Fot. youtube

Jacek Prusak SJ: katolicyzm bez napięcia związanego z tolerancją jest skazany na porażkę [ROZMOWA]

– Wydaje mi się, że dzieje się tak między innymi dlatego, że w polskim Kościele nie mamy od strony teologicznej i duszpasterskiej przepracowanej formuły tolerancji. Boimy się tolerancji, ponieważ mylnie utożsamiamy ją z akceptacją – mówi Jacek Prusak SJ w rozmowie z Justyną Nowicką.

Ojciec Jacek Prusak jest jezuitą, teologiem, psychoterapeutą, publicystą, a także doktorem psychologii. Pełni funkcję rzecznika Akademii „Ignatianum” w Krakowie, gdzie jest także adiunktem w Instytucie Psychologii i Kierownikiem Katedry Psychopatologii i Psychoprofilaktyki.

Justyna Nowicka (misyjne.pl): Czym jest tolerancja?

Jacek Prusak SJ: – Tolerancja na pewno nie jest synonimem akceptacji, choć oczywiście nie wszyscy się z tym zgodzą. Jest ona praktycznym podejściem do osób głoszących inne opinie, odmienne od moich własnych. Jest wyrażeniem zgody na to, że te opinie mogą istnieć dla wspólnego dobra, np. w imię neutralności światopoglądowej państwa, czy oddzielenia Kościoła od państwa. To, że coś toleruję, to nie znaczy, że się z tym zgadzam. To znaczy, że nie używam siły, by pozbyć się poglądów odmiennych od własnych. W zależności od tego, jak bardzo poglądy odmienne uważam za szkodliwe moja tolerancja jest mniejsza lub większa. Tolerancja zawsze funkcjonuje w jakichś granicach.

W tolerancji chodzi o to, by ludzie o odmiennych poglądach mogli żyć obok siebie. A metodą do przezwyciężania różnic między ludźmi jest dialog, a nie siła.

Skoro tolerancja funkcjonuje w jakichś granicach, to znaczy, że nietolerancja jest czasami przydatną częścią naszego życia?

– Jest przydatna, jeśli po drugiej stronie zaistniało ewidentne zło. Natomiast jeśli są odmienne poglądy – to nie jest przydatna. Kiedy nie ma miejsca na tolerowanie odmiennych poglądów, wtedy mamy do czynienia z tyranią, w której domagam się absolutnego posłuszeństwa i jeśli nie będą słuchać mnie, to będę chciał odmienność usunąć wszelkimi środkami.

Czyli nietolerancja jest postawą słuszną w odniesieniu do zła, ale nie do odmiennych opinii, które zbyt szybko można uznać za zło żyjąc w błędnym przeświadczeniu o swojej nieomylności czy posiadaniu prawdy.

Wiele osób obawia się, że tolerancja wobec odmiennych opinii oznacza, że sprzeciwiają się wyznawanym przez siebie wartościom.

– Tutaj widać spór o to, czy tolerancja stoi w opozycji do szacunku do innych osób, czy nie. Możemy przyjąć, że tolerancja oznacza, że z jakichś względów przeciwstawiamy się czemuś lub oceniamy coś negatywnie. Wtedy trzeba powiedzieć jasno, że tolerancja nie jest synonimem obojętności. Ale wypływa z przekonania, że wszyscy ludzie, ale niekoniecznie ich opinie, zasługują na szacunek.

Mówimy, że wartości istnieją w liczbie mnogiej. To, że ja mam taki zestaw wartości nie oznacza, że inny człowiek ma mieć taki sam zestaw, abstrahując tu od kwestii filozoficznych na temat ich pochodzenia. Natomiast jeśli odmienność wobec swojego zestawu wartości traktuję z definicji jako zagrożenie, to oznacza co najwyżej, że mam słabo zinternalizowane wartości, które nazywam moimi.

Czym innym jest fakt, że ktoś nie daje mi prawa do przeżywania wartości uznanych przeze mnie za najważniejsze dla swojego życia, a czym innym jest to, że po prostu się z nimi nie zgadza. I samo to jest już dla mnie takim problemem, że nie potrafię sobie poradzić z tym, że ktoś mnie kontestuje.

>>>Kard. Farrell: szacunek i akceptacja dewizą chrześcijanina

fot. pixabay

A jeśli mamy odróżnić tolerancję od akceptacji, to na czym polega różnica?

– Akceptacja jest wtedy, kiedy ktoś należy do mojego „plemienia”, myśli tak samo jak ja. Akceptacja dotyczy więc afirmacji nie tylko osób, ale także ich poglądów. Ale nikt nie ma obowiązku akceptować tego, z czym się w sumieniu nie zgadza. Natomiast musi pamiętać, że to nie daje mu prawa do likwidowania oponenta. I ja też mu nie daję prawa do likwidowania mnie. Nawet jeżeli komuś wydaje się, że tak jest. I nawet jeśli komuś się wydaje, że w swojej religii może znaleźć uzasadnienie takiej postawy.

A skąd się biorą lęki przed tolerancją? Skąd lęki, że tolerancja zburzy moją tożsamość, także tę religijną?

– Musimy sobie powiedzieć, że jest to bardzo krucha tożsamość. Tożsamość oparta na lęku, na konformizmie,  w której opór wystarcza za tożsamość. To znaczy, że opiera się na założeniu, że abym ja czuł się dobrze i bezpiecznie, to wszyscy muszą myśleć tak jak ja. Jak przeniesiemy ten rodzaj myślenia na płaszczyznę wiary, to powstaje tożsamość religijna zbudowana na tożsamości społecznej, a nie więzi z Bogiem. W takim podejściu wszyscy w Polsce muszą być katolikami, a wszyscy katolicy w Polsce muszą myśleć tak jak ja. W innym wypadku czuję się zagrożony.

W konsekwencji momentalnie pojawia się rozgraniczenie na to, kto może, a kto nie może być katolikiem, a także kto jest dobrym, a kto złym katolikiem. Gdy tożsamość zbudowana jest na przynależności do grupy, to tropi się tych, którzy zagrażają jednolitości grupy. Albo jesteś ze mną, albo przeciwko mnie.

Chrześcijaństwo ma to nieszczęście, że chociaż głosi, że wszyscy są dziećmi Pana Boga, to jednocześnie ma wielkie tendencje, by dzielić dzieci Boże na lepsze i gorsze. Dzisiaj bardzo wyraźnie widzimy to rozwarstwienie i polaryzację w polskim Kościele. Ta polaryzacja jest oczywiście odzwierciedleniem polaryzacji w polskim społeczeństwie. Plemienność stała się centrum, osią, wokół której większość ludzi zaczyna funkcjonować.

A może nasze chrześcijaństwo w Polsce jest tak lękowe i kruche, bo w gruncie rzeczy nie jest zinternalizowane?

– Nasz katolicyzm w dużej mierze jest kulturowy, co samo w sobie nie jest jeszcze niczym złym. Ale on nie wytrzyma próby czasu, ponieważ funkcjonuje tylko w określonym kontekście. Polski katolicyzm służył tylko temu, by powiedzieć „my” to nie „oni”. Jest to religijność niezreflektowana, która funkcjonowała w bardzo homogenicznym społeczeństwie. Badania socjologiczne nie pozostawiają złudzeń, na naszych oczach kończy się katolicyzm jako religia publiczna. Nie wiemy natomiast czy zróżnicowany katolicyzm Polaków jest początkiem odchodzenia od Kościoła czy personalizacją wiary przeżywaną mniej obrzędowo i „ludycznie”.

W bólach wychodzimy z mitu, że polski katolicyzm zawsze był monolitem. Okazuje się, że nie, a na pewno nie jest tak teraz. To zróżnicowanie w polskim Kościele, także z powodu tego, co się w samym Kościele dzieje, zmienia nastawienie wielu osób do tego, jak rozumieją swój katolicyzm. W jaki sposób rozumieją swoje miejsce w Kościele i jak rozumieją także tych, których Kościół, w mniej lub bardziej bezpośredni sposób, wyklucza czy stygmatyzuje.

Z badań psychologicznych wiemy, że religijność jest taką samą zmienną jak osobowość. Oznacza to, że nie ma dwóch takich samych osób i nie ma dwóch takich samych osób religijnych. Nawet jeśli jedna i druga osoba deklarują się jako katolicy. Oczywiście, że są podobieństwa, bo inaczej albo obie osoby błędnie określałyby się katolikami, albo jedna z nich, gdyby nie można znaleźć między nimi żadnych podobieństw.

Te podobieństwa powinny wyrażać katolicyzm, czyli powszechność, to znaczy tę formułę, którą Kościół katolicki lubił przypisywać sobie, a która brzmi „i to, i to”, a nie „albo, albo”. Oczywiście, „i to, i to” jest trudniejszą pozycją niż „albo, albo”. „Albo, albo” wyklucza, a „i to, i to” włącza i stara się przyjąć różnorodność, jako część swojej tożsamości.

szkoła
fot. pexels.com

Niektórzy mówią, że „albo, albo” jest łatwiejsze, ponieważ daje konkret. Albo się jest, albo się nie jest. Jeśli mam dwie alternatywy, które są dopuszczalne, gubią się w tym, że jedno i drugie może istnieć – i jedno  i drugie może być ważne.

– Religia dla większości ludzi jest atrakcyjna właśnie dlatego, że daje perspektywę „albo, albo”. Na początek odróżniłbym ludzi religijnych od wierzących. Z badań wiemy, że większość ludzi religijnych definiuje się jako wierzący, ponieważ religia sprawia, że ich system wartości jest spójny i w ten sposób redukowany jest dysonans poznawczy. Religia daje odpowiedzi na pytania. I dzięki temu daje poczucie pewności i spokoju. To uważa się za wartość samą w sobie, chociaż jest to błędne przekonanie. Jeśli religijność spełnia taką rolę, to się tego chroni i w związku z tym zamyka. W efekcie większość ludzi religijnych jest konserwatywna w sposób dogmatyczny i autorytarny.

Natomiast postawa „i to, i to” dopuszcza różnorodność ścieżek prowadzących do tego samego celu. Zgadza się na różnorodność sposobów patrzenia. Uwzględnia fakt, że do prawdy mamy dostęp kontekstualnie. Nie chodzi o to, że nie ma jednej prawdy, ale o to, że tylko Bóg uwzględnia całościową perspektywę i patrzy na wszystko w sposób bezbłędny. Człowiek tej perspektywy nie ma, więc ze swoją prawdą musi być pokorny. Musi uznać, że poznaje fragment prawdy, ale nie prawdę samą w sobie. Stąd osoby, które mają takie podejście tolerują więcej dwuznaczności w religii, cenią nie tylko odpowiedzi, ale też same pytania, mają świadomość, że w pewnym sensie mamy więcej pytań niż odpowiedzi i żyjemy raczej z pewną tajemnicą, a nie ze zbiorem reguł. Ale takie osoby stanowią populacyjnie znacznie mniejszą grupę osób religijnych, i coraz częściej sami opuszczają Kościół bądź dokonują „wewnętrznej emigracji” określając się jako uduchowieni, ale nie religijni albo wierzący, ale niepraktykujący.

Wiele rzeczy, także w Kościele, zmienia się szybciej niż my jesteśmy w stanie dojrzeć do takich zmian. Dlatego wiele osób przeżywa rzeczywiście głębokie lęki tożsamościowe, także związane z tożsamością religijną. I próbują „ratować się”, będąc wiernymi temu, do czego zostali wychowani i to uznają za cnotę, za wierność tradycji.

Ale jak popatrzymy na Ewangelie, to zobaczymy, że Jezus swoim uczniom nigdy nie dał takiego komfortu. On był postrzegany przez środowisko religijne jako kontestator, jako ten, kto nie tylko przekracza granice religijne, ale jeszcze je łamie. Ciągle w Kościele mówimy o tym, żeby ludzie naśladowali Jezusa, a w gruncie rzeczy domagamy się, żeby naśladowali nas.

>>>Karolina Binek: czy Bóg jest zwolennikiem body positive? [FELIETON]

Czyli tolerancja jest ewangeliczna?

– Tak, jest ewangeliczna. Widzimy to w samej postawie Jezusa. Krytykował establishment religii żydowskiej, której sam był przedstawicielem, ale nikogo nie zwalczał.

Czyli krytykował, ponieważ nie akceptował, ale tolerował.

– Tak. Dając przestrzeń i wyzywając do zmiany, bo Jezus był radykalnym krytykiem systemu religijnego, w którym funkcjonował, ale nie odrzucał religii.

Popatrzmy na to, w jaki sposób dobrał swoich uczniów. Kiedy zobaczymy, w co wierzyli, z jakich segmentów społeczeństwa pochodzili, to na pewno dostrzeżemy, że to też była grupa o odmiennych opiniach, czasami wręcz diametralnie (np. celnik Mateusz i zelota Szymon). Od początku widać to na kartach Ewangelii. To, że wszyscy byli uczniami Jezusa nie oznacza, że była to grupa homogeniczna i we wszystkim się ze sobą zgadzali. Wnosili swoje uwarunkowania. I przecież Jezus wiedział o tym, kiedy ich powoływał. Dlatego możemy powiedzieć, że Kościół od początku miał być jednością w różnorodności, która dąży do wspólnego celu, ale nie która sama w sobie staje się celem uniformizacji.

To zawsze było, jest i będzie trudniejsze. Bo mamy jednak silną tendencję do konformizmu. Chcemy być częścią grupy, która nas zaakceptuje i która uznaje za najważniejsze podobne punkty odniesienia do moich.

fot. pexels

Daje nam pewien komfort.

– I w samym komforcie nie ma niczego złego. Bo przynależność do grupy jest wpisana w ludzką naturę. Natomiast tu chodzi o to, że potrzeba wspólnotowości może stać się plemiennością, może stać się partyjnością i staje się partyjnością w Kościele. I z tym sobie w tej chwili ewidentnie źle radzimy w polskim społeczeństwie i w polskim Kościele. Polaryzacja jest naprawdę bardzo silna.

I to już nie tylko polaryzacja, ale też agresja.

– Tak, dla mnie jest to przykre, kiedy obserwuję jako ksiądz, na przykład w czasie rodzinnych uroczystości u znajomych, że można pójść razem do kościoła, ale jak się razem usiądzie do stołu i nie daj Boże pojawi się kwestia polityczna, to ludzie zapominają, że są katolikami. Wiara przestaje być ich punktem odniesienia i wspólnym mianownikiem. I to pokazuje, jak słaba jest identyfikacja religijna.  

Czyli najlepiej byłoby, gdyby ewangeliczna tolerancja w nas wrosła i w ten sposób kształtowała – także nasze społeczeństwo.

– Tak. Niektórym się wydawało, a innym wydaje się jeszcze do dzisiaj, że katolicyzm z czasów walki z komuną był najlepszą formą katolicyzmu jaka istnieje. Wciąż żywe jest przekonanie, że polski katolicyzm jest lepszy od innego, bo daliśmy Kościołowi papieża Polaka. Do tego wciąż funkcjonuje jeszcze mesjańskie myślenie o tym, że my „zbawimy” – jeśli nie świat, to chociaż Europę. Na tym bazuje przekonanie, że trzeba bronić tego, co nasze, i tego, co naszym zdaniem dobre, bo wszystko wokół jest od naszego gorsze.

Wydaje mi się, że dzieje się tak między innymi dlatego, że w polskim Kościele nie mamy od strony teologicznej i duszpasterskiej przepracowanej formuły tolerancji. Boimy  się tolerancji, ponieważ mylnie utożsamiamy ją z akceptacją. A z drugiej strony dlatego, że nasza tożsamość budowana jest negatywnie, na wykluczaniu, na odróżnianiu. Co oczywiście wynika z przekonania, że ja jestem mądrzejszy, i ja jestem lepszy, ja jestem posiadaczem jedynej prawdy.

Przez to mityczne wyobrażenie zapominamy albo chcemy zapomnieć o tym, że polska młodzież jest najszybciej laicyzującą się grupą na całym świecie. I to nie chodzi tylko o katolicyzm, ale w ogóle o odchodzenie od religii. Jednym z czynników jest to, co obserwuję w czasie spotkań z młodymi ludźmi czy podczas rozmów z moimi studentami – oni są dziećmi świata. Dla nich ramy, których wyznawcami są ich rodzice, są ramami, które ich świat ograniczają. Dla nich kwestia tolerancji jest wyjściowa.

To prawda, jest bardziej rozumiana i jest większą wartością, i dlatego taki katolicyzm, który nie rozumie tolerancji, jest po prostu odpychający.

– Tego nie rozumieją niektórzy ludzie w Kościele. Boją się, że tolerując różne punkty widzenia, już je w całości akceptują.

Tak – i jeśli będą tolerować to, co „nie pasuje” do katolicyzmu, mówiąc kolokwialnie – „zepsują go”.

– A tymczasem psują go, nie przyjmując dobrze rozumianej tolerancji. Katolicyzm staje się wtedy gettem dla tych, którzy się boją albo sektą dla radykałów, którzy będą walczyć ze wszystkim co znają i nie znają, rozumieją i nie rozumieją – tylko dlatego, że nie wygląda tak jakby chcieli, żeby wyglądało.

Tymczasem katolicyzm bez tego napięcia związanego z tolerancją jest skazany na porażkę. Skoro ma być katolicyzmem, to musi brać udział w tym napięciu, nawet jeśli ono jest trudne. Nie może z niego zrezygnować dla tak zwanego świętego spokoju.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze