Fot. Cathopic/Fray Foto

Zakonnicy uratowali mnie dla Kościoła [FELIETON]

Będzie bardzo osobiście – o mojej drodze w Kościele. O drodze, na której niebagatelną rolę odegrali zakonnicy. I odgrywają do dzisiaj.

To było gdzieś w grudniu 2002 roku. Byłem wtedy w pierwszej klasie liceum. I byłem młodym, wierzącym katolikiem, który po prostu chodził na mszę do parafii – bez większych fajerwerków. Było tam raz lepiej, raz gorzej – ale czułem pewien brak. I w trwającym wówczas Adwencie jedna z koleżanek z klasy zaproponowała wspólne wyjście, dla chętnych, na poranne roraty do dominikanów. Znała je z poprzednich lat i bardzo nam je polecała.

Zaczęło się od rorat

Bywałem wcześniej na roratach w swojej parafii, nie wiedziałem jednak, że roraty dominikańskie są tak różne od tych, które znałem. Pamiętam jak dziś, jak wszedłem do totalnie ciemnego kościoła – którego zresztą nie znałem, bo nigdy wcześniej w nim nie byłem. Kościół wypełniony po brzegi, śpiewane były akurat „Godzinki ku czci Najświętszej Maryi Panny”. Urzekło mnie w trakcie tej adwentowej mszy wszystko – łaciński śpiew Rorate caeli, trzymane w dłoniach świece, staropolskie pieśni – w tym psalmy tłumaczone przez Jana Kochanowskiego… I brak pospiechu – choć przecież po roratach wielu ludzi spieszyło się do pracy, do szkoły, na uczelnię…  A po roratach jeszcze było śniadanie, dla wszystkich. Wielki gar herbaty, chleb ze smalcem i tym, co jeszcze dała klasztorna kuchnia… Na roraty poszedłem wtedy jeszcze kilka razy (w kolejnych latach bywałem na nich codziennie). A potem postanowiłem, że pójdę też na niedzielną Eucharystię – akademicką (choć studentem jeszcze nie byłem), bo odprawiał ją legendarny duszpasterz, o. Jan Góra OP.

fot. PAP/Jakub Kaczmarczyk

Odkryć coś nowego

Dzięki tym roratom przylgnąłem do dominikanów na lata. Owszem, w każdym kościele sprawowana jest ta sama msza. Ale duże znaczenie ma dla nas mimo wszystko jej forma – a Eucharystia sprawowana przez dominikanów akurat do mnie mocno trafiła (i trafia nadal). Ciekawe kazania, nieoczywista oprawa muzyczna, sięganie po różne modlitwy eucharystyczne. A poza mszą – interesujące spotkania i ciekawi ludzie, których można spotkać w duszpasterskich przestrzeniach. Nie wiem, jak potoczyłyby się moje religijne losy, gdybym nie trafił wtedy na roraty do dominikanów.

>>> Wiara to nie magia. Gromnica bez magicznych „mocy”

Być może nadal byłbym w Kościele, a być może… Wiem, że byłem już trochę znużony kościołem parafialnym – co w żaden sposób go nie deprecjonuje. Po prostu wtedy potrzebowałem czegoś nowego, świeżego. Wiem jednak, że dzięki trafieniu do kościoła prowadzonego przez zakonników – w którym jednak sporo do powiedzenia mają ludzie świeccy – kościelnie odżyłem.

fot. Flickr/LawrenceLewOP

W pewien sposób mogę powiedzieć, że dominikanie uratowali mnie dla Kościoła. Czułem się, i nadal tak jest, w ich poznańskim kościele jak u siebie – a przecież o to chodzi. Znalazłem swoje miejsce na ziemi, przynajmniej w tym kontekście religijnym. Przyznam, że przed tym 2002 r. o istnieniu zakonów, owszem, wiedziałem. Nawet śledziłem np. radiowe relacje ze spotkań na Polach Lednickich (na pierwsze spotkanie pod Bramą Rybą pojechałem kilka miesięcy po pamiętnych roratach, też z ekipą licealną). Ale faktycznej styczności z zakonami nie miałem (nie licząc chodzenia do przedszkola prowadzonego przez siostry – ale to dla wówczas licealisty było już „dawno i nieprawda”). Dlatego faktycznie roraty z o. Janem i odkrycie prowadzonego przezeń duszpasterstwa to było dla mnie coś nowego. Takie duchowe wow. Dlatego bez wahania powtórzę – to zakonnicy uratowali mnie dla Kościoła. A na pewno pozwolili odkryć w nim coś nowego, świeżego.

>>> Nawiedzanie kościołów jubileuszowych to nie udział w programie lojalnościowym [FELIETON]

Ten sam Kościół

I tak już od ponad 20 lat moje życie religijne mocno naznaczone jest zakonami. I to różnymi, już nie tylko dominikanami. Bo przecież, choćby przez prace zawodową – w radiu, a teraz na katolickim portalu, spotkałem przedstawicieli różnych zakonów i zgromadzeń zakonnych. Praca pozwoliła mi poznać wielu fantastycznych ludzi – którzy udowadniają, że bycie zakonnicą czy zakonnikiem w XXI w. to wcale nie jest nudna sprawa. Przypomina mi się teraz choćby s. Kasia, która jak szalona tańczy ze swoimi podopiecznymi na spotkaniach lednickich. Albo s. Józefa, która zawsze z taką otwartością i radością przyjmuje nawet najbardziej natrętnych dziennikarzy. Albo o. Karol Meisner, z którym miałem okazję rozmawiać w Lubiniu i który niesamowicie opowiadał wtedy o swoim życiu. Lub siostry oblatki z Madrytu, które bez problemu udostępniły nocleg mi i redakcyjnemu koledze, gdy dowiedziały się, że wyruszamy pieszo do Santiago de Compostela. I mam też w pamięci jeden z tych dni, kiedy zabolało, kiedy odczułem ogromny brak. 21 grudnia 2015 r. To wtedy zmarł o. Jan Góra  OP, a ja miałem akurat wieczorny dyżur serwisowy w radiu. Czytałem serwis, mając łzy w oczach. Bo zmarł ktoś, kto był mi w pewnym sensie bardzo bliski – i kto na lata utorował moje myślenie o Kościele. Dzięki któremu zrozumiałem też, że w kościele mogę pytać. Teraz jedno ze zgromadzeń zakonnych jest nawet moim pracodawcą – co chyba najdobitniej pokazuje moje wieloletnie związanie z Kościołem „zakonnym”. Choć, to też ważne, kiedyś chyba trochę czułem się „lepszy”, chodząc do dominikanów itd. A teraz wiem, że ten kościół parafialny i zakonny to ten sam Kościół – choć mający różne oblicza. I żadne z nich nie jest lepsze lub gorsze. Ale mogą trafiać do różnych osób. Zakony, ze swoimi charyzmatami, mocno przyczyniają się do różnorodności Kościoła. I bardzo dobrze!

Hubert Piechocki

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze