Chłopiec marzył o byciu zabójcą. Święta zmieniają życie dzieci z dzielnic nędzy w Bogocie [REPORTAŻ]
Kiedy wracałem z parą wolontariuszy po całym dniu wręczania prezentów, modlitw i śpiewów z dziećmi ze zdegradowanych dzielnic Bogoty, podzielili się ze mną swoimi wrażeniami. Byli pierwszy raz i przeżyli szok w konfrontacji z nędzą i niesprawiedliwością – a wszystko nie tak daleko od centrum i luksusowych rezydencji. Niektóre dzieci, także mieszkające w domach z kartonów czy aluminium, opowiadały o tym, jak ich rodzice zostali zamordowani. A jednak Boże Narodzenie to czas i wydarzenie, które może rozświetlić najczarniejszą noc.
Bogota to stolica Kolumbii, położona jest ok. 2600 m n.p.m., czyli wyżej niż Rysy. Wysokość dotyczy centrum i w większości tych „dobrych” dzielnic (są tam też i takie, do których wchodzić raczej nie należy), wokół zaś piętrzą się góry pokryte uboższymi rejonami, w tym osiedlami prawdziwej nędzy. Nazywa się je w Kolumbii barrios populares. Podobnie wygląda Medellin i zapewne wiele innych miast w Kolumbii. Ta nędza przeraża nie tylko swoim rozmiarem, ale i skalą zjawiska. Zasada w większości wypadków jest prosta – im wyżej, tym gorzej. Na początku zaczynają się tereny biedne, gdzie domy wyglądają często na zrujnowane, ale są murowane lub ceglane, a w okolicy znajdują się sklepy oraz tanie lokalne restauracje. Prawdopodobnie większość mieszkańców ma tam wciąż dostęp do prądu czy bieżącej wody. Potem stopniowo zaczynają się pojawiać baraki z przedmiotów z recyklingu, z aluminium czy z kartonów.
>>> Caritas w Meksyku: pomagamy także tym, którym z Kościołem nie po drodze [REPORTAŻ]
Ludzie, którzy nie są kowalami swoich losów
Położenie dzieci jest tam niezwykle trudne. Zimą w nocy potrafi przymrozić (nawet do 0 stopni), nie ma dostępu do edukacji, brakuje jedzenia. Dla niektórych dzieci jeden posiłek dziennie to już dużo. Bywa też niebezpiecznie. Gangi opanowują takie miejsca i bezwzględnie wykorzystują kiepską sytuację mieszkańców. Tubylcy czasem w desperacji decydują się na życie przestępcze, a niektórzy po prostu w takim środowisku się wychowali. Inni jedynie wegetują, uwikłani w nałogi – alkohol, narkotyki. Sytuacja wydaje się być bez wyjścia. Kto się tam urodził, nie jest kowalem swojego losu. Pan Bóg natchnął więc wielu ludzi, którzy chcą coś z tym zrobić. Zwłaszcza w okresie świąt Bożego Narodzenia katolicy wybierają się do tych dzielnic, by przynieść nieco uśmiechu i nadziei. Pojechałem z fundacją Amigos Misión Colombia, która od lat stara się wyrywać dzieci z piekła, w którym przyszło im się urodzić. I robi to skutecznie.
Boże Narodzenie nie tylko w grudniu
Umówiliśmy się o 7 rano pod budynkiem, który nazywa się Torres del Chico. Na szczęście nie było to tak daleko od miejsca, w którym nocowałem, bo – jak zwykle – wszystko robiłem z pewnym opóźnieniem. Autobus, jak to zazwyczaj w Bogocie, nie raczył przyjechać, więc musiałem wziąć taksówkę z ulicy, co nie jest bardzo bezpieczne. Dla turystów czy obcokrajowców, będących przejazdem, nie zawsze jest to zbyt dobry pomysł w Ameryce Łacińskiej, choć ostatnimi czasy podobno w Bogocie w tych „lepszych” dzielnicach można to robić z pewną swobodą. Kiedy dojechałem przed wyznaczoną godziną (co za ulga, że nie przyniosłem wstydu Polsce), zbierali się już wolontariusze. Łącznie było nas ok. 20-30 osób. Przyjechał też organizator i koordynator wszystkich akcji pomocowych – Camilo Devia. Przebrał się za kowboja. Stroje były różne, lecz większość miała po prostu na sobie czapki Świętego Mikołaja. Z tłumu wyróżniał się (nie tylko wzrostem) wysoki Niemiec, Andreas, który wyruszał jako jeden z trzech królów. Kreacja naprawdę dobrze przygotowana, bo na początku myślałem, że jest może Sikhem z tym turbanem na głowie. Wszystko dla dzieci.
Camilo Devia zachęcał, żeby pojechać do nich z radością. Nie chodzi bowiem o same prezenty czy robienie sobie zdjęć w ubogich dzielnicach. Chodzi o przyniesienie nadziei oraz realną zmianę w życiu dzieci, które jeszcze nie zostały uformowane do końca przez miejsca, w których przyszło im żyć. Prezenty świąteczne to tylko wisienka na torcie, którym są całoroczne działania wolontariuszy koordynowanych przez Kelly Londoño na rzecz formacji, edukacji, ewangelizacji i służby społecznej dla najmłodszych oraz ich rodzin. Boże Narodzenie wydarza się bowiem w szarym, codziennym, nieraz brutalnym życiu, nie tylko w grudniu.
Wszystkie dzieci mają marzenia
Jednym z najważniejszych są talleres, czyli warsztaty Formacja w wartościach, zwane również Hormiguitas Azules (Niebieskie Mróweczki). – W Talleres skupiamy naszą pracę z dziećmi na peryferiach – tłumaczy Camilo. – Chodzi o to, żeby dzieci wstały rano, zjadły pożywne i pełnowartościowe śniadanie i miały potem dobrze zaplanowany dzień o poranku. Zamiast oglądać swoich rodziców pijanych lub na kacu czy zamiast patrzenia się w telewizor, mogą wyjść z nami, żeby się bawić i uczyć. Najważniejsze rzeczy, którymi się zajmujemy to ewangelizacja i edukacja – opowiedział.
– Robimy z nimi na przykład mapę marzeń, by mogły projektować i wizualizować sobie swoją lepszą przyszłość oraz złamać paradygmaty, które mają – wyjaśnia Camilo. – W wielu wypadkach rodzice im mówią, że są podstępne, dwulicowe. My próbujemy przełamać te paradygmaty i uczyć je dyscypliny, determinacji, uczciwości oraz wartości. Organizujemy takie aktywności jak malowanie, różne inne działania artystyczne i sportowe. Chcemy, żeby czas spędzali tak na zabawie, jak i na pracy. Talleres to tylko początek. Naszym celem jest ochrona tych dzieci i zabranie ich na uniwersytet. Czasami są ofiarami przemocy, nadużyć, molestowania. Kiedy natykamy się na przypadki skrajne, podejmujemy odpowiednie działania. Staramy się także zapewniać tym dzieciakom pomoc psychologiczną i medyczną, jeśli jest taka potrzeba. Kiedy widzimy, że w domu jest tak biednie, że nie ma co jeść, zapewniamy im posiłek. To jest kontekst organizowanych przez nas warsztatów – podsumowuje Camilo.
Chłopiec marzył o byciu zabójcą, żeby mama miała dom
Warsztaty są prowadzone od 2016 r. i obejmują coraz więcej rejonów. Prezenty bożonarodzeniowe to w pewnym sensie nagroda za ciężką pracę nad sobą, którą dzieci z niełatwych dzielnic podejmują, aby odmieniać swój los. Pozytywnych historii nie brakuje. W dzielnicy San Cristobal wolontariusze pracowali z chłopcem, który podczas warsztatów na swojej mapie marzeń zaznaczył, że chce być sicario, czyli wynajmowanym, płatnym zabójcą. Kiedy przerażeni spytali się go, czy na pewno rozumie, co to za słowo i czy wie, co znaczy zabić wiele osób, odpowiedział, że nie interesuje go to. Zrobiłby to, by mieć pieniądze, za które mógłby kupić dom dla swojej mamy.
– Nie kłóciliśmy się z nim ani nie strofowaliśmy, lecz pozwoliliśmy mu to wypowiedzieć – opowiada Camilo. – Potem spokojnie pracowaliśmy z nim. W końcu na jego mapie marzeń już nie pojawiał się sicario. Stwierdził, że chciałby być żigolakiem, co oczywiście nie jest dobre ani chwalebne, ale przynajmniej zniknęło pragnienie, by zostać płatnym mordercą. Po upływie roku jego serce już było inne i pełne miłości. Zapisał na mapie marzeń, że chce być Messim. Uważamy, że to ogromny sukces! Jego marzenia przestały być formowane przez teksty słuchanej przez niego muzyki reggaeton czy niektóre seriale czy filmy, które mówią dużo o narkobiznesmenach. W końcu ma dobry cel i nie projektuje swojej przyszłości na czymś złym.
Dla chłopców, którzy urodzili się w „lepszych” miejscach, marzenia o byciu dobrym piłkarzem, to coś normalnego i może naiwnego. Pamiętajmy, że są miejsca, w których dzieci chcą zabijać lub prostytuować się.
Dzielne liderki
Odwiedziliśmy cztery miejsca. Przemieszczaliśmy się wynajętym autobusem, ponieważ zabieraliśmy ze sobą mnóstwo kartonów i worków wypełnionych prezentami dla setek dzieci. Poza tym zwykły samochód nie ujechałby po tych drogach, więc jechaliśmy większymi samochodami z lepszym napędem oraz właśnie autokarem. Nie podołał on jednak wszędzie. Już przed pierwszym przystankiem, żeby dojechać do dzielnicy Triángulo, musieliśmy na podwózkę pod górę przesiąść się na pakę auta. Jazda w mocnym ścisku na pace po stronnych i dziurawych drogach, a potem po szutrowej ścieżce, w górę, dała na pewno dużo emocji. Jeszcze więcej było ich, gdy po kolejnym przystanku autobus całkowicie się zepsuł i na pace musiały znaleźć się jeszcze… torby i kartony. Na próżno jednak oczekiwałby ktoś narzekań i marudzenia. Wszyscy z uśmiechami na ustach kontynuowali swoją pracę. To nie tylko przygoda, ale przede wszystkim służba na rzecz tych dzieci. Ich uśmiech wynagradza wszystko. – W naszych działaniach często trafiamy na przeciwności, ale ostatecznie Pan Bóg doprowadza dzieło do końca – mówił Camilo do wolontariuszy.
Niezbędną pomocą są lokalni mieszkańcy, którzy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i zawalczyć o przyszłość dzieci ze swojej dzielnicy. A przecież przyszłość dzieci to także przyszłość danego miejsca. W Triángulo, San Pedro i Ramírez Ramírez są to odważne kobiety, które stanęły naprzeciw przeciwnościom losu i z nadzieją walczą o lepszy świat wokół siebie. W Granadzie centrum koordynacji lokalnych działań znalazło się na posterunku policji. Funkcjonariusze nie tylko bronią bezpieczeństwa, ale i zdecydowali się robić coś więcej, by przemieniać rejon swojej służby. Są też bardzo pomocni w pracy fundacji. Kiedy ukradziono jej furgonetkę, to lokalna policja odzyskała ją w ciągu kilku dni. – Bez miejscowych, którzy angażują się w swoich środowiskach, nasze działania nie byłyby skuteczne w dłuższej perspektywie. Oni tam są na miejscu, mogą czuwać nad tym, co się dzieje, lepiej też znają cały kontekst i sytuację. Wiedzą na przykład, że Fernando pali marihuanę, więc mogą nas poinformować, abyśmy podjęli odpowiednie kroki – mówi Camilo.
Wbrew przeciwnościom
Działający od jakiegoś czasu wolontariusze zgodnie twierdzą, że najtrudniejsza sytuacja jest w Ramírez Ramírez. Do przybycia na miejsce świątecznego spotkania towarzyszyła tam nam policja. Lokalną liderką jest tutaj Julie, kobieta bardzo nieśmiała, lecz odważna i zdecydowana w działaniach. Nie interesuje jej, co myślą inni. Po prostu działa. Wielu rodziców w Ramírez Ramírez zostawia swoje pociechy samym sobie. Dorośli często są pijani lub pod wpływem narkotyków. Niekiedy u dzieci widać ślady stosowanej na nich przemocy fizycznej. Mam wrażenie jakby Julie stanęła sama przeciw wielu w swojej dzielnicy. Warto dodać, że w każdym z tych osiedli jest wielu dobrych ludzi. Ci źli raczej nigdy nie stanowią większości. Nie każdy jednak ma odwagę i siłę, by powoli i konsekwentnie pracować na rzecz lepszego jutra. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Ramírez, zaczepiał nas mężczyzna. Był pijany lub był pod wpływem narkotyków. „Pomagał” nam wycofywać samochody, a potem chciał za to pieniądze. Potem mijamy liczne ponure twarze. Niektóre zakapturzone i groźne, inne czerwone od alkoholu, twarze mężczyzn i kobiet. Po ulicach wala się mnóstwo śmieci. Mam wrażenie, że nadzieja zupełnie opuściła to miejsce. Tym bardziej podziwiam Julie, ale też i wszystkich lokalnych liderów, którzy się nie poddali.
Co innego dzieci – niektóre śmieją się, machają do nas, radośnie krzyczą, także te, które nie przyszły na rozdawanie prezentów. – Dlatego tak potrzebna jest właśnie praca z dziećmi – mówią wolontariusze, kiedy zjeżdżamy na pace do centrum miasta. – One jeszcze mają w sobie dużo niewinności i nie przesiąkły tak bardzo mrokiem tych miejsc. Łatwiej ich uformować ku lepszemu niż nastolatków czy dorosłych, którzy przeniknęli już wieloma złymi rzeczami – informują.
Obiecanki, nie cacanki
Odwiedziny świąteczne w dzielnicach nędzy to nie tylko prezenty i kolędy, ale także wspólna modlitwa, która łączy się z podziękowaniem i obietnicami. Dzieci po kolei mówią za co chcą podziękować. Myliłby się ktoś, kto myślałby, że większość dziękuje za prezenty. Najmłodsi wyrażają wdzięczność za rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, za to, że mają posiłki. U jednej z wolontariuszek, Manueli, dostrzegłem łzy, gdy słuchała z przejęciem podziękowań dzieci. Potem wraz ze swoim chłopakiem, z którym działają w fundacji od kilku miesięcy, przyznała, że najpiękniejsze w tym wolontariacie są właśnie spotkania z dziećmi.
– Ten wolontariat to pożytek dla duszy, jesteśmy instrumentami Boga – powiedziała Andrea Valero, która działa w fundacji od półtora roku. – Bóg nas prosi, abyśmy służyli, a ważne jest to przede wszystkim dla dzieci, które stanowią przyszłość naszego kraju. Najbardziej lubię w tej służbie miłość, którą otrzymujemy i którą się dzielimy. Miłość to największy prezent, jaki można otrzymać – opowiada wolontariuszka.
Podczas modlitwy ważnym punktem są obietnice – uczenia się, pracy nad sobą, uczęszczania na warsztaty i niedzielną mszę świętą, a także tego, by nie próbować narkotyków. – Co się dzieje z ludźmi, kiedy biorą narkotyki? – pyta Camilo w Ramírez Ramírez. – Stają się agresywni i napastują innych – odpowiadają dzieci. To ich codzienność. W sercach tych dzieci jest jeszcze mnóstwo niewinności, która podpowiada, że nie tak powinna ta codzienność wyglądać. – Dzieci potrzebują przykładu i wartości – dodaje Andrea.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |