ewa gawin

fot. Redakcja

Ewa Gawin: bez taryfy ulgowej dla dzieci z niepełnosprawnościami [ROZMOWA]

Dostałam z Londynu list od Jasia. Jasiu pisał, że właśnie przyjął pierwszą Komunię św. Słyszał, że w Afryce nie wszystkie dzieci mogą przyjąć pierwszą Komunię, więc on postanowił przyjąć swoją pierwszą Komunię św. za rówieśników z Afryki – opowiada Ewa Gawin, wieloletnia misjonarka świecka w Kamerunie, która założyła w Bertoua szkołę dla dzieci głuchoniemych i z innymi niepełnosprawnościami. Rozmawia z nią Hubert Piechocki. 

Hubert Piechocki: Opowiadała Pani kiedyś o Madelaine, dziewczynce z Kamerunu, której historię najbardziej Pani zapamiętała. Dziś to już dorosła kobieta. 

Ewa Gawin: – Teraz Madelaine jest już mamą Józefa. Chłopiec ma półtora roku. Madelaine jest osobą z niepełnosprawnością fizyczną, ale założyła rodzinę, opiekuje się dzieckiem, prowadzi przy domu mały sklepik, w wolnym czasie dorabia sobie szyciem. Po ukończeniu kursu szycia, otrzymała maszynę. Jest pełnowartościową kobietą. 

>>> Hubert Piechocki: „Proście, a będzie wam dane”. Ale właściwie co otrzymamy?

Jaki dramat wydarzył się w życiu Madelaine? 

– Madelaine była na polu z babcią, która, siejąc kukurydzę, nie zauważyła, jak podpalono las. Była jakieś 500-600 metrów od małego szałasu, w którym spała Madelaine. Zanim babcia do niego dobiegła, dziewczynka była już prawie w 60% poparzona. Po kilku latach spotkałam ją i zaczęliśmy walczyć o to, żeby mogła chodzić. Rączki były przyklejone do szyi. Nóżki były przyklejone do ciała. Gdy była dzieckiem, przeszła kilka długich, bolesnych operacji. Kiedy skończyła szkołę podstawową zrobiliśmy jej jeszcze jedną operację, która niezbyt się udała. Lekarz chciał wyprostować nogę, ale to się nie udało i noga nadal w stawie kolanowym jest krzywa. Gdy byliśmy w Bangua, w szpitalu prowadzonym przez kameruńskie siostry józefitki  oddalonym o 2 dni drogi od Bertoua, zoperowała ją ekipa holenderskich lekarzy. Wtedy Madelaine, po kilkunastu tygodniach w gipsie, dostała kule i po raz pierwszy stanęła na dwie nogi. Mówiłam jej przed operacją że potańczymy razem. I tak też się stało, zatańczyłyśmy kilka kroków na  sali chorych. Po raz pierwszy w życiu mogła stanąć. Miała 18 lat. Były jeszcze kolejne operacje, m.in. na wyprostowanie ręki, żeby mogła szyć na maszynie. Ostatnio zrobiliśmy kolejne protezy, żeby mogła samodzielnie chodzić. Może już iść na zakupy, zajmować się swoim synkiem i jest mniej zależna od drugiej osoby. Prowadzi normalne życie. 

ewa gawin
fot. Redakcja

Dużo takich cudów, jak ten z Madelaine, działo się w Kamerunie podczas Pani pobytu? Pamięta się takie historie? 

– Opowiem o innej dziewczynce – Mimi. Była po operacji nogi, ale jak to 5-letnie dziecko – od razu chciała grać w piłkę. I ponownie złamała tę nogę. Jej mama nie miała pieniędzy na operację. Kilka lat chodziła o kulach z wiszącą stopą, która tylko trzymała się na skórze. Trzeba było podjąć decyzję o odcięciu tej nogi na wysokości podudzia. Nie chciała tego. Ale w szpitalu przykład dała jej koleżanka, która miała podobną sytuację. Przebywała w szpitalu do zmiany  protezy, która była juz zniszczona. Teraz Mimi jest już w szkole średniej. Chodzi z protezą i dobrze sobie radzi. Razem z  koleżanką – Aureli – wspierają się. Mówią, że czują się teraz jak każda inna dziewczyna. Chodzą w długich spódnicach, w spodniach i nikt nawet nie widzi, że noszą protezy. W naszej szkole dla głuchoniemych pracuje pani Gael, nauczycielka przedszkolaków, która pochodzi z rodziny, w której czwórka rodzeństwa jest niepełnosprawna fizycznie. Pani Gael też ma protezę prawej nogi, uczy w szkole, jak każda inna nauczycielka. Jako osoba z niepełnosprawnością na pewno lepiej rozumie niepełnosprawnych uczniów. Sama przecież przeżywała już tyle bólu i przeciwności losu, więc umie pomóc i wytłumaczyć drugiemu, że można normalnie żyć, choć jest się niepełnosprawnym. 

>>> Hubert Piechocki: wirus przenoszony drogą wzrokową [FELIETON]

Myślę, że to jednak Pani najlepiej rozumie osoby z niepełnosprawnościami, ponieważ poświęciła im Pani kilkadziesiąt lat życia.  

– Nie wiem, czy ich do końca rozumiem, ponieważ mnie często zaskakują, a niekiedy denerwują. Ale na pewno mam na to inne spojrzenie. Łapię się na tym, że mam dewiację zawodową, jak widzę kogoś utykającego czy z uszkodzoną ręką, to podchodzę i pytam, czy można pomóc i dlaczego nic z tym nie zrobiono. Zwracam uwagę na osoby z niepełnosprawnościami, nawet podczas pobytu w Polsce. 

My w Polsce często litujemy się nad osobami z niepełnosprawnościami. Chcemy dać im taryfę ulgową. Tymczasem oni chyba wcale tej taryfy ulgowej nie oczekują. 

– U nas właśnie tej taryfy ulgowej nie mają. Staramy się traktować ich w miarę możliwości tak jak innych uczniów. Jak mają coś zrobić, to robią to wspólnie z innymi, np. myją naczynia, sprzątają czy pomagają w kuchni. Uczymy ich, jak samemu wjechać wózkiem, ubrać buty, pokonać schody. Dawanie im taryfy ulgowej nie jest dla nich dobre. Jeśli są osoby, które mogą im pomóc – rodzice, rodzina – to jest dobrze. Ale jak zostaną sami, wtedy będą zmuszeni sami sobie radzić. To nie jest tak, że nie chcemy im pomagać. To jest działanie na ich korzyść. Jeśli nie nauczą się samodzielności, to będzie im się trudniej żyło. Teraz trzeba walczyć, by osiągnąć cel. Oni też nas wiele uczą. Mama przynosi na rehabilitacje 6-letnią Gizellę z paraliżem kończyn dolnych. Kiedy pierwszy raz przyszła do nas, chciałam zdjąć jej kurtkę, a ona mówi: „Nie, sama zdejmę, jak w domu mamy nie ma, to muszę sobie sama radzić”. Chcą być pełnosprawni, samodzielni.  

fot. A. Chrószcz OMI/oblaci.pl

Niepełnosprawność to częsty problem w Afryce? 

– Częsty. Bywa że np. przyczyną głuchoty jest malaria. Czasem jest niedoleczona albo źle leczona, czasem źle dobrano leki czy zostały przedawkowane. Są też wypadki. Małe dzieci zajmują się jeszcze mniejszymi dziećmi i dochodzi do wypadków. Są też ofiary przemocy domowej. Nie tylko na wioskach porody, po których są powikłania, odbywają się w domu. Rodzą się maluchy z wodogłowiem, porażeniem okołoporodowym. Młode mamusie nie są przygotowane do porodu. Rodzina często przez  kilka miesięcy nie wie, że dziewczynka jest w ciąży.  

Kiedy pojawił się pomysł, żeby zająć się głuchoniemymi i otworzyć dla nich szkołę? Był jakiś konkretny powód, jakaś znajoma głucha osoba? Czy to taki impuls, potrzeba serca? 

– W pierwszych latach pracy w Kamerunie pracowałam w ośrodku zdrowia. W kolejnych latach byłam odpowiedzialna za koordynację ośrodków zdrowia w całej archidiecezji. Spotykałam tam najczęściej niewidomych. I dlatego myślałam, żeby założyć szkołę dla niewidomych, myślałam o współpracy z siostrami z Lasek. Zrobiliśmy jednak ankietę, rozesłaną do wszystkich parafii, pomogli nam w tym księża biskupi, z której wynikało, że w wioskach najwięcej jest ludzi z niepełnosprawnościami fizycznymi i wadami słuchu. I zamiast dla niewidomych powstała szkoła dla głuchoniemych. Od kilku lat objęliśmy też opieką dzieci niepełnosprawne fizycznie i z wadami wzroku. Najwięcej jest jednak dzieci głuchoniemych. Nie brakuje też maluchów, które łącza w sobie kilka niepełnosprawności. 

>>> Justyna Janiec-Palczewska: marzę o świecie bez pomocy humanitarnej

Łatwo było stworzyć szkołę, w której uczą się dzieci z niepełnosprawnościami?  

– Szkoła zaczęła się pod drzewem. Brat ze zgromadzenia św. Gabriela, (w Polsce podobne Zgromadzenie Braci Szkolnych), który przyjechał z Zairu do pracy w bibliotece seminaryjnej (w Zairze i w Congo Brazza zakładał pierwsze szkoły dla głuchoniemych) zaproponował mi swoją pomoc. I tak wspólnie zakładaliśmy szkołę. Z pomocą diecezji tarnowskiej, Kolędników Misyjnych i innych pojedynczych darczyńców, udało nam się rozpocząć to dzieło. Brat pomagał nam przez dwa lata. Szukaliśmy uczniów – ogłaszając przez lokalne radio, informując w kościołach, meczetach czy w kaplicach u protestantów. Najpierw mieliśmy garstkę uczniów. Dzieci nie miały jak do nas dojechać z odległych dzielnic. Rodzicom na tym bardzo nie zależało, bo wiązało się z dodatkowymi kosztami. Po wyjeździe brata przenieśliśmy szkołę do małej salki przy biurze koordynacji zdrowia. W dwóch małych salkach przedzielonych firankami uczyły sie dzieci z kilku klas, a przy jednym niskim stoliku uczyły się dzieci z przedszkola. Po roku  musieliśmy opuścić ten budynek. Wynajęliśmy kilka klas w szkole krawieckiej. Warunki były spartańskie, bo szkoła krawiecka była wciąż w budowie. Brakowało prądu, światła, wody, nie było toalet. Zaczęliśmy szukać funduszy na szkołę i terenu pod budowę. Z ambasady kanadyjskiej dostaliśmy pieniądze na 3 małe klasy przedszkola. Budynek szkolny ofiarowali nam Kolędnicy Misyjni z diecezji tarnowskiej. W 2013 r. rozpoczęliśmy budowę drugiego budynku, w którym teraz znajduje sie  szkoła, wykończenia ciągle trwają. Dzięki ofiarności wiernych i zaangażowaniu Kolędników Misyjnych z naszej diecezji, udało się też wybudować wielofunkcyjną salę gimnastyczną, pomieszczenie dla wolontariuszy, piętrowy budynek z kilkoma salami do rehabilitacji, wszystko jeszcze w surowym stanie, czeka na  dokończenie. Musimy jeszcze dokończyć dach, pomieszczenia sanitarne, magazyny i wszędzie położyć płytki. W sali rehabilitacyjnej, nie mając jeszcze podłogi, pracujemy na wyłożonych workach i natach. Potrzebne nam będą jeszcze podjazdy i wjazd na pierwsze piętro. Ufam, że z Bożą pomocą i zaangażowaniem każdego, któremu nie jest obcy drugi, inaczej urodzony, wszystko powoli uda sie skończyć. Jestem optymistką. 

fot. A. Chrószcz OMI/oblaci.pl

 Covid ominął szkołę czy tez były zachorowania? 

– Covid nie ominął szkoły. 18 marca 2020 r. miał odbyć się marsz zorganizowany przez osoby niepełnosprawne. Chcieliśmy razem z nimi pokazać, że nie brakuje osób z niepełnosprawnościami w naszym regionie i uwrażliwić mieszkańców na ich potrzeby. Przez koronawirusa to się nie udało. 18 marca otrzymaliśmy informację o zamknięciu szkół i innych placówek wychowawczych, było trochę paniki. Musieliśmy opuścić w ciągu dnia internat i dowieźć dzieci do wiosek.  Baliśmy się, że w autobusach zabraknie miejsc dla naszych dzieci, ponieważ transport został ograniczony do minimum. Nie mieliśmy jednak żadnego przypadku zachorowania wśród uczniów czy nauczycieli. W Bertoua oczywiście były przypadki zakażeń, ale ominęły naszą placówkę. W szpitalu był specjalny oddział dla covidowców. Respektowano zasady sanitarne, mycie rąk, dezynfekcję, noszenie maseczek. Kościoły, meczety, kaplice nie były zamknięte, choć ograniczono liczbę osób, które mogły przebywać w świątyniach. Księża zwielokrotnili liczbę mszy św. – w tym samym czasie odprawiano np. trzy msze św. w różnych miejscach. Na wsiach za to nie było widać pandemii, nic się tam nie zmieniło. Jadąc na wieś w maseczkach musieliśmy je ściągać, żeby dzieci się nas nie bały.  

Z jednej strony pomoc medyczna, z drugiej oświatowa, czyli szkoła. Któraś z tych form pomocy jest dla Pani ważniejsza, czy też one się wzajemnie dopełniają? 

– One się wzajemnie dopełniają. Na pewno na pierwszym miejscu jest teraz dokończenie budowy i zorganizowanie pomieszczeń do rehabilitacji. Kolejne wyzwanie to budowa internatu. Teraz dzieci korzystają z klas zamienionych na sypialnie. 

>>> Nie mów mi o godności. Mam 400 dzieci i muszę je nakarmić trzy razy dziennie

Służy też Pani w więzieniu. To miejsce, do którego wielu z nas intuicyjnie bałoby się pójść. Nie było w Pani strachu przed pierwszą wizytą w więzieniu? 

– Nie. Nie bałam się. Czuję sie tam dobrze. Na urlopie z Polski staram sie załatwić sprawy związane z więzieniem, operacje czy np. transport skazanych do innych placówek. Kilkadziesiąt lat temu więzienie wyglądało inaczej. Teraz państwo, Kościół i inne organizacje charytatywne dokładają starań, by panowały tam lepsze warunki. Wiadomo, że Kamerun jest niestabilnym państwem. Jest dużo uchodźców z państw sąsiednich – z Nigerii, Czadu czy z Republiki Środkowej Afryki. Uchodźcy, ale nie tylko, bardzo często są skazywani z byle jakiego powodu. Nie mają dokumentów, nielegalnie przekraczają granicę, są posądzani o kradzież. Trudno powiedzieć, kto jest winny, a kto niewinny. Pomagam jak umiem i  mogę – w transporcie, w leczeniu, w zakupie potrzebnych artykułów. Sporo jest problemów z opłatą procesów. Jeśli więzień nie ma pieniędzy na opłacenie procesu, a jest zwolniony – odsiaduje kolejne miesiące. Kolejny problem to transport do domu. Opłacam im transport, dostają kanapkę na drogę i wsiadają do autobusu.   

ewa gawin
fot. Redakcja

Jakaś szczególna historia z więzienia zapisała się w Pani pamięci? 

– Był pan Paul, który po 25 latach siedzenia w więzieniu otrzymał wyrok uniewinniający. Był podejrzany o popełnienie morderstwa. Nikogo nie zabił. To wyszło po bardzo długim czasie.  W więzieniu był bardzo radosny, dlatego go zapamiętałam. Traktował to miejsce jak swój dom. Bardzo rzadko był smutny – chyba że był chory. Był bardzo uczynny. Spotykam tych ludzi po latach. Kiedy w Jaunde na targu ktoś mówi do mnie „Mama Ewa”, to już wiem, że to były więzień. Pytam wtedy, w której był sali.  W więzieniu nazywają mnie właśnie mama Ewa. Mówią mi podczas tych spotkań po latach, że założyli rodzinę, pracują na polu, jak im się poukładał czas po opuszczeniu wiezienia itp. Czasem spotykam też takich, którzy kilka razy trafiali do więzienia. W wiezieniu są też kobiety, kilka z nich uczy się szycia. Dzięki pomocy bp. Jana z diecezji kieleckiej kupiliśmy maszyny do szycia, igły, nici, materiały. Małe, drobne złotówki z Polski mocno owocują potem w Kamerunie. Złotówka do złotówki i można zrobić bardzo dużo rzeczy! Takim sposobem za zebrane ofiary od pojedynczych ofiarodawców wszystkie szkoły otrzymały obraz Pana Jezusa Miłosiernego, w kolejce czekają parafie i kaplice w naszej – i nie tylko naszej – diecezji.  Wszystkim darczyńcom i ofiarodawcom bardzo dziękuję! Szczególnie dziękuję za dar modlitwy osobom starszym i chorym, nie przestaję nadal o nią prosić. To nasz największy skarb. Jest dużo ludzi dobrej woli, którzy otwierają swoje serca. Czujemy, że coś nie miało prawa się udać, a dzięki pomocy udaje się to zrobić! Mieliśmy trudny czas w szkole. I wtedy dostałam z Londynu list od Jasia. Jasiu pisał, że właśnie przyjął pierwszą Komunię św. Słyszał, że w Afryce nie wszystkie dzieci mogą przyjąć pierwszą Komunię, więc on postanowił przyjąć tę Komunię św. za swoich rówieśników z Afryki. Taki chłopczyk się za nas modlił, a nawet o tym nie wiedzieliśmy. Takie sytuacje podtrzymują na duchu. 

Konkretnych czynów i gestów w Pani pracy nie brakuje. Ale w ostateczności chodzi chyba głównie o jedno zadanie – o ewangelizację. 

– Przede wszystkim o ewangelizację! Mamy swoje metody ewangelizacyjne. Nie narzucamy się. W naszej szkole są dzieci chyba z wszystkich religii i sekt, jakie działają w Kamerunie. Nie odrzucamy tych dzieci. Dzieci uczestniczą we wszystkich zajęciach – jak dzieci katolickie. Rodzice zgadzają się, by dzieci uczestniczyły w Eucharystii czy w lekcjach religii. Jak ktoś mówi, że jest muzułmaninem i nie chce, by dziecko brało udział w religii, to mówimy, że nie ma problemu – ale niech w czasie tej lekcji ktoś z domu przyjdzie i zapewni dziecku opiekę. I nagle nie ma problemu z uczestnictwem dziecka w religii! Ewangelizujemy nawet podczas spotkań z policjantami! Na punktach kontroli. Dajemy im gazety „Miłujcie się” i przy okazji pytamy, czy są protestantami, katolikami, muzułmanami. Dajemy im broszurkę z Panem Jezusem Miłosiernym, a katolikom różaniec. Nawet muzułmanie niekiedy proszą o Biblię. Mówią, że dobrze im sie czyta Pismo Święte. Mówimy, że pomodlimy się za nich i za ich pracę. Odpowiadają: „Niech was Bóg błogosławi”. My też im odpowiadamy błogosławieństwem i ruszamy dalej, bo droga sie nie kończy. 

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze