystię dla wszystkich.
On był ojcem dla wszystkich jeszcze jako proboszcz. Zawsze był otwarty na potrzeby innych. Raz pewien człowiek w kryzysie bezdomności rzucił w niego kamieniem i biskup miał uraz głowy. Biskup powiedział temu człowiekowi, że mu przebacza, że nic złego się nie stało i nie wniósł żadnego oskarżenia. Takim ojcem był też biskup Stanisław Padewski. Był moim nauczycielem. On mnie nauczył grać na organach i z jego inicjatywy poszłam do szkoły muzycznej.
Jako mała dziewczynka normalnie chodziłam po plebanii. Czułam się jak w domu. Był tam pokój telewizyjny, gdzie wraz z dwójką towarzyszy mieliśmy katechezy. Kiedy ksiądz biskup mnie tam zastawał, to zawsze zagadywał. Wracałam też z reklamówką cukierków. Moi dziadkowie mówili potem, żebym nie zabierała biskupowi wolnego popołudnia (śmiech).
Wiara ukraińskich katolików wzmocniła się w czasie wojny?
– Trzeba tutaj zaznaczyć, że dla nas wojna zaczęła się w 2014 r. Wtedy doświadczaliśmy tego bardzo mocno. Ja mieszkam na wchodzie Ukrainy, gdzie te działania były odczuwalne. Odmawiania różańca nauczyli się chyba wszyscy żołnierze. Bardzo często proszą o różańce, nie tylko o prowiant czy medykamenty. Niedawno wysłałam dużą paczkę różańców i już się rozeszły.
Odwiedziłam też oddział dla rannych w Charkowie. Jeden wojskowy opowiadał, że nawet jak miał chwilę przerwy, żeby się przespać, to nie mógł spać. Człowiek jest wykończony, oddziałuje nań mocny stres i nie może zasnąć, choć bardzo tego chce. Powiedział, że zaczął odmawiać różaniec. Grekokatolicy i prawosławni też go odmawiają! Różaniec to ogromna moc. Moim zdaniem umocniła się wiara wiernych wszystkich wyznań, nie tylko katolików.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |