Zambia. Misje pomimo koronawirusa [MISYJNE DROGI]
Bycie wśród ludzi, życie w tym miejscu sprawia, że moje serce jest przepełnione pokojem.
Święta, święta i po świętach… – w minionym roku bardzo to odczułam. Wigilia w Zambii niczym nie różniła się od poprzednich dni. Oprócz tego, że na mszę św. poszliśmy wieczorem, a nie rano. Możecie sobie wyobrazić, jak ministranci skakali przy ołtarzu, tłum ludzi tańczył do kolęd, a sama uroczystość trwała trochę więcej niż trzy godziny. Ale od początku. Na misje trafiłyśmy do miejsca, w którym rządzi hasło „Tutaj Covid nie istnieje”. Nasz opiekun duchowy zachęca nas nawet do tego, żebyśmy odwiedzały dzieci w tutejszych domach, jeśli zaproszą nas do siebie. Absolutnie w niczym nie widzi zagrożenia i to jest jednocześnie budujące, ale też odważne. My jednak, kierując się zasadą „baby steps”, poruszamy się po okolicy dość ostrożnie, budując zaufanie od podstaw. Nasza placówka jest jedną z tych, które dobrze działają zarówno „z” jak i „bez” wolontariuszy, więc nie zostałyśmy na wstępie zarzucone obowiązkami, tak jak oczekiwałyśmy. Ale czego byśmy się nie podjęły – każdy wita nas z radością. To dobry znak. W piątki prowadzimy wf w przedszkolu, w poniedziałki i środy – jak tylko opracujemy choreografię – będziemy organizować w oratorium zajęcia fitnessowo-taneczne. W pozostałe dni tygodnia są zajęcia karate, koszykówka, próby do jasełek.
>>> 24 maja maraton różańcowy z Mjanmy
Ojciec zachęca nas głównie do nawiązywania relacji z ludźmi. Kiedy jechałam na krótki wolontariat, to bardzo zależało mi na tym, żeby mieć konkretne zajęcie, zadanie do wykonania w stu procentach. Chciałam zaangażować się na tyle, żeby móc zobaczyć namacalny dowód wykonania swojej pracy. Teraz, kiedy przydarzyło mi się wyjechać na wolontariat długoterminowy, roczny, rzeczywiście dużo ważniejsze jest nawiązanie silnych relacji z tymi, wśród których spędzę tyle miesięcy. Jeśli w tym aspekcie nie damy plamy, to cała reszta zaangażowania wyjdzie zupełnie naturalnie. W protestanckim filmie „Chata” jest scena, która bardzo przypomina moją sytuację. Tak jakbym miała do wyboru – zostać w Chacie i codziennie być już przy Bogu, albo wrócić do swojego życia. Afryka to moja „Chata”. Bycie wśród ludzi, życie w tym miejscu sprawia, że moje serce jest przepełnione pokojem. Kilka dni temu usłyszałam od przyjaciółki z Polski: „Jesteś u siebie, Jula”. To prawda. Nigdzie nie czuję się tak jak tutaj, w tej zwyczajnej i bardzo prostej codzienności, gdzie najważniejsze jest bycie z drugim człowiekiem. Samo Boże Narodzenie spędziłyśmy z ogromem dzieciaków (około 350), a po świętach wróciliśmy do codziennych obowiązków, jakby wcześniej żadnych świąt nie było. Po dwóch miesiącach pobytu śmiało możemy powiedzieć, że poczułyśmy już rodzinny klimat tej placówki, relacje z ludźmi są coraz silniejsze i z wielką wdzięcznością przyjmujemy każdy dzień. Moim prezentem od samej siebie dla siebie jest nowenna pompejańska, którą kolejny raz zaczęłam odmawiać zaraz po świętach. Czas szybko płynie. Niedługo Wielki Post. Ciekawe, czym Pan Bóg nas tym razem zaskoczy.
Julia Walach
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |