Dyplomaci, kompozytor, chorzy i czaj [MISYJNE DROGI]
Ważne jest spotkanie z drugim i poświęcony mu czas. Ważne jest wejście i chociaż pobieżne poznanie kultury. Czaj, długie rozmowy o świecie, ludziach, kulturze, Bogu – to początek dzielenia się wiarą. Nie da się tego zrobić szybko i tylko w misyjnym budynku.
Kiedy czwórka naszych dzieci stała się już samodzielna, w naszym małżeństwie pojawiło się coś, czego od dawna nie było – czas wolny. Zaczęliśmy więc pytać Pana i siebie samych, co mamy z tym czasem zrobić. Jakoś nie pociągało nas zwiedzanie świata ani praca w ogródku. Wyjechaliśmy więc „na pustynię”. Wynajęliśmy pokój w jednym z klasztorów, by tam słuchać głosu Bożego. I Pan przemówił do nas. Wtedy wiedzieliśmy już, że mamy zaangażować się, na ile to będzie w naszej sytuacji możliwe, w pracę misyjną w Azji Centralnej. Nie wiedzieliśmy jeszcze, w którym kraju, dlatego szukaliśmy dalej. Nasz ówczesny proboszcz podpowiedział nam Kazachstan, a nasza przyjaciółka ze Słowacji – Hana – Turkmenistan. Połączyliśmy oba kraje i wspólnie z Haną i jej znajomym – Stanem – wyjechaliśmy w czasie wakacji do obu tych krajów, by zbadać sytuację na miejscu i po powrocie do Polski zdecydować, co dalej. Był lipiec.
>>> Tak rodzi się Kościół [MISYJNE DROGI]
Pierwsze spotkania
W Kazachstanie nie znaliśmy nikogo, a w Turkmenistanie bliski nam był ojciec Andrzej Madej OMI. Krótki pobyt w Aszchabadzie ujawnił, gdzie mamy „zainwestować” swój czas. Świeżość nawrócenia, ogromna radość z każdego spotkania i pragnienie poznawania Pana w Jego słowie, wśród Turkmenów, stały się wtedy naszym codziennym doświadczeniem. Nietrudno było zauważyć, że ogromną większość uczestników mszy św. oraz spotkań formacyjnych stanowiły kobiety. Mężczyźni byli jak rodzynki w cieście. Mimo że nie było ich wielu, zaczęliśmy się z nimi spotykać. Wbrew barierze językowej spotkania odbywały się regularnie – dzięki pomocy ojców, którzy zamieniali się w tłumaczy.
Niezapomnianym doświadczeniem z tego czasu były odwiedziny w domach turkmeńskich parafian. Byliśmy pod wrażeniem łatwości, z jaką spontanicznie się modlili. Dotykała nas gorąca miłość do Boga, którą dało się odczuć podczas modlitwy. Zdążyliśmy też poznać smak turkmeńskiej herbaty, słodkich jak miód winogron, ale także płowu (jednogarnkowe danie z ryżem, mięsem i warzywami – przyp. red.) i pysznych szaszłyków. Po miesiącu pobytu mieliśmy jednak niedosyt – za krótko i za mało daliśmy z siebie. Właściwie to my więcej otrzymaliśmy i nauczyliśmy się, niż sami daliśmy.
Kolejne wyprawy
Kolejne wakacje i kolejne wyjazdy do Aszchabadu. Teraz byliśmy witani pełnym uśmiechem, bo przecież już się znaliśmy. Nadal mieliśmy problemy z zapamiętaniem niektórych imion, które z żadnym polskim słowem nam się nie kojarzyły. To nie przeszkadzało jednak w rozwijaniu relacji. Ojciec Andrzej pewnego dnia zabrał nas do rodziny muzułmańskiej, w której młode małżeństwo nie mogło doczekać się potomstwa. Muzułmanie prosili katolików o modlitwę! Przedstawiliśmy ten problem Panu Jezusowi, a bracia muzułmanie z szacunkiem wsłuchiwali się w nasze słowa. Podobno w końcu doczekali się syna. Zauważyliśmy, że właściwie codziennie na korytarzu ambasady, bo taki oficjalny statut ma dom oblacki, pojawiają się osoby potrzebujące jakiegoś wsparcia. Żadna z nich nigdy nie odeszła z pustym żołądkiem. Raja, gospodyni oblacka, wiedziała, że obiad, który przygotowywała dla mieszkańców i pracowników, ma też wystarczyć dla głodnych.
Wielkim wydarzeniem we wspólnocie był chrzest pewnej matki i jej czterech córeczek. Mieliśmy zaszczyt być chrzestnymi dwóch dziewczynek. Okazało się, że ta rodzina mieszka na balkonie swoich krewnych. Balkon wprawdzie był zabudowany, ale nie nadawał się na mieszkanie w czasie zimy. Pomógł im ojciec Andrzej.
Czy staliśmy się lepsi?
Niezapomnianym wydarzeniem był nasz wyjazd z ojcem Rafałem nad morze, 700 km przez pustynię, by odwiedzić jedną katolicką rodzinę, która mieszka w tej części Turkmenistanu. Mijaliśmy nieliczne samochody i stada wielbłądów, a za nami toczyła się jakaś toyota z dwoma mężczyznami na pokładzie. Kiedy zatrzymywaliśmy się na parkingu, oni też się zatrzymywali. Takich to aniołów stróżów mieliśmy podczas całej podróży.
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
W Aszchabadzie bywaliśmy w domach chorych, którzy nie mogli przyjeżdżać na mszę św. w niedzielę. Bywaliśmy na obiadach z dyplomatami i w domu jednego z największych kom- pozytorów turkmeńskich. Przyjaźnił się z ojcem Andrzejem i razem wiele razy sączyli czaj, nie spiesząc się, bo przecież trzeba było jeszcze pogadać o tylu ważnych sprawach.
W taki właśnie sposób Pan Bóg nas prowadził, formował i kształtował naszą wrażliwość na człowieka „z innego świata”. Staliśmy się dzięki temu inni, mamy nadzieję, że lepsi. Nie jest to zamknięty rozdział, ponieważ nadal żyjemy. Jesteśmy ogromnie wdzięczni Panu Bogu za to, że skrzyżował nasze drogi z drogami braci i sióstr z Aszchabadu, którzy stali się dla nas inspiracją i zachętą. To u nich mogliśmy zauważyć, jak spełniają się obietnice zawarte w Piśmie Świętym: „Nie wyczerpała się litość Pana, miłość nie zgasła. Odnawia się ona co rano; ogromna jest Twoja wierność” (LM 3, 22-23).
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |