Boskie Matki mimo raka rodzą zdrowe dzieci. Co roku 500 kobiet, które są w ciąży dowiaduje się, że ma nowotwór
Jest ich ponad sto. Ponad sto kobiet, które walczyły nie o jedno, ale o dwa życia. Kobiet, które stanęły przed potwornie trudnym wyborem – ryzykować swoje życie, ryzykować życie dziecka czy może z jego życia zrezygnować, by samej przeżyć?
Boski Matki – bo tak się nazywają, to kobiety, które los obdarzył jedną z najcudowniejszych dla kobiet rzeczy – ciążą, a tym samym nadzieją i miłością. Ale rzucił im też wyzwanie, postawił diagnozę: „Ma pani raka”. Wyobraź sobie euforię tłumioną przez strach, nadzieję i dudniące w głowie pytanie, czy nie jest złudna, czy to może się udać, czy aby na pewno szansa na to, że przeżyją oboje– matka i dziecko, istnieje? Boskie Matki wiedzą, że nadziei nie można tracić, że rak i ciąża to możliwość wyboru, a nie wyrok.
Każdego roku w Polsce około 500 kobiet, które są w ciąży dowiaduje się, że ma raka. – Dzwoni telefon przed świętami Bożego Narodzenia. Okazuje się, że gdzieś w Polsce jest kobieta w ciąży z rakiem, którą lekarze od miesiąca trzymają na patologii ciąży nie wiedząc, co z nią począć. Czekają. Na szczęście jej rodzina znajduje nas – fundację Rak’n’Roll, czyta o Boskich Matkach i prosi o pomoc. Nasza reakcja jest natychmiastowa – dzielimy się informacją, kierujemy do najlepszych specjalistów w naszym kraju. Nieustannie głośno musimy mówić, że rak i ciąża się nie wkluczają – muszą to wiedzieć pacjentki, ale także lekarze. Bo jak widać na przywołanym przykładzie nadal wiele jest do zrobienia, wiele jest miejsc, do których musimy dotrzeć. Musimy mówić: „Kobieto masz wybór, masz możliwość, nie musisz podejmować drastycznych decyzji, nie musisz narażać swojego zdrowia, ani zdrowia swojego dziecka” – tłumaczy Marta Ozimek koordynatorka programu Boskie Matki fundacji Rak’n’Roll.
>>> USA: dzięki znanej lekkoatletce marka zmienia swą politykę wobec zawodniczek w ciąży
„Gdyby nie podjęte wówczas decyzje, dzisiaj byśmy nie rozmawiały, bo mnie by nie było”
Magda Hueckel była w szóstym miesiącu ciąży, gdy poprosiła swoją ginekolog o zrobienie USG piersi. Usłyszała, że w ciąży piersi się nie bada. – Był we mnie jakiś niepokój. Przeczytałam artykuł o nowotworach w ciąży i ten temat bardzo się do mnie przyczepił – wspomina Magda, która zawsze ufa swojej intuicji. Dwa miesiące później wyczuła zgrubienie w piersi, które okazało się być zaawansowanym nowotworem złośliwym. – Nie chciałabym żadnej kobiety przestraszyć, nie chcę też rozpamiętywać złych historii mojego życia. Jednak to, co mnie spotkało, pokazuje, że nie należy dać się zbyć, jeśli kobieta czuje, że z jej organizmem dzieje się coś niedobrego, nie może zrezygnować z badania tylko dlatego, że ktoś jej mówi, że nie powinno się go wykonać. Moja sytuacja z pewnością byłaby lepsza, gdyby rak został wykryty dwa miesiące wcześniej, zwłaszcza, że był bardzo agresywny i rozwijał się niezwykle szybko. Zakładam, że moja historia skończy się dobrze i pokonam chorobę, ale jest mi trudniej, ponieważ pani ginekolog okazała się być albo niedouczona albo leniwa. W ciąży należy badać piersi, to nie jest stan błogosławiony, w którym jesteśmy chronione niewidzialną mocą.
Przed ciążą Magda dbała o profilaktykę, miała wykonywane badania piersi, więc wie, że w jej przypadku nowotwór rozwinął się w trakcie ciąży. Kiedy po wykryciu guza zgłosiła się na USG, już inna pani doktor żartowała, że tak to już jest z mlecznymi piersiami. Jednak po przyłożeniu głowicy do piersi Magdy, przestała się śmiać. – Wtedy wiedziałam, że jest źle.
Nagle czas zaczął płynąć w zawrotnym tempie. Mówiono o współpracy z onkologiem, zlecono na cito biopsję, którą Magda zrobiła prywatnie nie chcąc czekać zbyt długo na wyniki. Dostała się do akademickiego szpitala w Gdańsku, gdzie zaopiekowali się nią, jak sama mówi, wspaniali lekarze. – Zaczęłam szukać informacji – co mogę zrobić, jak się leczyć. Trafiłam na Rak’n’Roll, gdzie powiedziano mi, że istnieje możliwość usunięcia guza jeszcze w ciąży, a jak tak bardzo chciałam pozbyć się tego świństwa ze swojego organizmu. Byłam zdesperowana, zachowywałam się trochę jak szczurzyca uciekająca z tonącego okrętu, wiedziałam, że operację muszę mieć natychmiast, jeśli chcę przeżyć. Byłam pierwszą w Gdańsku onkologiczną pacjentką w ciąży, którą operowano.
Jak wspomina Magda, operacja odbyła się w ogromnym stresie. Na oddziale, na którym raczej nie ma kobiet w ciąży, nie było sprzętu do monitorowania dziecka, jedynie pielęgniarka po operacji przychodziła do Magdy pytając, czy czuje ruchy syna.
>>> Mimo, że stwierdzono u niej śmierć mózgu – ona urodziła!
Magdzie nie było dane było wypocząć. Po dziesięciu dniach po operacji usunięcia guza i węzłów chłonnych, miała cesarkę. Trzeba było działać, by jak najszybciej podać jej chemię, której nie może otrzymać kobieta po 35 tygodniu ciąży. Po kolejnych dziesięciu dniach Magda rozpoczęła chemioterapię. Udało się jej nawet przez osiem dni karmić zdrową piersią swojego syna. – Kiedy zaczęłam leczenie, znajome, które były matkami małych dzieci odciągały mleko także dla mojego Teosia. Można powiedzieć, że został wykarmiony przez jakieś pięć matek.
W Magdzie decyzja o leczeniu nie budziła żadnych wątpliwości. – Chciałam jak najszybciej dostać chemię, bo choć byłam po operacji, to nie było wiadomo, co się dzieje w organizmie. Najtrudniejszy był brak pewności, czy dziecko jest gotowe, by się urodzić. – To był 37 tydzień. Moje pierwsze dziecko przeleżało pół roku na OIOM-ie, jest dzieckiem respiratorowym (jego historię można przeczytać na www.leoblog.pl). Bardzo nie chciałam, by sytuacja się powtórzyła, żeby moje drugie dziecko wylądowało w inkubatorze i miało problem z oddychaniem. Niezwykle trudna dla mnie była decyzja, w którym momencie wyjąć Teosia z brzucha, żeby był bezpieczny i żebym ja mogła zacząć leczenie. Tak naprawdę wolałam, żeby poleżał dwa tygodnie w inkubatorze, ale miał matkę. To była stresująca sytuacja – nie chciałam być na OIOM-ie z drugim dzieckiem i jednocześnie z rakiem. Na szczęście Teoś urodził się zdrowy i był cudownym noworodkiem. Dzisiaj ma 16 miesięcy. Magda jest po chemioterapii, wróciła całkowicie do pracy, jest fotografem, jeździ po całej Polsce. Czuje się bardzo dobrze. – Ćwiczę rękę, która po operacji jest słabsza. Teraz pozostało tak zwane leczenie uzupełniające – raz na pół roku mam wlewy, dostaję zastrzyki, tabletki. Przyjmuję wszystko, co możliwe, bo stawka, jaką jest życie, jest zbyt wysoka. Wspomagam się także medycyną chińską i wierzę, że będzie dobrze. Wiem też, że gdyby nie tamta reakcja, gdyby nie podjęte wówczas decyzje, dzisiaj byśmy nie rozmawiały, bo mnie by nie było.
„Okres ciąży tudzież okres raka wspominam bardzo dobrze”
To był beztroski czas wakacji, planowania wyjazdów. W końcu masz poczucie, że twoje życie układa się tak, jak sobie wymarzyłaś. Córka, mąż, czujesz się kochana i kochasz. Dowiadujesz się, że jesteś w ciąży – wyczekanej i upragnionej. Resztę historii każdy mógłby dopowiedzieć sobie w sielankowej scenerii. Mógłby, gdyby nie fakt, że cieniem na tej historii kładzie się rak. – Tuż przed wakacyjnym wyjazdem zauważyłam dziwną szramę na piersi, ale nie wyglądało to niepokojąco. Poszłam do ginekologa, która mnie zbadała i powiedziała, że nic specjalnego się nie dzieje, ale dla pewności da mi skierowanie na USG – wspomina Katarzyna Boodie, która co pół roku przechodziła kontrolne badania piersi ze względu na wykryte wcześniej torbiele. – Na USG usłyszałam, że jest jedna mała zmiana, którą dobrze, żeby zobaczył onkolog. Wizytę Kasia przełożyła na czas po powrocie z wakacji. Tyle, że wakacje okazały się wyjątkowe, bo właśnie wtedy zaszła w ciążę.
Wróciła z wakacji, poszła do onkologa, który wysłał ją na ponowne USG stwierdzając, że wcześniejsze wykonano źle. – Był to okres wakacyjny, więc wszystko się przedłużało. Ostatecznie będąc w szóstym tygodniu ciąży usłyszałam: „Ma pani raka”. I zostałam sama z ciążą, wynikiem biopsji w ręce i informacją, że jestem chora. Byłam w szoku, a lekarze kazali mi czekać do momentu, aż podejmą w mojej sprawie jakąś decyzję – wspomina Kasia dodając: – Tylko, że ja nie wierzyłam, że mam raka. Myślałam gorączkowo, że przecież jestem w ciąży, że to na pewno jakaś pomyłka, wyniki badań na pewno nie są moje.
>>> Pierwsze polskie sześcioraczki są już razem w domu
Zaczęła szukać możliwości, odpowiedzi na wszystkie dręczące ją pytania. Od pediatry córki dowiedziała się o kobiecie, która miała raka i urodziła dziecko. Skontaktowała się z nią i za jej namową pojechała do Gliwic, gdzie lekarze chcieli rozpocząć chemioterapię w 12 tygodniu ciąży. – W międzyczasie przyjaciółka powiedziała mi o fundacji Rak’n’Roll. Napisałam do nich, zadzwoniła do mnie Marta Ozimek i tak pojechałam do Warszawy, gdzie ginekolog rozwiał wszystkie moje wątpliwości, odpowiedział na pytania, na które nikt nie umiał odpowiedzieć. Dowiedziałam się, że po 12-tym tygodniu ciąży można podać bezpiecznie chemię, jeśli jest taka potrzeba. Jeśli nie – warto poczekać do 15-tego tygodnia, kiedy łożysko się w pełni rozwinie, bo ono nie przepuszcza chemii. Pięć minut rozmowy ukoiło moje wewnętrzne rozdarcie. Decyzję o podaniu chemii w 15-tym tygodniu podjęła onkolog.
Nie poszło jednak gładko. Kasia nie mogła pogodzić się ze swoim stanem zdrowia i choć wszystko było już zaplanowane, postanowiła, że chemii nie weźmie. – Życie stawia naszej drodze różnych ludzi, na mojej wtedy postawiło dwie Boskie Matki, które były w tym samym czasie w szpitalu i przyszły ze mną porozmawiać. To dzięki nim wzięłam pierwszą chemię. Nie ma nic bardziej motywującego jak rozmowa z osobą, która to przeszła lub przechodzi, która podzieli się swoim doświadczeniem. I nie ma też nic ważniejszego niż wsparcie takiej osoby – podkreśla Kasia, która została latającą kolorową Boską Matką – bo na cztery pierwsze chemie latała z Wrocławia do Warszawy.
Kasia urodziła w 37 tygodniu przez cesarskie cięcie. Po trzech tygodniach od narodzin synka miała zaplanowaną operację. Wycięto jej wszystkie węzły chłonne, dosyć dużą część piersi, od razu wykonano też B-plastykę. – Dzisiaj Jason ma dziewięć miesięcy, jest zdrowy, duży i szczęśliwy i ja też jestem kontynuując leczenie uzupełniające.
Zapytana o najtrudniejszy moment swojej historii, Kasia odpowiada: – Dzień pierwszej chemii był najgorszym dniem w moim życiu, nie bałam się chemii, ale bałam się o ciążę, martwiłam się o dziecko. Moją głowę wypełniało tysiące obaw. Tak naprawdę do końca miałam nadzieję, że ktoś pomylił moje wyniki i że nie mam raka.
Dzisiaj Kasia podkreśla, jak niezwykle dla niej ważne było zaakceptowanie choroby. – Świadomie mówiąc o chorobie, nie używam słowa walka, walczyć z rakiem. Nie cierpię hasła Światowy Dzień Walki z Rakiem. Bo, kiedy z czymś walczysz, zawsze możesz przegrać. Dlatego ja zastosowałam inną taktykę – zaakceptowałam chorobę, nigdy nie mówię źle o raku, żeby go nie prowokować, nie karmić złą energią. Szukam pozytywów w sytuacji, w jakiej znajdowałam się ja i moja rodzina. To kwestia nastawienia. Okres ciąży tudzież okres raka wspominam bardzo dobrze. I niech tak zostanie.
„Ma pani raka, amputację piersi proponuję za tydzień”
– Byłam w dziewiątym tygodniu ciąży, kiedy wyczułam w piersi guza, ale nie myślałam, że to rak. Lekarz się jednak zmartwił i wysłał mnie na biopsję – wspomina Marlena Szczepanek, jedna z pierwszych Boskich Matek, której syn ma dzisiaj 14 lat. – Lekarz nie wiedział, jak mi powiedzieć, że to rak. Wysłał mnie do onkologa. To był piątek trzynastego, kiedy usłyszałam: „Ma pani raka, amputację piersi proponuję za tydzień”. Nie mogłam przestać płakać, nie chciałam stracić piersi, na tym się wtedy skupiłam. Podczas wizyty u onkologa, Marlenie pokazano zdjęcia kobiet po rekonstrukcji piersi. – Myślałam, że zwymiotuję. Miałam 28 lat, dwie normalne piersi i byłam w ciąży. W Lublinie, gdzie mieszka Marlena, widziano tylko jedną możliwość: usunąć ciążę, zacząć chemioterapię i usunąć pierś. Maż Marleny zaczął szukać pomocy, bo co zrobić z ciężarną, która jest w ciąży. 14 lat temu dostęp do informacji nie był tak prosty jak dzisiaj. – Ostatecznie trafiliśmy do Centrum Onkologii w Warszawie, do cudownego profesora Giermka, który zaczął opowiadać o możliwościach leczenia, które sam zlecał kobietom w ciąży. Byłam jego siódmą wówczas pacjentką.
>>> Matka w śpiączce urodziła dziecko
Marlena bardzo szybko zdecydowała się na leczenie. Już w 12-tym tygodniu ciąży miała mastektomię, a po operacji rozpoczęła chemioterapię. – Podawano mi białą chemię, po tygodniu czerwoną, dwa tygodnie przerwy i kolejną. Pamiętam doskonale rozpacz, kiedy zaczęły wypadać mi włosy.
Ciąża to nie był dla Marleny czas cudowności. Żyła w ciągłym strachu, płacząc i modląc się o to, żeby dziecko urodziło się zdrowe. Filip urodził się w 34-tym tygodniu, kilka dni po ostatnim, szóstym cyklu chemii. Dzisiaj chłopiec jest zdrowym nastolatkiem, świetnym uczniem. – Nigdy nie zapomnę tego trudnego czasu. Trauma została, myślę, że do dzisiaj. Ciąża nie była dla mnie cudownym czasem, wręcz przeciwnie, przepłakałam ją niemal całą. Kiedy zachorowałam nie znałam nikogo, kto mógłby mi pomóc, kto przeszedł przez to, co ja musiałam przejść. Na szczęście teraz po wpisaniu w internecie „ciąża i rak”, wiadomo, gdzie należy się udać. Myślę sobie, że wtedy, gdybym mogła chociaż przez telefon porozmawiać z matką, która była w takiej samej sytuacji jak ja, wiem, że byłoby mi zdecydowanie łatwiej. Może dlatego dzisiaj to ja opowiadam swoją historię, by dodać otuchy innym matkom i powiedzieć im, że mają możliwość wyboru.
Opieka oferowana w ramach programu „Boskie Matki” jest bezpłatna. Fundacja Rak’n’Roll na bieżąco zbiera fundusze na jego funkcjonowanie.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |