prof. Aleksander Bańka, fot. PAP/Albert Zawada

Adwent, recydywa i rozlane piwo [FELIETON]

Pizza Hut. Późne popołudnie, na dworze ciemno i zimno, w środku raczej pusto. Kliku zabłąkanych gości je wyczekany obiad. Siedzę przy dużym kubku rozgrzewającej herbaty i czekam na zamówioną pizzę. Dziś już za mną zajęcia na uczelni z moimi studentami, a przede mną dwa dni intensywnych spotkań, wykładów, rozmów i rozmaitych posług. Za chwilę ruszam do Warszawy.

Otwierają się drzwi. Do środka wchodzi mężczyzna nieokreślonego wieku, nie najgorzej ubrany, ale ewidentnie zaniedbany. Twarz szara, pomarszczona, ze śladami trudnych przeżyć i niefortunnej przyjaźni z alkoholem. Wygląda jednak na trzeźwego.

– Szefowo – zwraca się do zmierzającej w jego kierunku młodej, wyraźnie zaniepokojonej kelnerki – czy mogę się tu trochę ogrzać? Za piętnaście minut mam autobus, a ręce całe zmarznięte – na dowód wyciąga przed siebie czerwone od mrozu, brudne dłonie.

– No dobrze – odpowiada z ociąganiem dziewczyna – ale niech pan stanie tu przy drzwiach, nie dalej.

„Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych…” – przelatuje mi przez głowę. Podchodzę do kelnerki i mężczyzny. – Proszę przynieść temu panu kubek z herbatą, taką jak wcześniej dla mnie, i doliczyć do mojego rachunku – mówię.

Dziewczyna zgadza się, choć niechętnie, a mój nowy znajomy skwapliwie podąża za mną do stolika i rozsiada się tuż obok.

– Pan to chyba mecenas albo prokurator? – pyta, spoglądając na mnie ze znawstwem.

– Nie – odpowiadam rozbawiony – nauczyciel.

>>> Profesor Aleksander Bańka: polscy katolicy marzą o Kościele, który będzie wychodził na peryferia [ROZMOWA]

– A od czego?

– Od filozofii.

– Ooo, wyższa półka – kwituje mnie mężczyzna. – To pan pewnie dużo książek przeczytał. Ja przeczytałem jedną, jak byłem tam, po drugiej stronie – mruga tajemniczo.

– Po drugiej stronie? – pytam.

– No tak, w kryminale.

– A za co? – teraz ja dopytuję.

– Za drugim razem to jak ukradłem jednej pani portfel. Złapali mnie szybko i wszystko oddałem – tłumaczy się żywo – ale już mnie mieli no i wróciłem na tamtą stronę. Ale ta książka – wraca do poprzedniego tematu – przeczytałem raz i jeszcze muszę trzy razy, żeby zadziałała.

– A jaki ma tytuł?

Mój recydywista spogląda na mnie przeciągle i zniża głos, jakby powierzał mi właśnie największą tajemnicę: „Potęga podświadomości”.

– To ja polecę Panu jeszcze jedną książkę, którą warto przeczytać – odpowiadam rozbawiony, nie dając jednak poznać po sobie ogarniającej mnie wesołości – to będzie książka o potędze miłości.

– Tak? – pyta z zainteresowaniem, biorąc do ręki herbatę, którą w międzyczasie przynosi mu kelnerka.

– To Biblia. Zna pan?

– Chyba kiedyś trochę czytałem – odpowiada poważnie zamyślony.

– No właśnie – ciągnę temat – przyda się w życiu bardziej niż potęga podświadomości.

– W życiu? No może – zastanawia się, niezbyt przekonany. – Rok temu umarła mi żona, mam córkę, dwadzieścia lat, i syna, ale on jest niepełnosprawny.

– A gdzie pan mieszka?

– W Tychach, u kolegi.

– U kolegi? – indaguję – nie z córką i z synem?

– No nie… – przez chwilę się waha, ale później wyjaśnia tonem osoby, która robi wszystko, żeby nie spotkać się z własnymi wyrzutami sumienia: „Bo ci młodzi życia nie znają. Oni wszyscy to gówniarze, dorosną dopiero po trzydziestce”.

– Pewnie córka wyrzuciła pana z domu – pytam, patrząc mu w oczy – i nie chce więcej widzieć?

– Noo… – odpowiada przeciągle, zerkając łapczywie na pizzę, którą w międzyczasie przynosi mi do stolika kelnerka – za ten kryminał.

– To może warto byłoby się pojednać. Idą święta. Dzieci same będą? I pan bez nich? Niech pan wypróbuje tę potęgę miłości. O tym jest w Biblii.

Mężczyzna na moment się zamyśla, ale za chwilę reaguje jakby obronnie: „Bo wie pan, ja nie jestem byle kto, ja nawet buty mam dobre”. Pochyla się i wyciąga nogę, żeby pokazać mi markę.

W tej chwili rozlega się brzdęk szkła. Z kieszeni kurtki wypada mu na podłogę otwarta butelka piwa, a z niej wąską, ale intensywną strużką wylewa się zawartość, szybko zawłaszczając teren wokół, i kierując się w stronę sąsiednich stolików.

Podnoszę pustą już butelkę. – Chyba będzie lepiej, żeby spróbował pan jeszcze złapać swój autobus – mówię do niego – a ja postaram się tu ogarnąć jakoś ten chaos.

– A mogę dwa kawałki tej pizzy? – pyta niezrażony, wyciągając palec w stronę mojego talerza.

– Jasne – odpowiadam coraz bardziej rozbawiony i odkrawam mu dwa trójkąty.

– To dziękuję – mężczyzna wstaje, biorąc do jednaj ręki pizzę, a do drugiej kubek z herbatą, i kieruje się szybko w stronę wyjścia.

>>> Prof. Aleksander Bańka: synod to impuls do nawrócenia. I budowania relacji [KOMENTARZ]

– Chwileczkę – wołam za nim – ale kubek musi pan zostawić.

Mój recydywista udaje, że nie słyszy. Wychodzi szybko z kubkiem i pizzą w rękach, zapominając przy tym o swojej czapce. Rozlane na podłodze piwo dociera właśnie do sąsiedniego stolika. Nie kryjąc już wesołości, czekam, co będzie dalej. Za dwie minuty wraca po czapkę – już bez kubka i z resztkami pizzy na ustach. Podaję mu ją, a on wciąga czapkę na głowę i zawraca w stronę drzwi. Tuż przed wyjściem odwraca się i macha do mnie przyjaźnie.

– A co z kubkiem – pytam – on nie jest na wynos. Trzeba oddać.

Mój recydywista otwiera drzwi, uśmiecha się szelmowsko i odpowiada: „Potęga podświadomości”.

Przychodzi kelnerka.

– Trochę tu narozrabialiśmy – mówię, pokazując rozlane na ziemi piwo. – A na dodatek panu spodobał się kubek po herbacie i chyba już go pani nie dostanie z powrotem. Czy może pani tę stratę i koszt sprzątania doliczyć do mojego rachunku? – pytam, proponując jednocześnie kwotę.

Dziewczyna uśmiecha się i skwapliwie przystaje na moją propozycję. Płacę, przepraszam, żegnam się i wychodzę, robiąc w myśli rachunek zysków i strat. Owszem, summa summarum zjadłem chyba najdroższą jak do tej pory pizzę, ale za to w towarzystwie człowieka, którego życie błaga o potęgę miłości. Trochę mu o niej wspomniałem i może trochę pokazałem. Czy coś z tego zrozumiał i przyjął? Nie wiem. Czy tego potrzebował? Może to spotkanie powróci mu kiedyś wspomnieniem, gdy zdecyduje się w końcu zapukać do drzwi mieszkania swoich dzieci. Czy ja tego potrzebowałem? Z pewnością. I może jeszcze kelnerka, cierpliwie wycierająca z podłogi rozlane piwo.

Potrzebowałem tego, żeby jeszcze bardziej uświadomić sobie, że Adwent jest nie tylko czasem oczekiwania na to, co ma nadejść, ale także, a może przede wszystkim, budzeniem uważności na to, co już się wydarza – co pośród nas i w nas – jak Duch Święty dyskretnie poruszający się w spotkaniu z recydywistą i w natchnieniach serca.

Jezus, „zapytany przez faryzeuszów, kiedy przyjdzie królestwo Boże, odpowiedział im: «Królestwo Boże nie przyjdzie w sposób dostrzegalny; i nie powiedzą: Oto tu jest albo: Tam. Oto bowiem królestwo Boże wewnątrz was [ἐντὸς ὑμῶν, entos hymon] jest»” (Łk 17, 20-21).

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze