Kraj Franciszka. Do kogo należy ziemia? [MISYJNE DROGI]
Równina to może najbardziej typowy z argentyńskich krajobrazów. Niekończące się połacie bezludnych stepów ciągną się po horyzont i zdają się nigdzie nie kończyć. Ale ten ogrom pustej przestrzeni skrzętnie pogrodzono drutem kolczastym. To stąd pochodzi papież. Podobnie jest w innych, sąsiednich krajach.
W lipcu, w środku argentyńskiej zimy, krajem wstrząsnęła okupacja 100-hektarowej działki przez dwa i pół tysiąca ubogich rodzin. Zdarzenie miało miejsce w podstołecznej Guernice. Ludzie, którzy nie poradzili sobie z kryzysem ekonomicznym związanym z pandemią, stawiali namioty i prowizoryczne szałasy na obrzeżach Buenos Aires. Warunki do życia były trudne, ale przynajmniej odpadało zmartwienie opłacania wygórowanego czynszu. Po kilku tygodniach policja przeprowadziła masową i – według relacji uczestników – brutalną eksmisję. To w tamtych dniach papież Franciszek powiedział, że „ubiegać się o ziemię, pracę i dach nad głową to nic więcej jak ubiegać się o święte prawa [każdego człowieka]”. Nie zabrakło oburzonych: czyżby Ojciec Święty popierał „nielegalne” zajmowanie cudzej własności we własnej ojczyźnie? Rzecz jednak w tym, że okupacje takie jak w Guernice dzieją się od lat, a aby ocenić ich legalność, warto przyjrzeć się realiom i historii tego kraju.
>>> Argentyna: rodacy Franciszka modlą się w jego intencji
>>> Bp Mazur: potrzebni świeccy misjonarze
Szukają swego miejsca
Virginia urodziła się na obrzeżach Buenos Aires, ale wychowywała się i przez większą część życia mieszkała w Neuquenie. Jej ojciec zarabiał, jak mógł: na budowach, przy koszeniu trawników, w restauracjach, w pizzerii. W tej ostatniej pracowali razem, ojciec z córką, od kiedy dziewczyna skończyła 17 lat. Kilka lat później Virginia przeniosła się do General Roca. Chciała studiować produkcję filmową. Spędzała czas między zajęciami w nowym mieście, pracą w starym – jako kelnerka i barmanka, i w zatłoczonych autobusach między jedną i drugą lokalizacją. Wstawała przed piątą, spać chodziła późno. I co miesiąc miała to samo zmartwienie: starczy na czynsz czy nie starczy? Virginia czuła, że nie chce spędzić życia w ten sposób. Zdecydowała się spróbować szczęścia gdzie indziej. Znajoma zaprosiła ją do El Bolson, do pracy w restauracji. Był początek marca 2020 r. Dwudziestego marca przyszła pandemia i lokal zamknięto. Virginia nie miała dokąd wracać. Nie miała domu. Jej ojciec – też nie. Całe życie pracował i całe życie wynajmował. Pracować, żeby płacić. Dowiedziała się, że na obrzeżach miasta zajmują ziemie. Był październik, wiosna w pełni: cieplejsze dni i cieplejsze noce. Poszła, wyrównała kawałek terenu i rozbiła namiot w lesie otulającym El Bolson od południa. Noemi ma sześćdziesiąt dwa lata. Pochodzi z górskiej wioski, gdzie trudne warunki życia nie pozwalały na utrzymanie jej licznej rodziny. Od trzydziestu lat kobieta mieszka w położonym w dolinie miasteczku Junin de los Andes w argentyńskiej Patagonii. Sprząta, pierze i gotuje w zamożniejszych domach. I wynajmuje: z odkładanych pieniędzy nigdy nie starczyło jej na kupno choćby skrawka ziemi pod własne cztery kąty. Gdy na początku grudnia sąsiedzi znajdujący się w podobnej sytuacji zdecydowali się zająć teren na wyjeździe z miasteczka, Noemi długo się nie zastanawiała. Wspólnie z grupą kilkudziesięciu rodzin zjawiła się w środku nocy na zielonym nieużytku i zaimprowizowała niewielki szałas. Okupantów obudziło wycie radiowozów. Ale nie dali się wygonić. Trwają, domagają się, by przyznano im prawo do ziemi.
>>> Buenos Aires: polscy bernardyni przynoszą Komunię świętą chorej siostrze papieża Franciszka
Mordują i gromadzą
Dookoła Junin de los Andes rozciągają się połacie pustkowi. Najbliższe miasto położone na północ to oddalona o 200 kilometrów Zapala. Po drodze nie ma nic. A jednak: ziemi brakuje. Tereny otaczające Junin należą do rodziny Facht, która gromadzi blisko 50 tysięcy hektarów pastwisk. Dla porównania: średniej wielkości polska gmina ma rozmiar około 12 tysięcy hektarów. Ale Fachtowie wcale nie są największymi właścicielami ziemskimi w okolicy. Po sąsiedzku rodzina Sapag dysponuje przeszło 400 tysiącami hektarów, a włoski Benetton — blisko milionem. To mniej więcej tyle, ile obejmuje całe województwo opolskie. Brak dostępu do ziemi w Patagonii, jednym z regionów Argentyny, jest może najbardziej absurdalną niesprawiedliwością na kontynencie. Gęstość zaludnienia na tym obszarze zbliżona jest do tej na Syberii i wynosi niewiele ponad jednego mieszkańca na kilometr kwadratowy. W praktyce jednak większość nie ma ani piędzi ziemi, a bezkresną pampę podzielono między garstkę właścicieli: bardzo niedawno i w wyniku zaplanowanego ludobójstwa. Gdy pod koniec XIX w. argentyńskie wojska pod wodzą Julio Roki zajmowały południowe krańce kontynentu, plan był jasny: mordować wszystkich, bez wyjątku. Patagonię „oczyszczono” – tak mówiono – z ludności między 150 a 100 lat temu. Niedobitki Mapuczów i Tehuelczów uciekały w góry lub były siłą przesiedlane na północ kraju w charakterze niewolniczych rąk do pracy na plantacjach trzciny i w zamożnych domach. Ich ziemie przejmowała elita finansowa i polityczna kraju. Sama tylko rodzina Martinez de Hoz, z której wywodzi się m.in. minister gospodarki z czasów krwawej dyktatury lat 70., zajęła dwa i pół miliona hektarów. To więcej niż wynosi powierzchnia Izraela, kraju zamieszkiwanego przez 9 milionów obywateli. Czy dalej oburza nas 100 hektarów zajętych wspólnie i w sposób pokojowy przez dwa i pół tysięcy rodzin na przedmieściach Buenos Aires?
>>> Argentyna kontrastów: modlitwa o życie, euforia proaborcjonistów [GALERIA]
Za miedzą bez zmian
Sąsiedni Urugwaj jest jak wielkie gospodarstwo hodowlane z dostępem do morza. Przyjezdni kojarzą kraj z atlantyckimi plażami o białych piaskach, ale niewielu zapuszcza się w urugwajski interior. Tam króluje wielka własność ziemska. Pastwiska i plantacje eukaliptusów nie mają końca, podczas gdy liche, miniaturowe miasteczka opięte ciasno drutem kolczastym okolicznych latyfundiów wegetują bez nadziei na lepsze czasy. Młodzież nieodmiennie migruje do stolicy, która puchnie bez końca. Montevideo skupia dziś około 60% mieszkańców kraju. Tymczasem atrakcyjne działki na wybrzeżu są – obok wołowiny, serów i usług bankowych – głównym towarem eksportowym niewielkiej republiki. Zwłaszcza okolice Punta del Este wykupują na pniu zainteresowani obcokrajowcy. Wykupują, ale rzadko używają. Czasem wręcz zapominają o własnym stanie posiadania. Do czegoś takiego doszło w miejscowości Neptunia, gdzie dekady wcześniej argentyński deweloper nabył teren z przeznaczeniem na działki budowlane i do dziś nie zrealizował planowanych inwestycji. Nie opłacił również odpowiednich podatków od własności i na tym oparły swoje żądanie rodziny, które siłą zajęły prywatny teren w Neptunii. Z uwagi na nieuregulowane należności ziemia powinna wrócić do Skarbu Państwa i być udostępniona tym, którzy naprawdę nie mają gdzie mieszkać. Dziś w samoorganizującej się dzielnicy mieszkają haitańscy imigranci, uciekinierzy z interioru, a nawet etatowi pracownicy gminy. W „zielonej encyklice” Laudato si’ Franciszek zaznacza: „Tradycja chrześcijańska nigdy nie uznała prawa do własności prywatnej za absolutne i nienaruszalne i podkreślała społeczną funkcję wszelkiej formy własności prywatnej”. Gdy własność prywatna staje się wartością samą w sobie, potrzeby społeczeństwa schodzą na dalszy plan. Ktoś posiada terytorium zdolne pomieścić miliony, podczas gdy miliony nie mają nic.
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |