Boliwia: Jesteśmy sobie potrzebni
Niektóre spotkania powodują, że mój poukładany świat jednego dnia wywraca się do góry nogami. Uwielbiam te momenty, bo przypominają mi o tym, że proste wydarzenia często są niezwykłe, a zwykli ludzie szybko stają się ogromnie ważni.
Jest takie miejsce w Tupizie, które nazywa się Hogar de Ancianos. To tutejszy dom spokojnej starości. Spokoju z pewnością nikomu tam nie brakuje. Myślę, że niektórzy wręcz marzą o tym, żeby ktoś ten spokój naruszył i wprowadził jakąś gwałtowną zmianę.
Dzieci z naszego domu, w którym pracuję, co jakiś czas idą tam z wizytą, by zaprezentować swoje umiejętności taneczne i urozmaicić czas „babciom i dziadkom”. Dzieciom sprawia to dużą przyjemność. One niestety też wiedzą, co to znaczy samotność, mimo że na co dzień nie brakuje im kontaktu z drugim człowiekiem. Bo nie o samo towarzystwo chodzi, ale o więź. O bycie dla kogoś najważniejszym.
Nasze dzieci wiedzą, co to znaczy czekać całą niedzielę na mamę, która miała ich odwiedzić, a znowu się nie pojawiła. Wiedzą, co to znaczy od lat liczyć na to, że tata przestanie pić i będą mogły wrócić do rodzinnego domu, ale taki czas nie nadchodzi. Co to znaczy marzyć o spotkaniu z rodzeństwem, ale trzeba poczekać kilka lat, bo brat znajduje się w placówce w innym mieście, więc marzenie musi pozostać marzeniem, a rodzina mglistym wyobrażeniem.
Może podobieństwo doświadczeń sprawia, że zawsze urzeka mnie zainteresowanie i chęć pomocy naszych dzieci tym staruszkom, których jedyną niezmienną towarzyszką życia jest właśnie samotność. Ludzie w ich życiu pojawiają się i znikają, jak miesiące, które mijają, a czas zmierza nieubłaganie tylko w jednym kierunku.
A jednak… jednak nie musi być tak beznadziejnie. Energia, żywiołowość dzieci i śmiech przecinający zastygłe w tym nieznośnym spokoju powietrze. A jednak nie wszystko stracone.
Bo w tym przedziwnym miejscu stało się coś przedziwnego: znalazłam przyjaciół.
Jest ich dwóch: don Felix i don Victor. Ten pierwszy porusza się na wózku inwalidzkim i zadaje mnóstwo pytań. Czasem robi to w języku keczua, po czym ze śmiechem żąda wyjaśnień, dlaczego jeszcze nie rozumiem, skoro mieszkam tu już prawie trzy miesiące. Poznaliśmy się w ten sposób, że pewnego dnia, razem z Juaną i Doris, dziewczynkami z naszego domu, pomogłyśmy mu dotrzeć do domu po występach w pobliskiej szkole. Jego autentyczna wdzięczność sprawiła, że później długo zastanawiałam się, ile razy w ostatnim czasie spotkało go tyle dobra ze strony obcych osób. Tyle, a dla mnie tak niewiele. Niewiele potrzeba, żeby sprawić komuś radość.
Ten drugi to don Victor. Również zasypuje mnie tysiącem pytań. W jakim języku mówi się w twoim kraju? Czy Polska leży tam, gdzie Japonia? Powiedz coś po polsku. Po angielsku. Po francusku, po niemiecku (całe szczęście, że zawsze mam w zanadrzu kilka popisowych zdań). Najbardziej podoba mi się angielski! My nauczymy cię keczua, nic się nie martw. Co jecie w Polsce, jak tu przyjechałaś? I najważniejsze: wyszłaś już za mąż? Jak to nie, na co czekasz? Po to żyjemy. Wtedy życie ma sens, kiedy żyjesz dla kogoś.
I w ten sposób nie tylko ja sama odkrywam inną rzeczywistość, ale też opowiadam o tym, co moje, o tym, co europejskie, czego już pewnie nie uda im się poznać i doświadczyć własnymi zmysłami, ale co budzi ich, uśpioną już, ciekawość świata.
I na koniec spotkania pytanie, które burzy beztroski nastrój. Kiedy wrócisz? Wrócisz jutro? Nie wiem, pracuję w domu dziecka, mam dużo obowiązków. Nie wiem, kiedy wrócę, ale wrócę na pewno. Przytulisz mnie na pożegnanie? Tak.
I tylko jedno spostrzeżenie, które do dziś wybrzmiewa w moich myślach i nie chce przestać.
Jestem mu potrzebna.
Wszyscy jesteśmy sobie nawzajem potrzebni.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |