fot. cathopic

Wielka schizma zagrażająca Kościołowi [KOMENTARZ]

Pewien supermarket. Kolejka do kasy. Za mną dwie starsze panie. I fragment zasłyszanej przypadkiem rozmowy, a właściwie monologu jednej z nich: „On zawsze tak robi – zabiera tych młodych, dobrych, pełnych życia, a zostawia największe kanalie. Taka ta Jego sprawiedliwość… Eh, lepiej o tym nie myśleć – nie nam to osądzać”. Myślałem przez chwilę, że chodzi o jakiegoś przemocowego despotę. Chodziło o Boga.

Utracona perspektywa

Nie oceniam racji, motywów i powodu takiego stawiania Boga w roli oskarżonego. Pewnie gdzieś w tle kryło się jakieś rozczarowanie, cierpienie, prawdopodobnie dotkliwa strata. Z pewnością ból, który emanował z tych słów, wiele usprawiedliwia i tłumaczy. A jednak wróciły dziś do mnie. Czytam właśnie „Światłość i tajemnicę” – dawno wydany, ale wciąż inspirujący mnie zbiór artykułów ks. Romana Rogowskiego, a w nim takie słowa: „Udało nam się przedstawić ludziom Boga nie jako Miłość, ale jako uosobienie egoizmu, jako Kogoś-przeciw-człowiekowi”. Co więcej, tak bardzo uwierzyliśmy w to przedstawienie, że wytłumaczenia największych ludzkich dramatów szukamy właśnie po stronie ćwiczącej nas, wystawiającej na próbę, hartującej, a nawet z premedytacją krzywdzącej woli Boga. Dlaczego tak się dzieje? Nie zamierzam w tym miejscu uprawiać teodycei i rozpisywać się, dlaczego błędem jest obwinianie Boga za skutki ludzkiej wolności – za grzech i jego wielowymiarowe, bezpośrednie lub pośrednie konsekwencje dotykające ludzkość. Wolę raczej napisać o tym, z czym wiąże się takie myślenie – z czego wynika i jakie postawy utrwala.

Po pierwsze więc, myślenie o Bogu niejako przeciw człowiekowi łączy się z utrata fundamentalnej biblijnej i patrystycznej perspektywy – że centrum Bożego planu stworzenia i zbawienia jest człowiek. Rację ma ks. prof. Rogowski, gdy przypomina, że objawienie ukazuje nam Boga tylko o tyle, o ile ma to związek z nami. „Pismo święte nie zna Boga in se, zamkniętego w sobie i dla siebie; objawia nam Boga ad nos, otwartego i działającego w człowieku i wobec człowieka”. Znaczy to, że człowiek jest, jak mawiał Karl Rahner, wydarzeniem samoudzielajacego się Boga, że jest „wehikułem” Jego miłości, Jego samowypowiedzią – że jest przez Niego chciany i kochany. „W środowisku tak teocentrycznym i tak monoteistyczny jak środowisko biblijne – przypomina ks. Rogowski – w którym istniał nawet zakaz wykonywania obrazów (Wj 20, 4), człowiek znajduje się w miejscu tak centralnym i wyjątkowym, że to właśnie on jest jedynym obrazem prawdziwego Boga”. Dokładnie tak jest przedstawiony – jako stworzony na Jego obraz i podobieństwo.

fot. freepik

Człowiek zasługujący

Co świadczy o tym, że tą antropologiczną i biblijną perspektywę utraciliśmy? Przede wszystkich to, że z człowieka przyjmującego Bożą miłość staliśmy się człowiekiem zasługującym. Nie przeżywamy już siebie jako centrum stwórczego dzieła Boga – przedmiotu Jego szczególnego upodobania i troski; raczej jako niewiele znaczącego pionka w hierarchii stworzeń, który musi żebrać o Bożą miłość i łaskawości, uwalniając się od wszystkiego, co go od Boga oddziela. A co oddziela? W tym stylu myślenia – ciało.
Obwinianie Boga za zło ma to gdzieś głęboko w sobie – obraz Wszechmocnego, który znęca się nad ludzką naturą, a zwłaszcza nad jej cielesnym wymiarem; ćwiczy ciało jak Pan niewolnika, okłada cierpieniem, zsyła na nie doświadczenia (np. choroby) i katuje rozmaitymi egzystencjalnymi krzyżami. Chcąc więc zasłużyć na miłość takiego Boga, zwracamy się przeciw ciału, a w ten sposób – przeciw światu, przekonani, że na zepsucie naszej natury ma wpływ obecne w nim i kuszące nas zło. Jako chrześcijanie popadamy więc w niebezpieczny spirytualizm, którego integralnym elementem jest przekonanie o wrogim, zagrażającym nam środowisku życiowym. Próbujemy się zatem od niego separować. Zamiast dążyć do wewnętrznej integracji duchowo-cielesnego wymiaru naszej natury i aktywnej interakcji że światem – aby go przekształcać i ewangelizować – dezintegrujemy w sobie to, co cielesne i duchowe, a następnie ten sztuczny dualizm projektujemy na świat. Nic dziwnego, że przez swoją materialność staje się on sprzymierzeńcem tego, co pochodzi w nas z ciała, a więc – w duchu manichejskiego i dualistycznego sposobu myślenia – co jest zepsute i nie-Boże. Odwracamy się zatem od świata w nadziei na ocalenie, nie zauważając nawet, że tracimy przez to część nas samych.

Pułapka antagonizmów

Jakie są tego konsekwencje? Ks. Roman Rogowski zauważa, że pseudoewangeliczna nauka o potrzebie ucieczki od świata każdego pobożnego chrześcijanina przygotowała w pewien sposób grunt pod przekonanie o potrzebie ucieczki świata od chrześcijaństwa. Jeśli bowiem Bóg i Jego Kościół nie potrzebują świata, to świat nie potrzebuje Boga i Kościoła. Nic więc dziwnego, że ludzie z „tego świata” i cały „ten świat” powoli schodzili z dróg Bożych. Ze swej strony dopowiedziałbym jeszcze, że w pewien sposób schodzimy z nich także, gdy wprowadzamy wrogość w naszą relację ze światem, nieprzyjaźń w stosunek do naszego ciała i składamy to Bogu w ofierze, sądząc, że zasługujemy w ten sposób na Jego miłość, akceptację oraz uznanie. I tylko czasem, gdy zasługiwanie nie działa, wyrywa się z naszej piersi bolesne pomstowanie na Jego (nie)sprawiedliwość.

Pora więc na wnioski. Niech będą bardzo praktyczne. Uzdrawianie obrazu Boga w nas nie może dokonać się bez przemyślenia, uporządkowania i uzdrowienia naszego stosunku do nas samych – do naszego ciała. Historia chrześcijańskiej duchowości pokazuje dobitnie, że każda mądra asceza, jeśli wiązała się z umartwieniem ciała, to nie z powodu pragnienia jego odrzucenia, lecz w celu lepszego zintegrowania i zharmonizowania jego impulsów z potrzebami ducha. Uzdrawianie obrazu Boga nie może jednak również dokonać się bez odzyskania właściwego obrazu świata, który nie jest swoistym quasi-rywalem Boga i sferą profanum, niebezpieczną i przeklętą, – lecz Jego dziełem powierzonym człowiekowi, aby je dalej rozwijał i kształtował. Z tego wynikają praktyczne wnioski pastoralne: antagonizowanie człowieka ze światem prowadzi donikąd. Kwestią otwartą pozostaje pytanie, jak dziś wyposażać chrześcijan, aby nie musieli od świata uciekać, ale potrafili twórczo na niego wpływać i śmiało nieść światło Ewangelii tam, gdzie dominują ciemności. Budowanie życia duchowego na lęku przed tymi ciemnościami, na poczuciu zagrożenia i trwogi w obliczu ich siły jest niebiblijne i niechrześcijańskie. Wypacza rozumienie stworzenia i zbawienia, co więcej – uszkadza w nas obraz samego Boga, który oscyluje między miernotą (nie radzi sobie ze złem) a despotą (posługuje się nim, aby nas karać). Dalej, najwyższy już czas uczynić przedmiotem chrześcijańskiej troski (we właściwym i zrównoważonym tego słowa znaczeniu) nie tylko moralno-duchową stronę człowieka, ale zdecydowanie bardziej niż do tej pory – psychiczno-cielesną.

Stwierdzenie Jana Pawła II z „Redemptor hominis”, że człowiek jest drogą Kościoła jeszcze bardziej zyskuje dziś na aktualności. Zrozumienie tego, jak ważna jest to droga dla samego Boga, pozwala także odkryć i doświadczyć właściwego wymiaru Jego czułej i troskliwej miłości. Jeśli bowiem centralnym tematem Pisma świętego jest człowiek, to powrót do niego stanowi warunek skuteczności duszpasterskiej praktyki i teologicznego przepowiadania. Taką tezę stawia ks. prof. Rogowski, przypominając przy tym słynne zdanie wypowiedziane niegdyś przez Teilharda de Chardin: Zakresy pojęć „chrześcijański” i „ludzki” przestały się pokrywać. Oto wielka schizma zagrażająca Kościołowi”.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze