Fot. Justyna Nowicka

Myślałam, że klasztoru muszę szukać na końcu świata [REPORTAŻ]

Siostra Ludmiła jest karmelitanką bosą z Ukrainy. Teraz razem ze swoimi współsiostrami mieszka w Polsce. Z Charkowa wyjechały praktycznie z niczym. W ciemności ich cierpienia widać coś więcej, jest w nim jakieś światło.

W normalnych okolicznościach karmelitanki bose przez całe życie pozostają oddzielone od świata kratką. Kiedy ktoś chce z nimi porozmawiać – między rozmówcami zawsze pozostaje ta krata.

Dzwonię domofonem przy bramie trochę niepewna, bo wcześniej się nie umawiałyśmy. Słyszałam tylko, że tutaj w okolicy są takie siostry, z którymi w drodze wyjątku można rozmawiać bez kraty. Otwiera mi siostra w fartuszku założonym na habit. Daje się jednak oderwać od pracy, by zapytać przełożonej, czy któraś z sióstr może ze mną porozmawiać – o niełatwych przecież sprawach. Po krótkiej chwili wchodzi siostra Ludmiła.

Walczymy razem z nimi

Nie mogę nie zapytać o sytuację w Ukrainie. Mają kontakt niemal codziennie z tymi, którzy tam zostali. – W zakonie modlimy się siedem razy dziennie, takie jest nasze życie, nasze powołanie. Modlimy się także za nasz naród i bardzo przeżywamy to wszystko, co się tam dzieje. Chociaż jesteśmy poza granicami kraju, to serce krwawi nam codziennie. Zostali tam nasi znajomi i znajomi znajomych, którzy umierają. Tak, wojna nas bardzo osobiście dotyka, ona nie jest gdzieś tam daleko. Mój brat jest na wojnie, mój siostrzeniec jest na wojnie, mój kuzyn jest na wojnie, wielu przyjaciół tam jest. W pewien sposób my walczymy razem z nimi – mówi wyraźnie poruszona siostra Ludmiła.

Ukraińcy nie walczą tylko z bronią w ręku na froncie, ale także znosząc trudne warunki, które są skutkiem ostrzałów rakietowych. – W Charkowie, w Ukrainie, jest bardzo trudna sytuacja przede wszystkim dlatego, że przez ataki rakietowe nie ma prądu, nie ma ogrzewania. Rosja chce złamać nasz naród, ale Ukraińcy się nie poddadzą. Kat chce zmusić cierpieniem do uległości, ale w narodzie ukraińskim nie ma zgody na to, nie ma opcji, by się zgodzić na to, by odebrano nam wolność, by nas zniewolono – słyszę od mojej rozmówczyni.

Gdzie w tym wszystkim jest Bóg?

Trochę się waham, czy zadać to pytanie, bo wiem, że nie ma na nie łatwej odpowiedzi. Ale z drugiej strony nie mogę go pominąć, bo jest bardzo ważne dla każdego, kto doświadcza cierpienia. W końcu decyduję się więc zapytać, gdzie w tym wszystkim jest Bóg. Siostra mówi łagodnie, ale z mocnym przekonaniem. – Właśnie w tym. Cierpi w tych, którzy są umęczeni, zabijani. Tak naprawdę wszystko zaczęło prawie od Środy Popielcowej w zeszłym roku. Do mnie dochodziło bardzo dużo informacji na temat tego, w jaki sposób męczą naszych ludzi i kiedy myślałam o tym, to dla mnie od początku było jasne, że to jest Jezus, że On naprawdę jest cierpiący w tych wszystkich naszych bliskich. A ja czułam się jak Jego Matka, która też patrzyła jak Jezusa katują. I dla mnie ten Wielki Post nadal trwa. Jeśli czytamy w Ewangelii, że wszystko, co uczyniliście jednemu z tych najmniejszych to mnieście uczynili, to jak inaczej to można rozumieć? On jest właśnie tam, w tych najmniejszych.

>>> Karmel Ducha Świętego. Miejsce, w którym każdy będzie wysłuchany [REPORTAŻ] 

Fot. Justyna Nowicka

W poszukiwaniu sensu

Doświadczenie Bożej obecności najczęściej przychodzi do nas krok po kroku, kiedy odkrywamy Jego obecność w wydarzeniach, w których uczestniczymy, czy o których się dowiadujemy, ale także kiedy widzimy Go w najgłębszych zakamarkach duszy. I krok po kroku prowadzi do odkrywania tego miejsca w życiu, które dla nas przygotował. Podobnie było w przypadku siostry Ludmiły. – Wychowałam się w takim mieście nad Morzem Czarnym, które było zupełnie komunistyczne, komuniści je założyli. I w tym mieście nie było nic; ani cerkwi, ani kościoła katolickiego, ani protestanckiego, ani nawet żadnej sekty. Ale co tydzień cała nasza rodzina jeździła do Odessy na mszę, bo tam właśnie była nasza parafia. Pamiętam, że od dzieciństwa szukałam sensu życia, interesowało mnie, po co ludzie żyją. I jakąkolwiek znajdowałam odpowiedź, to nie było dla mnie wystarczające, czegoś w tym brakowało. Jestem ósmą córką, przede mną było siedem sióstr, a po mnie jeszcze mój brat. I mogłam patrzeć na moje najstarsze siostry, które chodziły na dyskoteki, trochę starsze, które chodziły do szkoły, miały swoich przyjaciół. Patrzyłam na rodziców, którzy chodzą do pracy, zarabiają, żeby nam niczego nie brakowało. I pamiętam, że zadawałam sobie pytanie: jaki jest w tym sens? – opowiada siostra Ludmiła.

Ta niespokojność serca często jest motywacją, motorem, który napędza do stawiania kolejnych kroków, do poszukiwania, nawet jeśli okoliczności wydają się zupełnie nie sprzyjać temu, by szukać właśnie w tym, a nie w innym miejscu. Siostra Ludmiła wyczytała w swoim sercu coś, co nam może się wydawać, że nie mogło się tam pojawić. Bo jak tak „po omacku” odkrywać coś, czego się wcześniej w ogóle nie widziało i nie znało. W portowym mieście nad Morzem Czarnym wydawało się, że jest wszystko oprócz Boga. – Była w nim bardzo duża przestępczość. Codziennie podawano komunikaty dotyczące tego, ile osób zostało pobitych, ile zgwałconych itd. I kiedy moje siostry szły na dyskotekę, to wtedy moja mama bardzo się o nie martwiła, żeby po prostu wróciły żywe. I ona wtedy wychodziła na balkon, żeby się za nie modlić, a ja jako kilkuletnia dziewczynka wychodziłam razem z nią. Nasz blok był bezpośrednio nad morzem, mieliśmy widok z okien na wielka wodę. Ale też z nadmorskich dyskotek czy knajpek dochodziły do nas różne odgłosy. I kiedy moja mama słyszała, że ktoś krzyczy, albo słyszała jakiś inny hałas, wtedy chwytała się za serce i jeszcze mocniej odmawiała różaniec. I ja wtedy myślałam, że ja nie chcę tak żyć, że moje siostry się bawią, moja mama się martwi, ale tak naprawdę nie wiadomo, o co w tym chodzi. Po pewnym czasie pomyślałam, że ja chcę żyć dla Boga. Ale nie wiedziałam, w jaki sposób mogłabym to zrealizować. Ja nigdy wcześniej w swoim życiu nie widziałam żadnej zakonnicy, nie wiedziałam, że one istnieją. Dopiero kiedy miałam 10 lat, wtedy otworzyły się granice i przyjechały pierwsze siostry zakonne. Bardzo się ucieszyłam, że nie muszę niczego wymyślać, tylko się dołączę, bo tacy ludzie już istnieją. To były salezjanki.

Pewnie takiego klasztoru nie ma już na świecie

A kiedy już człowiek sobie wszystko poukłada, zaplanuje, wtedy często Bóg postanawia wkroczyć. Tak też było w przypadku karmelitanki z Charkowa. – Czekałam, kiedy skończę szkołę i będę mogła dołączyć do salezjanek. Wszystko na tamten czas mi w salezjankach odpowiadało i byłam stuprocentowo pewna, że do nich wstąpię. Ale pojechałam jeszcze na rekolekcje młodzieżowe i pamiętam, że tam na końcu była taka modlitwa, w której oddawało się Jezusowi wszystkie plany, marzenia, by zrobił z tym, co chce. Ja pomodliłam się słowami tej modlitwy z takim przekonaniem i z takim luzem, że przecież i tak wiem co się wydarzy, wszystko jest już ustalone, za trzy miesiące będę u sióstr salezjanek, pojadę do nowicjatu w Rzymie. W międzyczasie rozmawiałam z moją starszą siostrą i ona powiedziała mi, że ona nie ma powołania, ale gdyby miała to wybrałaby taki zakon, w którym żyje się tylko dla Boga, taki zamknięty. Jak już iść – to na całego. Ja nigdy wcześniej nie słyszałam o takich zamkniętych zakonach, ona już wtedy kończyła po studiach, w międzyczasie była też w Polsce, więc była trochę lepiej zorientowana niż ja. Kiedy mi opowiadała o tych siostrach, to byłam bardzo przestraszona, myślałam, że to musi być straszne tak dać się zamknąć i de facto pogrzebać za życia. Prosiłam ją wtedy, żeby mi więcej o tym nie wspominała i ona rzeczywiście później o tym nie mówiła. Ale kiedy ona nie mówiła, wtedy Bóg zaczął do mnie mówić. Kiedy stałam na mszy świętej przyszło do mnie tylko jedno słowo klauzura. To było dla mnie bardzo zrozumiałe. Pamiętam, że wtedy przeszyło mnie od stóp do głów i po prostu widziałam, że On mnie do tego zaprasza. Ale wtedy wydawało mi się, że już raczej nie ma takich klasztorów na świecie. Może gdzieś taki jeszcze został i w takim razie muszę go znaleźć. Wracałam wtedy z kościoła do domu i myślałam sobie, że muszę się dowiedzieć, gdzie jest taki klasztor na świecie, na jaki kraniec świata przyjdzie mi jechać. Poszłam więc do sióstr zakonnych, które wtedy posługiwały niedaleko i zapytałam ich, gdzie na świecie taki klauzurowy klasztor się znajduje. I ona mi wtedy powiedziały, że w… Charkowie”. Okazało się więc, że klasztor jest całkiem niedaleko i nie trzeba było od razu jechać na koniec świata.

Napisałam list, że chcę do nich wstąpić. Siostry mi odpowiedziały, że mogę do nich przyjechać. I tak jestem już od 24 lat.

Fot. Justyna Nowicka

Bez kraty

To nie jest standardowa sytuacja, że rozmawiamy, a pomiędzy nami nie ma kraty. W normalnych warunkach karmelitanki bose żyją oddzielone od świata. Ale w okolicznościach, kiedy, uciekając przed wojną w Ukrainie, zatrzymały się w Polsce możemy rozmawiać twarzą w twarz, bez tego oddzielenia. – Tutaj nie mamy możliwości postawienia kraty. Kaplica znajduje się na pierwszym piętrze, więc kapłan musi przejść przez korytarz obok naszych pokojów. Bóg na pewno ma dla nas swój plan, którego jeszcze nie znamy, w ten sposób to odczytuję. Kiedy przyjechałyśmy, to Bóg nie dał nam czasu na to, by trwać w naszym cierpieniu, płakać, ale postawił nas w miejscu, w którym spotykamy ludzi, w którym mamy się uśmiechać, rozmawiać, kogoś podtrzymywać na duchu w czasie jego cierpienia. Otwiera nas na wszystkich i mówi: kochajcie, otwierajcie się, dawajcie świadectwo.

Bez Polaków byśmy nie wytrwali

Był też moment dużego wzruszenia, kiedy siostra karmelitanka opowiadała o dobru, którego doświadczyła od Polaków. Zresztą, nie tylko ona, ale także Ukraińcy, którzy jej opowiadają o tym, jak Polacy dzielili się z nimi wszystkim. – To, co zrobiliście dla nas, otwierając swoje serca, to jest coś niesamowitego. Bóg to zrobił. Jesteście jak Szymon z Cyreny. Wy nam daliście wszystko. My naprawdę przyjechałyśmy tutaj bez niczego. W Charkowie dostałyśmy tylko 40 minut na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, więc mogłyśmy zabrać tylko mały plecak. Wiedziałyśmy, wyjeżdżając z klasztoru, że nie mamy wielu rzeczy. A kiedy tutaj przyjechałyśmy, to zobaczyłyśmy, że ludzie dla nas zorganizowali wszystko; od mydła i pasty do zębów przez talerze, kubki itd. Dosłownie wszystko, czego potrzebowałyśmy. Bóg dla nas wszystko przygotował, ale posłużył się wami. Tak jak Szymon z Cyreny zostaliście w pewien sposób do tego zmuszeni. Tak jak on musieliście zostawić to, czym się zajmowaliście, bo Jezus przechodził. Przechodził w tych cierpiących, uciekających. Ilu przez Polskę przeszło uchodźców? Kilka milionów! Dwa miliony zostały, a z waszym narodem nic się nie stało, nie złamał się. Wszystko działało jak dobrze zorganizowana maszyna. Dla mnie to jest cud, który Bóg sprawił. Cud, który Bóg zrobił, bo otworzył wasze serca.

Trochę niedowierzam, ale siostra mnie przekonuje. – Nie mówię tylko dlatego, żeby Polakom było miło, po prostu sama tego doświadczyłam i słyszę to też od Ukraińców, którzy są w Polsce.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze