Algieria. Na pustyni wśród wulkanów [MISYJNE DROGI]
Życie pustelnika nie jest w niczym lepsze od życia mieszkańca wielkiego miasta. Jest inne. Zupełnie inne. I w tej inności bardzo bezpośrednio odnajdujemy Boga.
Było coraz chłodniej na płaskowyżu. Pustelnie opustoszały. Ostatnią osobą, jaką Mali Bracia od Jezusa przyjęli na rekolekcje, był Tahar (François Galis IPFI), brat zakonny z Tamanrasset, dużego miasta oddalonego o 80 kilometrów, znajdującego się na południu Algierii, w kraju Tuaregów. Spędził dwa tygodnie w pustelni zwanej Święty Eliasz (bo tu miał się modlić prorok). Modlił się, co noc miał adorację przed Najświętszym Sakramentem, czytał Pismo Święte i coś z żywotów świętych. Przychodził do nich na Mszę św. i spacerował. Przepiękny widok roztaczał się z tej strony wulkanu – na wprost widać było najwyższą górę Tahat (3000 m n.p.m.), głęboką dolinę, w której od czasu do czasu można spostrzec stado kóz rodziny mieszkającej nieopodal pod namiotami.
Duch Święty, natura i zaangażowanie przemieniają ludzi. Nieraz widzieli to ojcowie na twarzach odprawiających rekolekcje: przebywanie w Jego Obecności to dar Boży, najbardziej upragniony. Już w latach sześćdziesiątych wybudowano tutaj pierwsze pustelnie. Bracia z zakonu Małych Braci Jezusa Karola de Foucauld regularnie przyjeżdżali na czterdziestodniowe rekolekcje przed ślubami wieczystymi. Gdy ktoś naprawdę doświadczył Bożej obecności, był naznaczony na całe życie. Bez zbytnich zabezpieczeń mógł iść wszędzie, do najtrudniejszych środowisk, najbardziej zaniedbanych i być świadkiem umiłowania, jakiego doznał. W formacji Małych Braci od Jezusa nie ma zbyt dużo nauk czy przywykania do rytuałów. Chodzi o codzienność taką, jaką żyła święta rodzina w Nazarecie. Jednak systematyczne, najpierw krótkie pobyty w samotności przygotowują brata do tych dłuższych odejść, trochę tak jak Jezus praktykował w Palestynie.
>>> Afryka. Najbliżej [MISYJNE DROGI]
Pustelnia – miejsce spotkania
Chłód zbliżającej się zimy na Saharze to również zapowiedź nadciągających turystów. Widoczność poprawia się znakomicie, powietrze staje się przejrzyste, z dwóch stron wulkanu widoki są na 150 kilometrów. I te cudowne wschody i zachody słońca, zapierające dech. Wcześniej ludzie przybywali z całego świata, teraz, wraz ze wzrostem zagrożenia, przychodzą prawie wyłącznie mieszkańcy kraju. Odkrywają go, a bracia się cieszą, gdy odchodzą oczarowani i zachwyceni. Różne są te spotkania z nimi. Czasami dzieje się coś głębszego, czasami wszystko wygląda zwyczajnie, czy wręcz rutynowo. Zależy to od konkretnych osób. Nie należy zapominać, jaka jest kulturowa przepaść między chrześcijanami a wyznawcami islamu. Muzułmanom czasem trudno zrozumieć chrześcijan. To, że bracia nie mają żon, a tym bardziej dzieci, to jakby byli po prostu złymi ludźmi i na dodatek obcokrajowcami. W pewnym sensie można ich podziwiać, że mają odwagę przyjeżdżać, a jeszcze teraz, gdy te światy tak bardzo się polaryzują. Dlatego trzeba tu trwać, bić się o pozostanie, o pokazanie inności, tutaj, na tej ziemi, w tym społeczeństwie. Brat opowiada, że kiedy przyjął grupę młodych lekarzy, to słuchali zauroczeni o wulkanach, malowidłach prehistorycznych, o Tuaregach i o bł. Karolu de Foucauld IPFI, który tu mieszkał sto lat temu i jego niezwykłym słowniku. Była też grupa młodych mężczyzn, która potraktowała ich wręcz z pogardą. Szkoda, największa dla nich.
Gwałtowne nawrócenie
Zimno było powodem, dla którego Karol de Foucauld musiał opuścić to miejsce w 1911 r. Nie wytrzymywał, gdy temperatury wewnątrz izb spadały poniżej zera. Tuaregowie nigdy nie nocują na szczytach gór, gdzie jest się daleko od wody, wystawionym na wiatr i mocne słońce. Czego się jednak nie robi dla idei i pomysłów? Piękno wierzchołków gór zachwycało, wręcz wywoływało obecność Boga. Bliskość rodzin tuareskich obiecywała udane prace nad językiem. Jak więc było się temu oprzeć? Ten dawny oficer armii francuskiej, gwałtownie nawrócony i radykalnie pragnący naśladować życie Jezusa, przyjeżdża do Tuaregów z intencją, aby ich nawracać bo myślał, że są animistami. Zapał przemienił się w pasję dla ludzi i ich kultury – spisał sześć tysięcy wersetów poezji, opisał mnóstwo rzeczy z ich codziennego życia, zawiązał liczne relacje z ludźmi. Po siedmiu latach ukończył czterotomowy słownik tuaresko-francuski. Do tej pory nie ukazał się żaden, który byłby lepszy.
To, czego doświadczał tutaj Karol de Foucauld IPFI, przemieniało go, ale nie zmieniało jego tożsamości. Nie opuścił Chrystusa, nie zmienił religii, do końca był wierny, ale jak Jezus w Ewangeliach pokazywał drobiazgi codzienności przypominające o Królestwie Bożym. I te drobiazgi zaczęły go przemieniać. Obecnie w Kościele pokazuje się Karola de Foucauld jako jeden z wzorów w podchodzeniu do innych kultur czy religii. Tylko że w kraju, któremu tak wiele oddał, uważa się go za największego szpiega imperium kolonialnego. Przez lata niósł pomoc charytatywną wielu muzułmanom i to uważał za swoje najważniejsze zadanie. Służył chorym, opatrywał rannych i podejmował działania na rzecz walki z niewolnictwem. W 1916 r. został zastrzelony przez Senussów, wrogów Tuaregów. W 2005 r. został beatyfikowany przez papieża Benedykta XVI.
Surowe warunki
Przez sto lat od jego śmierci niewiele się tu zmieniło. Niskie temperatury najbardziej dokuczają bratu Edwardowi. Nie ma czemu się dziwić – ma 90 lat. Spędził tu połowę życia, prowadząc prace meteorologiczne, studiując w grece Ewangelię św. Jana, towarzysząc rekolekcjonistom i przyjmując tysiące turystów. Dziś jest u kresu sił. Przez ostatnie trzy miesiące byli tu tylko z bratem Zbigniewem. Już nie oprowadzał ludzi. Niemal wszystkie obowiązki spadły na brata Zbigniewa, nawet wieczorem po kolacji w obawie, żeby nie upadł, odprowadzał go do jego chatki ścieżką pełną kamieni, po ciemku, z latarką w ręku. Gdy porywy wiatru sięgały 50 km/h, musiał go trzymać i tak dzień za dniem. Za dwa tygodnie wyjedzie już na stałe – warunki życia są tu zbyt wymagające. Nie ma bieżącej wody, chatki nie da się ogrzać, jedzenie też pozostawia wiele do życzenia. Ventura, trzeci z braci, pojechał do swojej rodzinnej Katalonii, pragnąc niepodległości, ale tym razem się nie udało. Jego rodzice byli więzieni tylko za to, że mówili po katalońsku. Wyjechał głównie ze względów zdrowotnych. Brat Zbigniew niepokoi się, z jakimi wiadomościami przyjedzie z powrotem jego współbrat, czy dalej będzie mógł tutaj żyć. Czy znajdzie się ktoś, aby go zastąpić, czy może zostanie sam? Zżyli się: tyle wspólnych lat razem na modlitwach, na posiłkach, w różnych pracach, razem zmęczeni czy wkurzeni.
Brat Zbigniew wspomina, jak brat Ventura dziesięć lat temu wyprowadził go w góry, po-wiedział, że tam dalej jest woda. – Jak za tydzień nie wrócisz, to będziemy cię szukać – powiedział. Brat Zbigniew był wtedy przerażony. Później mieli jeszcze kilka wspólnych wypraw. Teraz sam wyrusza na wyprawy po 100, 150 kilo-metrów w okolicy. Te wędrówki potrafią być zdumiewające. Rok temu trafił na grotę całą zapełnioną malowidłami, której jeszcze nikt wcześniej nie opisał. Każdego dnia bracia czekają na turystów, aby im pokazać system zbierania wody deszczowej, zdjęcia z albumu z najpiękniejszymi wschodami słońca, częstować zieloną herbatą i odpowiadać na pytania. Czy tutaj w pustelni, czy mieszkając i pracując w wielkim mieście, bracia wierzą, że wszyscy zmierzamy do Boga. Każdy z nas przechodzi przez życie według swojego powołania. Może ktoś z Was chciałby dzielić jego życie? Dla Małych Braci od Jezusa pustelnia to droga i miejsce spotkań. Nie zamieniliby go na żadne inne.
>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |