Gdy matka ratuje życie dziecka [MISYJNE DROGI]
Chciałem poznać ten kraj, na południu zielony i żyzny, a im dalej na północ – tym bardziej surowy, suchy, pustynny, kończący się nad jeziorem Czad. Spotkałem w nim siostry służebniczki. Tam, gdzie wiatr harmatan znad pustyni przynosi drobinki piasku.
Kamerun przejeżdża się na wiele sposobów. Autostopem – co nie zawsze jest bezpieczne, ale też komunikacją, której ostatnią cechą jest regularność. Autobus przyjedzie, albo i nie przyjedzie. Nie ma tam wiele asfaltu, a tam, gdzie jest, pozostawia sporo do życzenia. Autobusy, te tańsze, pełne są ludzi, w jednym rzędzie siedzi po pięć osób. Pochodzą z demobilu, wcześniej używano ich na Zachodzie. Czasem jeżdżą autobusy VIP. Drogie, ale są w nich po cztery siedzenia w rzędzie, klimatyzacja i telewizor z jakimś starym filmem. Co chwile trafiamy na bariery, przy których służby
nas kontrolują. Tam się nie zaśnie. W północnej części kraju, jeszcze przed pandemią, trafiłem do Tihété. W miasteczku pod swój dach przyjęła mnie Qin, 35-letnia, samotna matka. Tym bardziej zdziwiło mnie, że otworzyła drzwi. Bałem się grasujących nocą band, a ona liczyła pewnie na skromny zarobek. Przyjęła mnie na kilka dni, jak starotestamentalna wdowa z Sarepty Sydońskiej przyjęła proroka Eliasza. Oczywiście nie jestem prorokiem, to tylko skojarzenie biblijne, które powstało w mej głowie. Kobieta otworzyła mi także dlatego, że sama potrzebowała pomocy. Dreszcze, bóle głowy, nudności, obfite poty. Zostałem włączony w tę sytuację, a plany miałem zupełnie inne. Zrozpaczona matka małego Josepha nie wiedziała, co od kilkunastu godzin dzieje się z jej synkiem. Wiedziała tylko, że jego stan jest bardzo groźny.
Są tu na miejscu
Nie miała pojęcia, gdzie się udać i gdzie szukać pomocy dla synka, który z każdą godziną tracił siły i oddychał z coraz większą trudnością. Na początku próbowałem znaleźć jakąś pomoc lekarską w okolicy. Nikt nie potrafił nam pomóc, a pielęgniarz gdzieś zniknął na kilka dni – ponoć poszedł do swojej rodziny w odwiedziny. I wtedy przypomniało mi się, że właśnie w Kamerunie pracują siostry służebniczki od Edmunda Bojanowskiego. Najbliżej, ale wcale nie blisko, było do miasta Figuil i prowadzonego przez nie ośrodka zdrowia.
Siedem godzin
To prawie 200 kilometrów i prawie siedem godzin jazdy samochodem. Musieliśmy jechać, bo stan chłopca mocno się pogarszał. Trzeba było działać, choć psuło to moje plany. Tihété leży niedaleko granicy z Czadem. Droga do ośrodka zdrowia misjonarek prowadziła jednak w zupełnie przeciwnym kierunku, na daleką północ kraju. Kobieta, której mąż zmarł krótko po narodzinach Josepha, nie miała własnego środka transportu. Zdaliśmy się więc na pomoc ludzi. Wynająłem kierowcę z samochodem, inaczej raczej nikt tu nie pożycza aut, a już na pewno nie nieznajomemu. Droga bardzo trudna i ryzykowna. W Kamerunie była wtedy pora sucha, która wzmagała cierpienie chłopca. Qin modliła się do Boga, by pozwolił jej dotrzeć do sióstr i uratował chłopca. Droga szutrowa to wielka, dziurawa ścieżka, na której sporadycznie mijane różnego rodzaju pojazdy mocno wzbijały tumany kurzu i piasku. Po drodze musieliśmy przejechać przez kilka drewnianych mostów, których jakości drugi raz wolałbym nie sprawdzać. Sporo było też wybojów i głębokich kolein. Po kilku godzinach jazdy byliśmy już mocno sponiewierani. Jednak dotarliśmy.
W sercu Afryki
Figuil leży w połowie odległości między dwoma najważniejszymi miastami na północy: Garoua i Maroua, przy drodze krajowej nr 1. Swój szybki rozwój gospodarczy i kulturalny zawdzięcza fabryce cementu Cimencam oraz fabryce wapna i obróbce szlachetnego marmuru Chaux Roca. Na terenie miasta są dwa gimnazja, liceum, szkoła techniczna, szpital, dwa przedszkola, cztery szkoły podstawowe, trzy ośrodki zdrowia, placówka policji i żandarmerii granicznej (ze względu na granicę z Czadem). Figuil to sanktuarium maryjne, do którego co roku 1 stycznia, w uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, przybywają pielgrzymi z okolicznych miast i wiosek. Misja katolicka wybudowała tu piękny kościół z grotą lourdzką i stacjami drogi krzyżowej. To miejsce szczególnie bliskie Polakom. Znajduje się tam obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Kto by się tego spodziewał w samym sercu Afryki?
U sióstr
Przyjmują nas cztery siostry: Benigna, Józefa, Faustiné i Paschalis. Uwijają się z pielęgniarzami wokół różnych prac. Jakaś kobieta rodzi, ktoś inny ma zabieg chirurgiczny, pojawia się też pacjent z malarią. – Ludzie przychodzą tu na ostatni moment. Sami się leczą – bo na targu można kupić na sztuki tanie antybiotyki z Czadu czy Nigerii. Wcześniej byli u czarownika lub znachora. Nie zawsze jesteśmy w stanie im pomóc – opowiada Paschalis. Ośrodek zdrowia, do którego przywieźliśmy Qin z synem, to kilka parterowych, bardzo zadbanych pawilonów. Zresztą, gdzie są katolickie ośrodki zdrowia, prowadzone przez siostry – tam jest czysto i panuje porządek. A w Afryce naprawdę nie jest to regułą… Jest blok porodowy, są sale zabiegowe i łóżka szpitalne. W poczekalni ludzie czekają na przyjęcie w gabinetach lekarskich, w których przyjmują felczerzy i pielęgniarki (w wielu krajach afrykańskich lekarz jest jeden na cały region). Jest apteka i laboratorium, w którym bada się podstawowe parametry krwi. Co ważne w tropikach – istnieje tu możliwość badań na pasożyty, w tym na malarię czy wirusy takie jak HIV. A we wspomnianej aptece można kupić leki certyfikowane, a nie tanie podróbki z targu.
By służyć
Siostry wcześnie rano wstają na modlitwy, w pracy są przed szóstą, chyba, że któraś z nich ma akurat dyżur nocny. Mają cierpliwość do pacjentów. Co ważne, ich usługi medyczne są bardzo tanie, a jak ktoś nie może zapłacić – przyjmowany jest bezpłatnie. A przecież w Afryce służba zdrowia jest płatna. Nie masz pieniędzy, to umierasz. Katolicki system opieki medycznej to zmienia. Siostry są tu zwyczajnie lubiane. W weekendy jeżdżą z katechezami po wioskach, szczepią dzieci, pomagają lżej chorym. Kilka dni tutaj pozwoliło mi zrozumieć, dlaczego nazywają się „służebniczkami”. One służą, a nie wywyższają się, nie rządzą nimi finanse i władza. Często rezygnują z jedzenia, by dać je potrzebującym. Qin wraca do domu szczęśliwa. Jej syn przeżył ciężki atak malarii sierpowatej – bardzo groźnej choroby. Zapłaciła kurą kupioną na targu. Siostry walczyły tu z dżumą i cholerą i walczą z malarią – jej różnymi rodzajami, walczą też z AIDS. Zostanę tu jeszcze kilka dni, bo dobrze się tu czuję. To miejsce ma coś z Ewangelii i czuć w nim polskie DNA: nikt nie zostaje tu bez opieki, wszyscy są przyjęci.
Oskar Donezam
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |