Zielone światło jak puste miejsce przy stole [REPORTAŻ Z GRANICY]
– Jaki sos? – Pomidorowy. – Łagodny czy pikantny?. – Łagodny poproszę. Tak wyglądał mój pierwszy dialog na Podlasiu, gdzie udałem się całkiem niedawno. Po trzech godzinach w pociągu z Warszawy, wczesnym porankiem, wyszedłem na dworcu w Hajnówce. Szukałem czegoś do jedzenia, najlepiej ciepłego. Znalazłem bistro, taki bar. Tuż obok kościoła, przy którym stoi Namiot Nadziei, czyli punkt pomocy zorganizowany przez Caritas.
Wszedłem do środka, nie tylko, by się ogrzać, ale by i zjeść coś ciepłego. „Od razu lepiej się będzie pracowało” – myślę. A praca czekała mnie intensywna, bo o tej porze roku dni są krótkie, a chciałem porozmawiać z ludźmi w terenie. Miałem szczelnie wypełniony grafik, kalendarz spotkań ułożony co do minuty. Już samo to uzmysłowiło mi na dzień dobry, jak długie są teraz noce. Najdłuższe w roku. I w dodatku mroźne. Bardzo mroźne. Niestety, w tym czasie wciąż w podlaskich lasach znajdowani są ludzie, migranci, którzy przylecieli w ostatnich tygodniach na Białoruś zwabieni przez Łukaszenkę wizją lepszego życia.
Co ludzie myślą
Z tych rozmyślań wyrywa mnie kucharz (i jednocześnie szef całego lokalu). Pyta, czy tortilla smakuje. Odpowiadam, że tak. Uśmiecha się do mnie, a ja zbieram się na odwagę i pytam go: „Skąd pan jest?”. Pytanie uzasadnione o tyle, że po karnacji i rysach twarzy autora mojego śniadania widać, że nie jest Polakiem ani Europejczykiem. Jest z Tajlandii – okazuje się. Kilka lat temu wyemigrował za pracą. Najpierw był we Włoszech, ale pandemia sprawiła, że życie pracowników gastronomii było tam nie do zniesienia. Pytam, dlaczego trafił akurat do Hajnówki. Próbuje mi to wytłumaczyć, ale nie potrafimy się do końca dogadać. Rozumiem jedynie, że tęskni za rodziną, chce odłożyć pieniądze, ale w Polsce mu za zimno, więc wróci do swoich. Poczeka do lata i prawdopodobnie wybierze się w drogę powrotną do ojczyzny. Odchodząc, pytam go jeszcze, czy zna sytuację z polsko-białoruskiej granicy. Odpowiada, że tak i że żałuje, iż ci ludzie nie mieli w życiu tyle szczęścia co on.
W okolicznych lasach migranci są znajdowani, a niektórzy także poszukiwani. Tak jest z czteroletnią Irakijką. Małżeństwo z Iraku razem z córką przekroczyło granicę Polski z Białorusią w nocy z 6 na 7 grudnia. Według ich relacji mieli zostać zatrzymani przez polską Straż Graniczną i doprowadzeni do linii granicy, natomiast ich 4-letnia córka miała zostać w lesie po stronie polskiej. To bardzo trudna sytuacja, która pojawia się w rozmowach mieszkańców pogranicza. Do dziś zresztą nie ma informacji na temat losu tej dziewczynki. Rzecznik Straży Granicznej – ppor. Anna Michalska – podkreśla w rozmowie z misyjne.pl, że nie jest do końca pewne, czy dziewczynka na pewno znalazła się po polskiej stronie granicy. Z kolei znaleziona przy granicy 38-letnia Irakijka Avin Ifran Zahir, która wcześniej poroniła, zmarła w szpitalu w Hajnówce. Osierociła pięcioro dzieci.
Dramat migrantów, dramat mieszkańców
Ostatnie tygodnie i miesiące wypełnione były podobnymi dramatycznym doniesieniami, którym czoła musieli stawiać mieszkańcy Podlasia. Kryzys migracyjny, a wraz z nim i humanitarny, zaczął nasilać się od połowy sierpnia. Wtedy to pierwsza, mała grupka migrantów i uchodźców, pojawiła się przy granicy na wysokości Usnarza Górnego. Konflikt zaczął narastać, bo prezydent Białorusi (inspirowany najpewniej przez prezydenta Rosji) postanowił wykorzystać ludzi (głównie z Bliskiego Wschodu) do politycznej gry z Polską i całą Unią Europejską. To temat, który obok pandemii najbardziej zdominował polską debatę publiczną w kończącym się roku. W naszym cyklu „Na przełomie roku” nie możemy więc go pominąć. Robimy to też nie przez przypadek dzisiaj, 18 grudnia. To Międzynarodowy Dzień Migrantów i Migrantek ustanowiony przez Organizację Narodów Zjednoczonych (w celu zapewnienia przestrzegania praw człowieka i podstawowych wolności wszystkich migrantów). Dlaczego 18 grudnia? Bo tego dnia w 1990 roku została uchwalona przez Zgromadzenie Ogólne ONZ „Międzynarodowa Konwencja o Ochronie Praw Wszystkich Pracowników – Migrantów i Członków Ich Rodzin”.
>>> W ośmiu polskich miastach odbyła się „Modlitwa bez granic” w intencji uchodźców
Nie sposób pisać o tym temacie i spróbować go zrozumieć wyłącznie zza redakcyjnego biurka czy z pozycji wygodnego domowego fotela. Trzeba ruszyć w drogę i spotkać się z ludźmi. Moim celem było porozmawianie z tymi, którzy w tej rzeczywistości żyją, którzy bezpośrednio odczuwają jej skutki. To ludzie, którym jeszcze pół roku temu nie śniło się, że będą musieli myśleć o tym, że lasy, które znają od lat, w których latem jeżdżą na rowerach, w których uwielbiają odpoczywać turyści i po których jesienią chodzą grzybiarze, teraz są symbolem cierpienia, miejscem, gdzie toczy się walka o życie. Niekiedy – niestety przegrana. Chciałem poznać ich uczucia, obawy, rozterki, ale też nadzieję. Bo w tym trudnym czasie też można ją znaleźć. Dziękuję im, że zechcieli się nimi podzielić.
Święta. Tylko jakie?
Na moją reporterską podróż wybrałem powiat hajnowski. Między innymi z tego powodu, że to ten powiat zwiedzałem trzy lata temu w czasie rodzinnego, wakacyjnego urlopu. Po raz pierwszy zresztą w życiu poznałem wtedy Puszczę Białowieską, Hajnówkę oraz inne urokliwe podlaskie wioski. Jedną z nich jest Werstok, od wioski do granicy z Białorusią jest niecałe 5 kilometrów. Odwiedziłem dom, w którym podczas wakacji nocowałem. To rodzina pana Kamila Syllera, prawnika, który już jakiś czas temu postanowił zamienić duże miasto na małą, cichą wioskę. Dziś przez tę wioskę przechodzą migranci z dalekich stron świata. W grudniu jest ich o wiele mniej niż jeszcze w październiku i listopadzie, ale pan Kamil niemal każdego dnia (a dokładnie każdego wieczoru) patroluje pobliskie lasy w poszukiwaniu ludzi potrzebujących pomocy. Na drzwiach jego domu oraz na słupie przy polu świecą się zielone lampy, które dla migrantów są znakiem: „Tu znajdziecie pomoc”, „Możecie zapukać – dostaniecie pić, jeść, ogrzejecie się”. Zielone światło to pomysł właśnie pana Kamila. Szybko stało się symbolem nadziei, że w trudnej i dramatycznej sytuacji są też ci, którzy mimo wszystko chcą nieść pomoc innym. Choć w panu Kamilu jest dziś więcej rozgoryczenia, smutku i żalu, ale o tym za chwilę…
>>> Ks. Wiaczesław Barok, duszpasterz Białorusinów w Warszawie: nie chciałem wyjeżdżać
Ideę zielonego światła podchwycili także inni, powstała z tego sieć domów, które pomagają migrantom. Ile ich jest? – Nie wiem dokładnie. Ale wystarczy, że jeden dom w danej miejscowości świeci się na zielono. Wtedy on może w ciągu godziny zorganizować pomoc nawet dla stu osób. Kiedy ta sieć pomocowa zaczęła działać, to odniesienie jeden dom = jedna (tzn. limitowana) pomoc przestało mieć sens – mówi mi Kamil Syller. Zielone światło to w tych miejscu i w tym czasie niczym puste miejsce przy wigilijnym stole. Jednocześnie jednak są mieszkańcy, którzy przyznają, że w tym roku święta Bożego Narodzenia nie będą mogły być radosne i spokojne. Niektórzy nawet zastanawiają się, czy będą w stanie je celebrować. – To raczej będą ciche, pełne zadumy i refleksji dni. Na pewno nie święta – mówią mi mieszkańcy Hajnówki.
Piekło push-backów
Pan Kamil współpracuje z aktywistami z Grupy Granica, którzy pomagają migrantom przedostającym się przez polsko-białoruską granicę i którzy często są w bardzo złym stanie. Wszyscy zaangażowani w pomoc podzielili przygraniczny pas na kilka mniejszych odcinków. Każdy odcinek ma swojego koordynatora. Gdy do aktywistów dociera informacja o człowieku potrzebującym pomocy, wtedy koordynator decyduje, kto do niego pojedzie. Chodzi przede wszystkim o to, by do tej samej osoby (grupy) nie jechali z różnych stron różni ludzie oraz o to, by wiedzieć, ilu aktywistów musi dotrzeć na miejsce. Czy pamięta pierwsze spotkanie z migrantami? Tak. To było w szpitalu w Hajnówce. Pojechał tam jako ich pełnomocnik. – Wtedy ci ludzie się zmaterializowali. To nie byli już migranci, ale po prostu ludzie – wspomina pan Kamil. Bardzo dokładnie pamięta też spotkanie z grupą Kurdów, w październiku. – Szliśmy do nich a oni nagle podnieśli się z ziemi, z pozycji liści, bezszelestnie. Było tam 29 Kurdów, w tym 16 dzieci. Byli bardzo cicho, dzieci wiedziały, że nie mogą płakać. To był niesamowity widok. Wyglądali jak zjawy – mówi z przejęciem. Tej grupie udało się na tyle pomóc, że trafili do strzeżonego ośrodka. – Sukcesem było to, że nie trafili z powrotem na linię granicy – mówią aktywiści. Kamil Syller – jako prawnik – pomógł załatwić dokument z Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który chroni przed push-backiem. Push-backi to zmora aktywistów i migrantów. Sprawiają, że ich praca przypomina często pracę syzyfową…
>>> Praga: apel o możliwość dostępu organizacji humanitarnych na granice Białorusi z państwami UE
Na początku nie mogłam uwierzyć, że coś takiego jak push-backi, wywózki, w ogóle istnieje. Dla mnie to było nie do pomyślenia, nie do przyjęcia. Że w ogóle ktoś wpadł na taki pomysł. Ale niestety taka jest nasza rzeczywistość. I my – mieszkańcy, aktywiści – przed takim trudnym moralnie dylematem stajemy. Widzimy, że jest człowiek, wycieńczony, ale mimo wszystko nie chce pomocy od naszego państwa. Zostaje nam tylko możliwość udzielenia pierwszej pomocy. Potem trzeba odejść. To jest masakra, jakiś koszmar! Przy pierwszej grupie, której udzieliłam pomocy, znalazła się policja. Człowiek pomagał, uśmiechał się, starał się być miły a w głowie miał to, że ci ludzie najprawdopodobniej zaraz znowu znajdą się na granicy i znowu będą w tej „czarnej dziurze” między Polską a Białorusią. (aktywistka pragnąca zachować anonimowość)
Push-back to mechanizm stosowany już m.in. na południu Europy, który polega na wypychaniu ludzi, którzy nielegalnie przekroczyli granicę. Jednak nawet nielegalne przekroczenie granicy nie zwalnia służb państwowych z obowiązku sprawdzenia danej osoby (weryfikacji jej tożsamości oraz powodu, dla którego zdecydowała się na migrację). Do tego potrzebne jest wszczęcie procedury, która w Polsce przez lata działała według przepisów ustawy o cudzoziemcach, która z kolei musiała być zgodna z międzynarodowymi konwencjami, których Polska jest stroną. Push-backi może są więc i skuteczne dla państwa (bo pozwalają pozbyć się problemu, w tym przypadku… ludzi), ale jednocześnie wszystkie te regulacje łamią prawo. – Niekiedy jedyna pomoc, którą można dać, to ta pomoc doraźna, czyli jedzenie, picie, ubrania. A i tak mamy świadomość, że prędzej czy później trafią w ręce Straży Granicznej, a wtedy z dużym prawdopodobieństwem z powrotem na granicę – mówi Syller.
>>> Szef białoruskiej Caritas: migranci śpią w namiotach na mrozie
Największy kryzys najnowszej historii
Zajrzyjmy do Hajnówki, to największe miasto powiatu. To o hajnowskim szpitalu często było słychać w mediach, gdy migranci wymagali hospitalizacji. Spotykam się tam z burmistrzem. – Od początku nie miałem wątpliwości, że trzeba pomóc – na tyle, na ile możemy. Ci ludzie znaleźli się w tragicznej sytuacji. Mamy obowiązek bronić granicy, ale jeśli migranci znaleźli się już na polskiej ziemi, to nie możemy zostawić ich bez pomocy – mówi burmistrz Jerzy Sirak. Rozmawiamy w Urzędzie Miasta przy stojącym zegarze, który wykonany jest z drewna pamiętającego jeszcze czasy międzywojnia. W tych okolicach pracowały wtedy duże zakłady drzewne. Pytam burmistrza (burmistrzem jest od 2010 roku, samorządowcem od lat 80. ubiegłego wieku), czy pamięta podobny kryzys w swoim mieście i regionie. Odpowiada, że nie. – Przemiany lat 80. i 90. to był duży kryzys, duże wyzwanie, ale innego rodzaju. Ten czas przeżywaliśmy w całym kraju. Polski proces transformacji był niespotykany w historii całego świata. Hajnówka była jednak wtedy elementem większej całości, a teraz jesteśmy w centrum kryzysu – mówi Jerzy Sirak. A jak przechodzą ten kryzys? Burmistrz przyznaje, że nie wszyscy mieszkańcy Hajnówki od razu byli skorzy do pomocy. – Byli sceptycy, którzy uważali, że trzeba bronić granicy, a „migrantów zostawić Łukaszence, bo to on ich tu przywiózł”. Takie opinie też się u nas zdarzały – przyznaje. I od razu dodaje: „Jestem bardzo wdzięczny, że w organizację pomocy włączył się Kościół. Dzięki temu do aktywności przekonali się ci, którzy do tej pory byli nieprzekonani”.
Kamil Syller z Werstoka okolicznym samorządowcom nie wystawia zbyt dobrej oceny. – Niektóre samorządy nie potrafiły zrezygnować z bliskiej współpracy z mundurowymi. Nie potrafiły tych powiązań zerwać w imię pomocy człowiekowi w potrzebie. Z jednej strony organizowały pomoc, ale drugą ręką dzwoniły po Straż Graniczną. Samorządowcy w każdym wywiadzie podkreślają, że muszą dzwonić po Straż. Nie muszą… To jest ich wybór. Niektórzy, w pewnym momencie zaistnieli jako symbol pomocy humanitarnej, bo zmontowali magazyn, zrobili ogrzewalnię. Ale jednocześnie współpracowali z funkcjonariuszami, którzy w większości przypadków wypychali ludzi na granicę, gdzie trafiali w ręce brutalnych białoruskich pograniczników – mówi. Dodaje, że Straż Graniczna to w przygranicznym rejonie bardzo ważny pracodawca, dlatego dobre stosunki z tą instytucją są dla niektórych nieprzekraczalną barierą.
Syzyfowa pomoc
Push-backi, czyli wywózka na granicę, to największa trauma, z którą zmagają się aktywiści i społecznicy. Ten mechanizm sprawia, że ich praca staje się po części syzyfowa. – To jest pomoc świadczona do pewnego momentu. Często musimy ich zostawić w lesie, wiedząc, że oni nie mają dalszego planu na siebie. To jest najgorsza sytuacja. To doraźna pomoc, dajemy jedzenie, picie i ubrania, czasami jakieś schronienie, mały namiot. I wiemy, że nic dobrego dalej się im nie przydarzy. Że jeśli pójdą dalej, to prędzej czy później wpadną w ręce Straży Granicznej. I im się zrobi dzień świstaka, i znowu obudzą się na granicy. Wtedy pojawia się bezsilność. Nasza pomoc ratuje im życie, ale często nie prowadzi do niczego dalej. A oni czekają na pomoc, by znaleźć się w Niemczech czy Holandii. Chcą zmienić swoje życie i dotrzeć do rodziny. A my im tej pomocy dać nie możemy. Oni zostawili wszystko, swoją pracę, domy, a my możemy im dać jedynie herbatę czy ciepłą kurtkę – mówi Kamil Syller. W tym momencie mówi jako mieszkaniec Podlasia, człowiek, obywatel. Gdy budzi się w nim duch prawnika od razu podkreśla, że push-backi są nielegalne.
A czy migranci często pukają do jego domu? Było kilkanaście takich spotkań, ale migranci często boją się przyjść. – Gdy to robią, to znaczy, że są już bardzo zdesperowani. To jest już krańcowa determinacja. Albo są na tyle odważni, albo są pod ścianą i nie mają wyboru – mówi.
„Nie dzwonimy po Straż”
Poprosiłem pana Kamila o opisanie „procedury” – gdy wiedzą o tym, że w lesie są migranci. – Po pierwsze – zwykle nie dzwonimy po Straż – mówi zdecydowanie. – To skazanie człowieka na wywózkę. Wróci wtedy w jeszcze gorszym stanie. Dzwonimy po Straż tylko wtedy, gdy mamy załatwioną całą papierkową robotę, gdy jest „interim”, czyli „list żelazny” wystawiony przez Europejski Trybunał Praw Człowieka, gdy są już pełnomocnicy na miejscu, którzy zaopiekują się nimi prawnie. I wzywamy media albo panią doktor Hannę Machińską z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich, która jest tu często i wie, jak działa jej obecność. To jest jedna z niewielu osób, której służby się jeszcze boją. Ma autorytet, ma jakąś władzę. Przy takich „instrumentach prawnych” – jak dr Machińska i media – możemy wezwać Straż – mówi Kamil Syller. Podkreśla, że komendanci placówek Straży Granicznej mogą wybrać dwa tryby działania. – Nawet po tej nieszczęsnej nowelizacji dotyczącej push-backów mogą wybrać tryb zwykły, czyli zatrzymanie, rejestrację w placówce i wszczęcie procedury o przyznanie ochrony międzynarodowej. Mają też drugą możliwość, czyli push-back – wywózkę na granicę. Oni tu jednoosobowo decydują o losie człowieka, o tym, czy nie grozi mu niebezpieczeństwo w jego kraju i jaka jest jego sytuacja. I najczęściej decydują, że to ma być wywózka – dodaje.
W październiku Sejm przyjął nowelizację ustawy o cudzoziemcach, która „legalizuje” tak zwane push-backi. Wielu prawników podkreśla, że są one sprzeczne z międzynarodowymi umowami dotyczącymi praw człowieka (m.in. z Konwencją Genewską). Zresztą, za stosowaniem push-backów w czasie kryzysu migracyjnego na południowych granicach Europy właśnie zapadł pierwszy wyrok. Trybunał w Neapolu skazał na rok więzienia komendanta okrętu za przekazanie ponad 100 migrantów krajowi, w którym na porządku dziennym jest szykanowanie migrantów i którego ONZ nie uznaje za „miejsce bezpieczne”. To pierwszy w Europie wyrok skazujący konkretną osobę za push-back. – Pierwszy i pewnie nie ostatni – dodają aktywiści. Są przekonani, że podobnie może być w przypadku kryzysu na polsko-białoruskiej granicy. – Nasz sąsiad na początku uważał, że formą pomocą jest informowanie Straży Granicznej – mówi Kamil Syller. – Był przekonany, że te osoby dostaną od straży pomoc, że będzie ciepły posiłek, ciepłe miejsce do którego trafią. Zmienił zdanie. Są też ludzie, którzy boją się z tą pomocą ujawnić, bo uważają, że to rzecz wstydliwa. Ten region to taki mały kraj między Białorusią a Polską. Ci ludzie tutaj są odrębni, są tutejsi, niezbyt dobrze znoszą obecność obcych. Więc gdy ktoś jest otwarty na innych – to z automatu jest trochę nietutejszy – mówi mój rozmówca.
Inna perspektywa
Na współpracę ze Strażą Graniczną decyduje się m.in. burmistrz Hajnówki. Podkreśla, że tak jest najrozsądniej i najskuteczniej. Dodaje, że przecież mieszkańcy Hajnówki nie ruszą na przygraniczny pas. Jedyną opcją pomocy jest przygotowanie pakietów z jedzeniem i lekami i przekazanie ich tym, którzy pracują na granicy. – Gdy przypadków przekraczania granicy było coraz więcej, a warunki klimatyczne z każdym dniem stawały się coraz trudniejsze, zdaliśmy sobie sprawę z tego, że trzeba zorganizować pomoc. Razem z Miejskim Ośrodkiem Pomocy Społecznej, starostwem i Kościołem – mówi burmistrz. W tej pomocy czują też wsparcie innych regionów kraju. Założyli specjalne konto, na które można wpłacać datki. W dniu, w którym rozmawialiśmy było na nim niemal 30 tysięcy złotych. Kupili za to artykuły spożywcze, sanitarne i leki. W porozumieniu ze szpitalem i Strażą Graniczną przygotowaliśmy żywnościowe pakiety. – Chodzi o to, by funkcjonariusze mieli je pod ręką, by – gdy zobaczą migrantów – od razu mogli im dać pić i jeść. Ta pomoc dociera do nas z różnych części Polski, z Gdańska, Krakowa. Ostatnio przyjechały do nas samochody z darami z Warszawy – mówi burmistrz Jerzy Sirak.
Punktem pomocy są też Namioty Nadziei stworzone przez Caritas Polska (powstały na początku listopada w dziewięciu miejscach na Podlasiu). Z Hajnówki (gdzie też jest Namiot Nadziei) chciałem dotrzeć do drugiego z nich, który znajduje się w Białowieży. Obie miejscowości dzieli jedynie 20 kilometrów i przepiękne lasy Puszczy. Pamiętam tę drogę z wakacji. Dziś, by tam się dostać, muszę prosić straż Graniczną o akredytację. Niełatwo ją zdobyć. Przejazd PKS-em, na własną rękę, bez własnego transportu, jest bardzo utrudniony. A na „wycieczkę” zorganizowaną i zaplanowaną przez Straż Graniczną większej ochoty nie mam (bo to jak wycieczka z przewodnikiem…). Kończy się tak, że z panią Olimpią Pabian z Białowieży robimy swoisty telemost. Przez telefon rozmawiamy o tym, jak funkcjonuje Namiot. Szybko okazuje się, że to miejsce „dwustronnej pomocy”. Zarówno dla migrantów, jak i dla samych mieszkańców.
Pomoc potrzebna także mieszkańcom
– To była oddolna inicjatywa. Wśród mieszkańców była duża potrzeba pomagania, ale nie każdy jest na tyle młody, sprawny i także odważny, by wziąć pakiet pomocowy, pójść na spacer w głęboki las. Nasz namiot Caritas, który stanął przy kościele, daje poczucie bezpieczeństwa, pewność i przestrzeń dla osób, które chcą pomagać, ale nie wiedziały do tej pory jak mogą to zrobić. Mogą przyjść i o tym porozmawiać – mówi Olimpia Pabian. Przyznaje też, że także i oni – mieszkańcy przygranicza – coraz bardziej potrzebują wsparcia. To chyba będzie jedno z ważniejszych zadań państwa, samorządu, także mediów i organizacji społecznych w najbliższych tygodniach. Nie można zostawić mieszkańców samych z emocjami, które przeżywali w ostatnim czasie. I które nadal są obecne. – Namiot to miejsce, do którego można przynieść dary, ale także po prostu przyjść i podzielić się swoimi doświadczeniami. To taka nasza „psychoterapia”, możemy wyrzucić z siebie wszystkie emocje; o tym co się dzieje w lesie, o tym że po naszych ulicach jeżdżą wojskowe samochody. Atmosfera jest jaka jest – przyznaje moja rozmówczyni.
>>> Abp Gądecki o sytuacji migrantów: nie należy myśleć jedynie o obronie granic Polski i UE
Mieszkanka Białowieży dodaje, że wśród mieszkańców można spotkać się z bardzo różnymi postawami, także na migrację i ochronę granic. – Mieliśmy na ten temat ostatnio ciekawą dyskusję. Niektórzy czują się bezpiecznie z wojskiem na ulicach, to im daje poczucie spokoju. I nawet nie chcieliby zmiany. Inni z kolei na widok wojskowych samochodów czują zagrożenie. Te poglądy są więc bardzo różne, ale chęć niesienia pomocy ludziom w potrzebie jest naszym wspólnym mianownikiem – ocenia.
Z wszystkich rozmów przebija nadzieja na to, że ten stan nie będzie trwać bez końca. Cześć mieszkańców chciałaby już wiedzieć, jak ich życie będzie wyglądać za miesiąc, dwa czy za pół roku. „Spokoju”, „bezpieczeństwa” (nie tylko dla siebie, ale i dla migrantów) – tego będą sobie życzyć w czasie tegorocznych świąt. „Bo teraz to nie wygląda za fajnie…” – mówią. – Nie mamy dostępu do informacji, przyjeżdża wojsko, jest go dużo, można powiedzieć, że to taki niechciany gość, który „wchodzi z butami” do naszego domu, do naszej wsi i nawet nie mówi „dzień dobry”. Nie wiemy, jak długo zostaną i co po sobie zostawią – mówi pani Olimpia z Białowieży. I przyznaje, że każdy ma nieco inne potrzeby i one jeszcze nie są do końca zbadane. Rodziny z dziećmi prawdopodobnie bardziej odczuwają stres związany z wojennym klimatem, bo na ulicach widać rosomaki, uzbrojonych żołnierzy. W zależności od tego, z kim się rozmawia, to te potrzeby są zupełnie różne. Jak na nie odpowiedzieć? – To będzie bardzo ważne zadanie w najbliższych tygodniach i miesiącach. W mediach bardzo rzadko można znaleźć wypośrodkowaną i obiektywną relację z tego terenu. A to też antagonizuje społeczeństwo – mówi.
Aktywiści przez cały czas mimo wielu apeli nie mogą wjechać na teren stanu przygranicznego objętego nowymi przepisami ustawy o ochronie granic. Podkreślają, że nie powinno być tak, że mieszkańcy tych terenów – zwykli ludzie – narażeni są na tak dramatyczne wybory. – W przypadku spotkania grupy migrantów zastanawiałabym się, co zrobić. Czy wezwać służby? Czy im pomogą, czy tylko wywiozą na granicę? Czy nasza pomoc to coś złego, czy dobrego? To w sumie absurdalne pytania, ale takie w naszych głowach się pojawiają. I pojawiają się w sytuacji, w której spotkany człowiek cierpi, jest chory, a w niektórych przypadkach jego życie jest w bezpośrednim zagrożeniu – mówi Anna, mieszkanka Hajnówki. Przyznaje też, że niejednej nocy trudno było jej z tego powodu zasnąć.
„Gdy przestaniemy znajdować ludzi w lasach…”
– Nawet jeśli kryzys minie, to życie w tym miejscu szybko nie wróci do normalności – mówi Kamil Syller z Werstoka. Przyznaje wprost: „Część relacji społecznych się pozawalała”. – Niektórych kontaktów z sąsiadami już nie będzie… Nie chodzi mi o to, że nie pomagali. Nie każdy musi. Ale nie zdali egzaminu. Ulegli propagandzie i z niej nie wyszli. Potrafili zazdrościć pieniędzy, które mają ze sobą migranci, nie przyjmując do wiadomości, że to często ich cały dorobek życia – mówi z rozgoryczeniem. – Znakiem końca kryzysu – według pana Kamila – będzie to, że przestaną znajdować ludzi w lesie. I zwłoki niestety też. – Widok zwłok rozszarpanych przez zwierzęta będzie naprawdę traumatyczny. To zagrożenie pewnie w jakimś momencie zniknie. To będzie pewna cezura. Będą musiały się też uspokoić pewne rzeczy na poziomie społecznym, naszym lokalnym – dodaje.
>>> Kard. Schönborn: to, co dzieje się na granicy z Białorusią jest cyniczne i bezwstydne
Pamiętam spotkanie z grupą Irakijczyków. Był z nimi chłopak ze Sri Lanki, najgorzej przygotowany, spadł na koniec łańcucha pokarmowego. Zgłaszając się do nas, nawet nie poinformowali o nim. Tak działa prawo dżungli… Trząsł się tak mocno, że nie był w stanie zapiąć suwaka w bluzie polarowej. Oni byli zdziwieni, że gdybyśmy ich zabrali ze sobą do Straży Granicznej albo dali jej sygnał, to to skończyłoby się wywózką. Myśleli, że jeśli mają dokumenty i spotkają Polaków, to znajdą pomoc. (Kamil Syller dla misyjne.pl)
Kamil Syller przyznaje, że temat pomocy migrantom to już nie jest temat do rozmów między mieszkańcami. – Nie rozmawiamy o tym. Po pierwsze, to już trochę trwa. Po drugie, każdy wie, jak się pozycjonuje wobec tego kryzysu. Nie ma sensu tego uzgadniać, wiemy, jakie kto ma poglądy. Inna sprawa, że tej gotowości do pomocy często nie sprzyjają warunki społeczne. W wielu wsiach w powiecie hajnowskich domy są opuszczone – opowiada. Bywa tak, że na piętnaście domów we wsi tylko pięć jest zamieszkanych. To najczęściej ludzie starsi. – Zamykają się w domu, ciężko od nich wymagać, by zapalali światło i otwierali drzwi ludziom, obcym, z innych regionów świata – mówi mój rozmówca.
Olimpia Pabian z białowieskiego Namiotu Nadziei ocenia, że od dwóch, trzech tygodni widać wyciszenie. – Granica jest teraz bardziej uszczelniona, ale na pewno ludzie wciąż są w lesie. Mamy tę świadomość. Nie ma już takich przepychanek, jak kilka tygodni temu. Ma na to wpływ wiele czynników, zarówno tych politycznych, jak i pogodowych. W nocy jest niekiedy nawet -10 czy -15 stopni. Do migrantów prawdopodobnie też zaczęły docierać informacje, że przejście przez tę granicę przestało być już takie „łatwe”. Ale czy tak będzie już na stałe? Czy na przykład tylko do wiosny? Tego chyba nikt nie wie – mówi.
Mur – smutna konieczność
Czy podobnym dramatom w przyszłości może zapobiec mur, który na granicy ma stanąć do połowy przyszłego roku? – Każde państwo ma prawo i obowiązek bronić swojej granicy. Na tym odcinku żadnej fizycznej bariery, przeszkody nie ma. Nie ma gór, nie ma rzeki. Przekroczenie takiej granicy jest więc stosunkowo proste. Jeśli ta bariera powstanie, to na pewno będzie to utrudnione. Będzie to też sygnał dla tych, którzy w taką podróż chcieliby się wybrać. Dzięki temu, mamy nadzieję, unikniemy podobnych dramatów – odpowiada burmistrz Hajnówki Jerzy Sirak. Podobnego zdania jest Kamil Syller z Werstoka. Choć przyznaje, że jego pogląd w tej kwestii mocno ewoluował. – Nawet u mnie w domu jest polaryzacja. Ja mówię: „niech już stanie to ogrodzenie, ono zablokuje ten ruch migracyjny”. „Nie da się przejść, nie jadę” – tak pewnie pomyślą uchodźcy. Gdy napatrzyłem się na tych ludzi w lesie, to już jestem w stanie się z takim murem pogodzić. Żona uważa inaczej. Dla niej mur to porażka naszego państwa – mówi mieszkaniec Werstoka.
>>> Kard. Czerny o migrantach: budowanie murów nie przybliży nas do prawdziwych rozwiązań
Gdy aktywiści w lesie spotykają migrantów, to forma udzielonej im pomocy w dużej mierze zależy od tego, w jakim oni są stanie. Często chodzi o nakierowanie ludzi, którzy w ogóle nie mają planów na dalszą drogę, są bez pomysłu i bez pieniędzy. Nie wiedzą, dokąd iść, ich telefony są rozładowane. – Nasze lasy to takie miejsce, gdzie po przejściu kilku kilometrów od granicy mija pierwsza radość, że udało się przekroczyć granicę. Ale to nie jest miejsce, gdzie można się odprężyć i wyluzować. Naokoło jest mnóstwo służb, niedaleko jest placówka straży granicznej, parking, gdzie jest pełno żołnierzy, WOT-owców, mnóstwo policji. Jest też dużo patroli z termowizją. Ci ludzie często na czwartym czy piątym kilometrze od granicy, po szybkim marszu, śpią lub odpoczywają. Są wtedy blisko nas – mówi Kamil Syller. Las jest gęsty, ale można przez niego dość łatwo przejść. Najgorzej, gdy są wiatrołomy. Wtedy drzewa zahaczają się o siebie i trzeba iść w bok np. 200 metrów, by je obejść. A w nocy tego nie widać. – Spotkanym w lesie mówiłem, że gdy będą tu szli, to jest wioska i będzie dom, który będzie świecić na zielono – dodaje.
Pomoc nie jest nielegalna
Pytam „właściciela domu z zielonym światłem”, domu, który stał się symbolem nadziei, jak działa ten system. Światło świeci się od zmierzchu do rana, ale nie zawsze. – Nie zapalam go wtedy, gdy wiem, że za wioską, przy krzyżu, stoi patrol z termowizją. To ciągła gra o życie ludzi. Patrole stoją też przy torach. Przejazdy kolejowe są obstawiane i są skanowane skarpy prowadzące do góry, do torów – odpowiada. Ten brak zaufania, brak współpracy między mieszkańcami oraz aktywistami pomagającymi migrantom a służbami państwa, może mieć dalekosiężne skutki. Jak sami przyznają, musieli zejść niemal do partyzantki. Niosą pomoc, która nie jest przemytem ludzi i pomocą w nielegalnym przekroczeniu granicy, nie jest więc nielegalna. Jest wręcz obowiązkiem (prawnym i moralnym). Każdy, kto wie o człowieku znajdującym się w stanie bezpośredniego zagrożenia życia lub zdrowia, ma obowiązek udzielić mu pomocy – tak mówi polskie prawo. – Nie byłoby naszej pomocy, gdyby wszystko działało legalnie. To znaczy byłaby nasza pomoc, ale byłaby to pomoc służbom. Chętnie bym jeździł z termowizją wieczorem, znajdował ludzi i dzwonił po Straż, by zapewniła im byt na najbliższy czas. Oni uwalnialiby się spod buta białoruskich służb, które ich biją i okradają. Tu znaleźliby się już w innym świecie, świecie zachodnim, świecie reguł i prawa – podkreśla Syller.
>>> Parisi: migranci są przez media przedstawiani jako zagrożenie, podczas gdy są ofiarami
Prawo nie działa albo działa na podstawie przepisów, które udają prawo. Nie może być tak, że o sytuacji prawnej i dalszych losach danego człowieka decyduje to, czy na miejscu była kamera, czy nie. To jest śmieszne! To się nie może dziać w państwie prawa. (Kamil Syller, prawnik i mieszkaniec Podlasia)
To napięcie między aktywistami a służbami uwidoczniło się wyraźnie w ostatniej akcji policji w punkcie pomocy Klubu Inteligencji Katolickiej, który działa w Gródku na Podlasiu. W nocy ze środy na czwartek kilkunastu uzbrojonych w broń automatyczną funkcjonariuszy przeszukało punkt. Przesłuchania wolontariuszy trwały do rana, skonfiskowano komputery i prywatne telefony. KIK najprawdopodobniej złoży zażalenie na działania policji. Policja tłumaczy swoje działania podejrzeniem pomocy w przemycie migrantów, ale nikomu takich zarzutów nie postawiła (wszyscy byli przesłuchani w charakterze świadków). Aktywiści mówią więc o próbie zastraszenia. Prezes KIK-u, Jakub Kiersnowski, podkreśla, że nigdy nie przewozili migrantów, chociażby do szpitala czy do innego punktu schronienia. Zwraca jednak uwagę, że nie byłoby to niezgodne z prawem, bo oznaczałoby to udział w ratowaniu czyjegoś życia i zdrowia.
>>> Ks. Alfred Wierzbicki: z tego konfliktu wyjdziemy osłabieni moralnie [KOMENTARZ]
Trudno o spokojny sen
Z Podlasia wracałem pociągiem – z Hajnówki. Blisko mnie usiadła przemiła seniorka. Tuż po wejściu do pociągu wyciągnęła jedzenie. Chleb, kiełbasa, sery, przygotowywała sobie kanapki. Po chwili wywiązała się między nami rozmowa, która potrwała niemal do samej Warszawy. Pani Aleksandra mieszka na wsi niedaleko Białowieży. Jest wyznania prawosławnego. I jest wściekła na Łukaszenkę, że „pozwolił sobie na taki manewr”. Mówi, że zaniosła do namiotu Caritas kilka potrzebnych produktów. Deklaruje, że gdyby spotkała człowieka w potrzebie, to nie bałaby się pomóc. Ma jednak dość tego wojennego klimatu. – Panie miły… te wojskowe samochody spać nie dają. Jak to jedzie, to cała chałupa się trzęsie. Gdy byłam młoda i dużo pracowałam, to mówiłam, że wyśpię się na emeryturze. I co mi przyszło na starość? Z drzemki nici, bo co chwilę budzą mnie wojskowi – mówi, uśmiechając się jednocześnie. I dając znać, że jednak czasami uda się w spokoju pospać trochę dłużej. Zaraz jednak poważnieje i mówi: „Codziennie modlę się do Przenajświętszej Bogarodzicy. Żeby z tego tylko wojny nie było… Jeszcze tego by nam tu brakowało”.
Galeria (8 zdjęć) |
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |