fot. P. Vojtěch Kodet/wikimedia

Co nam dziś mówi ks. Dolindo? [ROZMOWA]

– Jego życie, jego modlitwa i jego pisma pokazują, że nie chodziło o proste oddanie problemów w ręce Boga i czekanie na cud. To było coś znacznie głębszego – prawdziwe zaufanie, które rodzi się w trudach, w bólu, a czasem w samotności – mówi Marta Wielek, autorka książki o tym charyzmatycznym włoskim kapłanie w wywiadzie dla KAI.

Dodaje, że „to, co przyciąga ludzi do ks. Dolindo, to nie tylko nadzieja na cudowne rozwiązanie ich problemów, ale jego świadectwo autentycznego życia wiarą, które każe im stawiać sobie pytanie: czy ja naprawdę ufam Bogu tak, jak Dolindo?”

>>> Neapol – miasto, w którym króluje Maryja i piłka nożna. I w którym pamiętają o ks. Dolindo

Piotr Słabek: Ks. Dolindo Ruotolo – dla jednych święty człowiek, dla innych postać pełna kontrowersji. Znany w Polsce głównie dzięki modlitwie „Jezu, Ty się tym zajmij”. Wydaje się, że wokół jego postaci wytworzył się pewien kult „cudowności”. Ale czy to nie trochę za proste? Czy ks. Dolindo nie jest przypadkiem kolejnym przykładem zjawiska, w którym „prosta” modlitwa urasta do rangi magicznego zaklęcia?

Marta Wielek: Rzeczywiście, można odnieść wrażenie, że postać ks. Dolindo bywa upraszczana do roli „księdza od cudów”. „Jezu, Ty się tym zajmij” stało się swego rodzaju duchowym sloganem, który dla wielu ludzi jest odpowiedzią na problemy, jakby wystarczyło tylko wypowiedzieć te słowa, a reszta się ułoży. Ale to dalekie od prawdy. Ks. Dolindo był o wiele bardziej skomplikowaną postacią. Jego życie, jego modlitwa i jego pisma pokazują, że nie chodziło o proste oddanie problemów w ręce Boga i czekanie na cud. To było coś znacznie głębszego – prawdziwe zaufanie, które rodzi się w trudach, w bólu, a czasem w samotności.

Ks. Dolindo doświadczył tego na własnej skórze. Modlitwa „Jezu, Ty się tym zajmij” nie była dla niego magiczną formułką. Była owocem głębokiej duchowej walki, zmagania z własnymi słabościami i niewyobrażalnym cierpieniem. Jego dzieciństwo było traumatyczne, a życie kapłańskie – pełne konfliktów z Kościołem. To, co przyciąga ludzi do ks. Dolindo, to nie tylko nadzieja na cudowne rozwiązanie ich problemów, ale jego świadectwo autentycznego życia wiarą, które każe im stawiać sobie pytanie: Czy ja naprawdę ufam Bogu tak, jak Dolindo?

fot. cathopic/Vytas_SDB

– Zatem to nie cudowności są kluczem do zrozumienia fenomenu ks. Dolindo?

– Nie, cudowności to tylko wierzchołek góry lodowej. „Fenomen ks. Dolindo” zaczyna się od jego bezgranicznego zaufania Bogu, ale kiedy ludzie zagłębiają się w jego życie, zaczynają widzieć więcej. Dolindo nie był łatwą postacią, to nie był „święty” z obrazka. Jego życie było pełne trudnych wyborów, które często wywoływały kontrowersje, nawet wśród jego bliskich. Przykładem jest jego decyzja o niepobieraniu opłat za odprawianie Mszy Świętych. W tamtym czasie było to coś zupełnie rewolucyjnego…

 Dzisiaj też?

– To prawda. Ofiara, którą wierni składają przy podawaniu intencji Mszy św. albo tzw. wypominków, czy w ogóle przy załatwianiu formalności związanych z udzielaniem sakramentów, to była i jest istotna składowa utrzymania dla kapłanów. Nie trudno sobie zatem wyobrazić, jakie poruszenie wywołało postanowienie ks. Dolindo, by z tej ofiary zrezygnować. Po pierwsze, uszczuplało to przychody miejsca, w którym posługiwał. Po drugie, w nie najlepszym świetle stawiało pozostałych księży. Po trzecie, gdyby znaleźli się naśladowcy, poważnie zachwiałoby to budżetami wspólnot zakonnych czy parafialnych. Stąd reakcja przełożonych ks. Dolindo była zdecydowana. Co ciekawe, rodzina ks. Dolindo rozumiała tę reakcję znacznie lepiej niż on. Dla niego oczywiste było, że nie może brać pieniędzy, bo przecież służy Bogu.

>>> Modlitwa duszy w utrapieniu ułożona przez ks. Dolindo

– To bardzo radykalny ruch. Jak to uzasadniał?

– Dla niego Msza święta była najczystszym darem i oddaniem się Bogu. Nie można jej więc wiązać z żadną formą wynagrodzenia. Wierzył, że Bóg zatroszczy się o wszystko, jeśli tylko kapłan odda Mu się bezgranicznie. Ale oczywiście Kościół patrzył na to z niepokojem.

To było jedno z najważniejszych napięć w jego życiu – kontrowersje wokół jego radykalnych decyzji. I tutaj właśnie widać, jak wielki był rozdźwięk między tym, jak ks. Dolindo postrzegał swoje powołanie, a tym, jak rozumieli to inni. Dla niego każda decyzja miała znaczenie duchowe – nawet jeśli oznaczała ogromne osobiste cierpienie.

– A jak znosił naciski i niezrozumienie? Przecież Kościół instytucjonalny wielokrotnie poddawał w wątpliwość jego działalność, zawieszając go posłudze, oskarżając o herezję, zabraniając sprawowania sakramentów…

– To prawda, że spotykał się z niezrozumieniem. I to nie dotyczyło tylko tak radykalnych kwestii, jak z przywołaną wcześniej ofiarą za Mszę św. Podważano jego kompetencje duszpasterskie i kaznodziejskie. Zdecydowanie wyprzedzał swoją epokę i to budziło sprzeciw.

– Na przykład?

– Tak dzisiaj mocno podkreślane zaangażowanie świeckich w Kościele.

– Może i podkreślane, ale nawet dzisiaj budzi ono wiele niepokoju…

– No tak, trochę w myśl powiedzenia: „Chciałoby się wielkich rzeczy, ale pospolitość skrzeczy”. W oficjalnych dokumentach zachęca się świeckich do zaangażowania, podkreśla ich znaczenie, ale w na co dzień w duszpasterstwie przeważa model, w którym to pasterz prowadzi swoje owieczki, a one drepczą za nim posłusznie.

Ale wróćmy do ks. Dolindo. Większość jego działalności przypada na okres „przedsoborowy”, gdy zaangażowanie świeckich w Kościele, z wyjątkiem może Akcji Katolickiej, było traktowane bardziej niż podejrzliwie. Tymczasem Dolindo formował i animował grupę ludzi świeckich i to – o, zgrozo! – w większości kobiet, otwarcie twierdząc, że to z nich Jezus pragnie uczynić narzędzie odnowy Kościoła. Obecnie, czytając jego teksty na temat roli kobiet, możemy czuć zażenowanie, że takie kwestie trzeba komuś tłumaczyć. Dla współczesnych ks. Dolindo te same słowa brzmiały niemal bluźnierczo. Dzisiaj, gdy księża niemal prześcigają się w tym, by ukazać Ewangelię w jak najatrakcyjniejszej formie, wydaje się nieprawdopodobne, że sto lat temu ks. Dolindo przed Świętym Oficjum tłumaczył się z metafor i porównań, których używał, by zwykłym ludziom przybliżyć zawikłane teologiczne zagadnienia.

– Jak to znosił?

– Z jednej strony – fatalnie. Z drugiej – fantastycznie.

– Co to znaczy?

– Jest książka, która świetnie pokazuje ten paradoks – „Dolindo i Oficjum. Listy z Rzymu”. Są to listy, które pisał do swoich duchowych córek w 1921 roku, kiedy przebywał w Rzymie, by odpowiadać na zarzuty przed Świętym Oficjum. Te listy są pełne bólu, poczucia zawodu, załamania. Dolindo wiedział, że stawiane mu zarzuty są niesprawiedliwe i wynikają z kłamstw i ludzkiej zawiści. Bardzo go to bolało, emocjonalnie był zdruzgotany – to wyłania się z każdego niemal zdania tej korespondencji. Czytanie tego pokazuje, że nie był jakimś herosem, któremu wszystko było obojętne. Bardzo to wszystko ciężko znosił. Ale z drugiej strony – nie dał się. Na co dzień cichy, wręcz zahukany, odważnie stawał przed kościelnym sądem i bronił swoich racji, swojego dobrego imienia, a przede wszystkim swojego doświadczenia spotkania z Bogiem.

A do tego wszystkiego bardzo mocno podkreślał swoją wierność i miłość wobec Kościoła. W żadnym momencie nie znajdziemy tam słowa sprzeciwu. A nawet odwrotnie – pisał, że Kościół jest jego matką, a on przyjmuje wszelkie kary z pokorą, ufając, że Bóg działa przez wszystko, co go spotyka.

– Liczył, że jego cierpienie coś zmieni?

– W Kościele? Nie pisał o tym wprost, a przynajmniej ja sobie takiego fragmentu nie przypominam. Na pewno uważał, że jego cierpienie nie było przypadkowe. My z perspektywy czasu widzimy, że doświadczenia i działalność takich ludzi jak ks. Dolindo prowadzą do zmiany. W tamtych czasach wiele z jego idei – bliskość kapłana z wiernymi, duszpasterstwo osadzone w codzienności, zaangażowanie kobiet w Kościele, czy np. Msze św. odprawiane nie tylko rano, ale i wieczorem – było uważane za zbyt radykalne. Ale dzisiaj te same kwestie są oczywistością.

W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że jego cierpienia były „kosztem”, który ponosił, a skutkiem jego działań i jemu podobnych było  – i to się nadal dzieje – przeobrażanie Kościoła w taką stronę, by uświadamiać, że trwanie w Kościele nie jest celem samym w sobie, ale drogą prowadzącą do spotkania z Chrystusem. I to jest coś znacznie głębszego niż ta „cudowność”, od której zaczęliśmy naszą rozmowę, co jest jakimś dziedzictwem ks. Dolindo.

– A nic w jego życiu nie zapowiadało takiego obrotu spraw…

– Tak, ks. Dolindo jest doskonałym przykładem na to, że Bóg wybiera „słabych tego świata”, by dokonywać przez nich wielkich rzeczy. W jego pismach widać neurotyczność, niepewność, a nawet pewien rodzaj wewnętrznych kompleksów. Ale w tych samych pismach znajdują się ustępy, w których to nie on mówi – to Bóg przemawia przez niego. To dowód na to, że Bóg działa przez każdego, kto Mu zaufa, bez względu na to, jak słaby czy niepewny się czuje.

Ks. Dolindo nie był ideałem. Sam o sobie mówił, że jest „tępakiem”. Ale właśnie przez to całkowite poddanie się Bogu, przez akceptację swojej słabości, stał się potężnym narzędziem w Jego rękach. I to przesłanie jest dziś równie aktualne – Bóg nie potrzebuje doskonałości, potrzebuje tylko serca gotowego zaufać Mu w pełni.

Rozmawiał Piotr Słabek

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze