Foto: o. Marek Pisarek OMI

Kanada. Na granicy cywilizacji [MISYJNE DROGI]

Ostatnie miejsce na mapie, do którego dolatują 2 wielkie kanadyjskie linie lotnicze. Dalej już tylko lokalne linie północne, bo do wielu miejscowości i wiosek da się dotrzeć wyłącznie samolotem, a w zasadzie samolocikiem.

Od ponad 5 lat posługuję w parafii pw. św. Patryka w Yellowknife, stolicy Northwest Territories (NWT). To miasto, w którym mieszka 25 tys. ludzi, czyli na polskie warunki to prowincjonalne miasteczko. Jednak dla mieszkańców północnej Kanady to metropolia z wszystkimi rządowymi i administracyjnymi instytucjami dla całego regionu. Latem może być tu +37ºC, ale zimą –50ºC. Jedyna droga prowadzi na południe, a następna stacja benzynowa jest oddalona o ponad 300 km. Tu też kończy się droga – dalej można dotrzeć już tylko samolotem lub po lodzie wielkimi ciężarówkami dostarczającymi zaopatrzenie na cały rok dla wiosek i kopalń. Jest to także lotniczy hub północy. Ostatnie miejsce na mapie, do którego dolatują 2 wielkie kanadyjskie linie lotnicze. Dalej już tylko lokalne linie północne, bo do wielu miejscowości i wiosek da się dotrzeć wyłącznie samolotem, a w zasadzie samolocikiem. Zapasy do sklepów również dostarczane są samolotem, więc ceny są bardzo wysokie. Każda wioska ma lotnisko – terminal, złożony z jednego lub dwu kontenerów i żwirowej nawierzchni latem i lodowego pasu startowego zimą. Jako proboszcz na parafii jestem sam, jest to największa wspólnota w diecezji Mackenzie. Mam jeszcze do obsługi 2 filie – w Kugluktuk i Cambrige Bay. Kiedy lecę na wioski, zwykle dwa razy w roku, o zastępstwo w parafii proszę biskupa. Jestem chyba jedynym księdzem w Kanadzie, który obsługuje 2 kanadyjskie terytoria NWT i Nunawut (Inukowie, zwani dawniej Eskimosami). Podróż na wioski to cała wyprawa, choć to tylko dwie godziny samolotem za koło podbiegunowe.

Foto: o. Marek Pisarek OMI

>>> W Afganistanie zagrożone jest życie ponad 300 tys. dzieci

Taka podróż może trwać kilka dni, bo nie zawsze pogoda pozwala na latanie. Już kilka razy przelot był odkładany o kilka dni, bo pojawił się „blizzard” – zamieć śnieżna, albo jakieś inne atrakcje Arktyki. Jeśli samolot wyląduje w wiosce to i wystartuje, a czasem przeleci tylko nad pasem startowym. Po przylocie też czekają różne niespodzianki. Zwłaszcza, kiedy misja zamarznie i nie ma wody, a co najgorsze – zamarzną toalety, wtedy trzeba szukać różnych innowacyjnych wynalazków, by przeżyć. W wioskach woda do domów dowożona jest cysternami, a szambo wywożone. Jednak dziewięć lat pracy misyjnej na Białorusi nauczyło mnie kreatywności i wiele takich przygód wspominam z humorem. Każda z miejscowych wspólnot ma świeckiego lidera, który jest ogromną pomocą i lokalnym kontaktem z ludźmi. Mimo że latam od kilku lat i ludzie mnie znają, to taki krótki pobyt nie zawsze daje szansę wszystkich zapamiętać. Dlatego taki lokalny lider to ogromny skarb. Kiedyś całą diecezję Mackenzie budowali i obsługiwali oblaci, a dziś ze względu na brak powołań zostało nas trzech. Większość personelu diecezji obecnie stanowią czterej księża z Nigerii i jeden z Indii. Dlatego dodatkowym zadaniem, które stawia przede mną rzeczywistość, jest nauka nowo przybyłych księży, jak przetrwać w Arktyce. Wydaje się to śmieszne, ale czasem trudne, bo zwykle przylatują z Afryki w środku zimy, której nigdy wcześniej nie doświadczyli i przeskok temperatury z +40ºC do –40ºC, jak i kultury i mentalności, jest dla nich wielkim wyzwaniem. Muszą zacząć od prostych rzeczy – od tego, jak się ubrać i przetrwać w tym surowym klimacie.

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

o. Marek Pisarek OMI

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze