filipiny slumsy

Fot. pixabay

Bóg w slumsach [MISYJNE DROGI]

Zambia. Ewangelizacja może oznaczać wrzucanie religijnych postów na Facebooka, nawracanie na Woodstocku, a dla kogoś innego noszenie krzyżyka na piersi czy koszulki z katolickim hasłem. U nas jest jeszcze inaczej.

Zastanawiam się, czy można ewangelizować samym uśmiechem? Czy można przybliżyć kogoś do Boga tylko przechodząc koło jego domu i pozdrawiając każdego dnia? A może przytulając
jego dzieci? A gdy nie zamieniło się z tą osobą ani jednego zdania?

Afryka – kontrast

Byłam na wolontariacie misyjnym w stolicy Zambii. Mieszkałam w jednej z bogatszych dzielnic Lusaki. Moi sąsiedzi jeździli dobrymi samochodami do prywatnej szkoły bądź pracy w centrum.
Każdy dorosły miał obowiązkowo smartfon, dzieci bawiły się w swoich ogrodach z równo ściętą trawą. Chyba nie tak ludzie wyobrażają sobie Afrykę. Takie dzielnice są w każdej stolicy afrykańskiego państwa. Jednak za płotem znajdują się dzielnice biedy. Nie ma prądu, wodę czerpie się ze wspólnego kranu. Dzieci bawią się tym, co same zrobią ze śmieci, które leżą na piaszczystych, dziurawych drogach, powodując wielki smród w całej okolicy. Domy wyglądają, jakby miały się za moment zapaść. Między tym wszystkim biegają dzieci, kury i psy. Właśnie taka dzielnica była głównym miejscem mojej pracy.

Foto: Anna Musiał

Nie wiem, jak pomóc

By dotrzeć do szkoły, w której pomagałam, pokonywałam dystans trzech kilometrów. Chilulu compaund – niebezpieczne miejsce na obrzeżach miasta – to dom dla wszystkich zambijskich dzieci. Ludzie, których pokochałam całą sobą. Miejsce, w którym moje serce zostało już na zawsze. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam slumsy, trudno było mi uwierzyć w to, co widzę. Wiedziałam, że będę pracować w dzielnicy biedy, ale takiego widoku się nie spodziewałam. Olbrzymia nędza, ból, brud, głód, bezradność. Wtedy poczułam zrezygnowanie. Nie jestem w stanie im pomóc. Mam za mało, abym mogła tutaj coś zrobić. I wtedy zrozumiałam, że jedyne, co mogę dać tym ludziom, to Jezus. Najlepszy Lekarz, Nauczyciel, Tato. On jest wszystkim najcenniejszym, co mam. To dla Niego i z Nim tutaj przyleciałam. I to Jego ci ludzie potrzebują najbardziej. Tylko od czego zacząć? Jak pokazać ludziom w slumsach, uczniom, nauczycielom, naszym sąsiadom z bogatszej dzielnicy miłość
Pana Boga?

Zbudować relacje

Przede wszystkim trzeba było zacząć od nawiązania relacji. W tej placówce po raz pierwszy pracowali wolontariusze. Początki były trudne. Gdy przechodziłyśmy obok czyjegoś domu, uśmiechałyśmy się na przywitanie. Dorośli tylko ukradkiem na nas zerkali, zachowując dystans. W tę dzielnicę raczej turyści się nie zapuszczają. Z dziećmi było znacznie prościej. Zaczęło się od przybijania piątek, brania na ręce, robienia samolotów, rozdawania całusów. Zaczęłyśmy poznawać imiona dzieci. A one uczyły nas słówek w języku Nyanja. Każdego dnia czekały przy pierwszych domach Chilulu. Gdy tylko wynurzałyśmy się zza rogu słychać było: Ania! Miriam! Chmara dzieci biegła w naszą stronę, rzucając się nam na plecy i w nasze ramiona. Te mniejsze pokonywały spory dystans przyczepione niczym misie koala do naszych pleców, a starsi trzymali się kurczowo naszych rąk, koszulek, spodni. Nigdy nas o nic nie prosili – wystarczyło, że byłyśmy. Wieść o nas rozniosła się bardzo szybko po całych slumsach. Każdego dnia wołały nas po imieniu dzieciaki, których nigdy jeszcze nie widziałyśmy na oczy. Doskonale wiedziały, że mogą liczyć na chwilę uwagi i z wielką ufnością wciskały swoje brudne rączki w nasze dłonie.

Mały Ronald

Dwie sytuacje wspominam zawsze z uśmiechem. Gdy razem z Miriam, z którą pracowałam, wracałam ze szkoły po ciężkim dniu, spotkałyśmy jak zwykle kilkanaścioro dzieciaków – nasz tradycyjny komitet powitalny. Wśród nich zauważyłam Ronalda. On nigdy nie zabiegał o uwagę. Wystarczyło mu, że stał i patrzył. Wzięłam malca na ręce, a ten niespodziewanie z olbrzymią ufnością wtulił się we mnie. Trzymał się kurczowo mojej koszulki przez dobrych kilka minut. Gdy go odstawiłam na ziemię, spojrzał na mnie swoimi wielkimi oczkami i zapytał: mawa? (jutro?). Co oznaczało pytanie, czy jutro także wezmę go na ręce. Od tego dnia czekałam z wielkim zniecierpliwieniem, aż będziemy mijać jego dom. Mały Ronald zawsze czekał na mnie w tym samym miejscu. I wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo ja potrzebuję jego, a on mnie.

Foto: Anna Musiał

Całusy w czoło

Innego dnia, również gdy przemierzałam Chilulu, wybiegła mi naprzeciw dziewczynka w białej sukience. Na buzi miała resztki nshimy, a we włosach błoto. Wzięłam ją na ręce. Przeszłyśmy kilka metrów, po czym zniknęła między domkami. Za pięć minut znowu wyłoniła się zza budynków udając, że dzisiaj widzimy się po raz pierwszy. Znowu domagała się wzięcia na ręce i całusa w czoło. Gdy szłyśmy już za rękę, pocałowała moją dłoń i szybciutko uciekła. Te dzieci były moim ogromnym błogosławieństwem w czasie misji. I to one przybliżyły nas do starszych mieszkańców Chilulu. Czasem zapraszały nas do swoich domów, przedstawiały rodzicom, sąsiadom. I z tymi starszymi także każdego dnia było coraz lepiej. Pozdrawialiśmy się w lokalnym języku. Witałyśmy się z każdym z osobna. Droga do szkoły zajmowała nam dwa razy więcej czasu, ponieważ starałyśmy się znaleźć czas dla każdej napotkanej osoby.

Pytania o krzyż

Przed wylotem na wolontariat otrzymałam krzyż misyjny. Skromny, drewniany, niewielkich rozmiarów. Dumnie nosiłam go na piersi przez cały pobyt w Zambii. Gdy gościłam w katolickich i muzułmańskich domach naszych dzieci, w rozmowach padały różne pytania: „Czy jesteście katolikami?” „Co robicie w Zambii?” „Dlaczego chciałyście zostawić swoje domy i przyjechać do nas?” „Dlaczego tak kochacie nasze dzieci?”. I to ten krzyż stawał się jednym z głównych tematów rozmów z dorosłymi. A ja czułam, jak Bóg nam błogosławi. Jakie daje nam okazję do tego, byśmy mogły otwarcie o Nim mówić. I niesamowita była ta świadomość, że ludzie nas, dwie białe dziewczyny z krzyżykami na piersi, od razu kojarzą z przytulaniem dzieci, uśmiechami na twarzach, chwilą rozmowy dla każdego. I było mnóstwo trudnych momentów, gdy miałam ochotę jak najszybciej przejść drogę i już być w swoim pokoju. Ale gdy tylko widziałam, jak ci ludzie na nas czekają, z jaką ufnością dzieci wybiegają nam naprzeciw i jak otwierają się przed nami, nie potrafiłam postąpić inaczej niż dać im całą siebie.

Foto: Anna Musiał

Wizyta u Johna

Pewnego razu John zaprosił mnie do siebie. Był to jeden z największych cwaniaków w całej szkole. Nie pałał zbyt wielką miłością do wolontariuszy, więc bardzo zdziwiła mnie jego propozycja.
Zdecydowałam się od razu. Być może będzie to jakiś przełom w naszej relacji? Slumsy jak to slumsy. Ten widok już przestał mnie szokować. Smród, śmieci, hałas. Kobiety siedzą przed domami z blachy i gotują nshimę na ognisku. Dzieci bawią się w piasku, a między tym wszystkim biegają kury i psy. Idziemy. Ja i John. Widok białej dziewczyny dziwi miejscowych. Jedni pozdrawiają, inni się uśmiechają. A mój cwaniaczek idzie z głową podniesioną wyżej niż zazwyczaj i tylko czasem nią skinie do swoich znajomych. Po piętnastu minutach przeciskania się między domkami dotarliśmy do celu. Dom niczym nie różnił się od pozostałych. Mały, z blachy, a przed nim wywieszone pranie. Najpierw zdejmujemy buty, a dopiero potem wchodzimy do środka. Jest ciemno, szukam okna. Gdy mój wzrok się przyzwyczaja do ciemności, dopiero zauważam domowników.

W muzułmańskim domu

Kobieta karmi małą dziewczynkę, a na kanapie siedzi czterech starszych chłopaków. Wszyscy ubrani w muzułmańskie stroje. Na mój widok ustaje gwar, każdy odwraca głowę i czeka. I ja też czekam. Aż w końcu John zabiera głos: To jest moja przyjaciółka – Ania z Polski. Na słowo „przyjaciel” uśmiecha się moje serce. – A to moja mama, siostra i bracia – dodaje. Kobieta zaprasza mnie, bym usiadła na podłodze na poduszce. Częstuje mnie nshimą. Wszyscy jemy rękoma z jednej miski. Ja z krzyżykiem na piersi i cała muzułmańska rodzina. Od razu biorę małą Mapalo na kolana. Kobieta opowiada łamanym angielskim o wszystkich swoich dzieciach. Żyją w dziewięć osób w małym pomieszczeniu. Toaleta jest wspólna dla kilku domów. Gotują obiad na palenisku przed domem. Jest to dom średnich standardów. Nie zawsze wystarcza na ciepły posiłek dla wszystkich domowników, ale wszystkie dzieci chodzą do szkoły. Co chwilkę ktoś wchodzi się przywitać. Wieść o białej dziewczynie szybko się rozniosła. Gdy w domu zbiera się już naprawdę spora grupa osób, zaczynają mnie wypytywać o to, dlaczego tutaj jestem. Przecież w Europie mam dużo łatwiej. Zaczynam opowiadać o sensie wolontariatu i o Jezusie Chrystusie, który mnie tutaj wysłał. I to dla Niego i z Nim tutaj przyjechałam. Kobieta nagle wstaje i ze łzami w oczach przytula mnie jak najbliższą sobie osobę. Łzy ciekną mi po policzkach. Przez pół godziny ta muzułmańska rodzina pokazała mi największy sens mojej misji. Być. Tylko być. A Bóg sam wypełni resztę. Nie zmieniłam standardów życia tych ludzi. Nie znaleźli dzięki mnie lepszej pracy, nie nakarmiłam wszystkich głodnych dzieci w slumsach. I może nie o to w misjach chodzi. Tylko o to, ile miłości wkładamy w najmniejsze nasze czynności. Z jaką czułością przytulam dziecko na ulicy, jak szczery mam uśmiech do siostry przy śniadaniu. Jak się żegnam i witam z nauczycielami w szkole. A przede wszystkim w imię Kogo to wszystko robię. Wierzę, że Jezus działał przeze mnie jak tylko chciał.

Anna Musiał

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze