Foto: Marcin Wrzos OMI

Gdy matka ratuje życie dziecka [MISYJNE DROGI]

Chciałem poznać ten kraj, na południu zielony i żyzny, a im dalej na północ – tym bardziej surowy, suchy, pustynny, kończący się nad jeziorem Czad. Spotkałem w nim siostry służebniczki. Tam, gdzie wiatr harmatan znad pustyni przynosi drobinki piasku.

Kamerun przejeżdża się na wiele sposobów. Autostopem – co nie zawsze jest bezpieczne, ale też komunikacją, której ostatnią cechą jest regularność. Autobus przyjedzie, albo i nie przyjedzie. Nie ma tam wiele asfaltu, a tam, gdzie jest, pozostawia sporo do życzenia. Autobusy, te tańsze, pełne są ludzi, w jednym rzędzie siedzi po pięć osób. Pochodzą z demobilu, wcześniej używano ich na Zachodzie. Czasem jeżdżą autobusy VIP. Drogie, ale są w nich po cztery siedzenia w rzędzie, klimatyzacja i telewizor z jakimś starym filmem. Co chwile trafiamy na bariery, przy których służby
nas kontrolują. Tam się nie zaśnie. W północnej części kraju, jeszcze przed pandemią, trafiłem do Tihété. W miasteczku pod swój dach przyjęła mnie Qin, 35-letnia, samotna matka. Tym bardziej zdziwiło mnie, że otworzyła drzwi. Bałem się grasujących nocą band, a ona liczyła pewnie na skromny zarobek. Przyjęła mnie na kilka dni, jak starotestamentalna wdowa z Sarepty Sydońskiej przyjęła proroka Eliasza. Oczywiście nie jestem prorokiem, to tylko skojarzenie biblijne, które powstało w mej głowie. Kobieta otworzyła mi także dlatego, że sama potrzebowała pomocy. Dreszcze, bóle głowy, nudności, obfite poty. Zostałem włączony w tę sytuację, a plany miałem zupełnie inne. Zrozpaczona matka małego Josepha nie wiedziała, co od kilkunastu godzin dzieje się z jej synkiem. Wiedziała tylko, że jego stan jest bardzo groźny.

Są tu na miejscu

Nie miała pojęcia, gdzie się udać i gdzie szukać pomocy dla synka, który z każdą godziną tracił siły i oddychał z coraz większą trudnością. Na początku próbowałem znaleźć jakąś pomoc lekarską w okolicy. Nikt nie potrafił nam pomóc, a pielęgniarz gdzieś zniknął na kilka dni – ponoć poszedł do swojej rodziny w odwiedziny. I wtedy przypomniało mi się, że właśnie w Kamerunie pracują siostry służebniczki od Edmunda Bojanowskiego. Najbliżej, ale wcale nie blisko, było do miasta Figuil i prowadzonego przez nie ośrodka zdrowia.

Foto: Marcin Wrzos OMI

Siedem godzin

To prawie 200 kilometrów i prawie siedem godzin jazdy samochodem. Musieliśmy jechać, bo stan chłopca mocno się pogarszał. Trzeba było działać, choć psuło to moje plany. Tihété leży niedaleko granicy z Czadem. Droga do ośrodka zdrowia misjonarek prowadziła jednak w zupełnie przeciwnym kierunku, na daleką północ kraju. Kobieta, której mąż zmarł krótko po narodzinach Josepha, nie miała własnego środka transportu. Zdaliśmy się więc na pomoc ludzi. Wynająłem kierowcę z samochodem, inaczej raczej nikt tu nie pożycza aut, a już na pewno nie nieznajomemu. Droga bardzo trudna i ryzykowna. W Kamerunie była wtedy pora sucha, która wzmagała cierpienie chłopca. Qin modliła się do Boga, by pozwolił jej dotrzeć do sióstr i uratował chłopca. Droga szutrowa to wielka, dziurawa ścieżka, na której sporadycznie mijane różnego rodzaju pojazdy mocno wzbijały tumany kurzu i piasku. Po drodze musieliśmy przejechać przez kilka drewnianych mostów, których jakości drugi raz wolałbym nie sprawdzać. Sporo było też wybojów i głębokich kolein. Po kilku godzinach jazdy byliśmy już mocno sponiewierani. Jednak dotarliśmy.

W sercu Afryki

Figuil leży w połowie odległości między dwoma najważniejszymi miastami na północy: Garoua i Maroua, przy drodze krajowej nr 1. Swój szybki rozwój gospodarczy i kulturalny zawdzięcza fabryce cementu Cimencam oraz fabryce wapna i obróbce szlachetnego marmuru Chaux Roca. Na terenie miasta są dwa gimnazja, liceum, szkoła techniczna, szpital, dwa przedszkola, cztery szkoły podstawowe, trzy ośrodki zdrowia, placówka policji i żandarmerii granicznej (ze względu na granicę z Czadem). Figuil to sanktuarium maryjne, do którego co roku 1 stycznia, w uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki, przybywają pielgrzymi z okolicznych miast i wiosek. Misja katolicka wybudowała tu piękny kościół z grotą lourdzką i stacjami drogi krzyżowej. To miejsce szczególnie bliskie Polakom. Znajduje się tam obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Kto by się tego spodziewał w samym sercu Afryki?

Foto: Marcin Wrzos

U sióstr

Przyjmują nas cztery siostry: Benigna, Józefa, Faustiné i Paschalis. Uwijają się z pielęgniarzami wokół różnych prac. Jakaś kobieta rodzi, ktoś inny ma zabieg chirurgiczny, pojawia się też pacjent z malarią. – Ludzie przychodzą tu na ostatni moment. Sami się leczą – bo na targu można kupić na sztuki tanie antybiotyki z Czadu czy Nigerii. Wcześniej byli u czarownika lub znachora. Nie zawsze jesteśmy w stanie im pomóc – opowiada Paschalis. Ośrodek zdrowia, do którego przywieźliśmy Qin z synem, to kilka parterowych, bardzo zadbanych pawilonów. Zresztą, gdzie są katolickie ośrodki zdrowia, prowadzone przez siostry – tam jest czysto i panuje porządek. A w Afryce naprawdę nie jest to regułą… Jest blok porodowy, są sale zabiegowe i łóżka szpitalne. W poczekalni ludzie czekają na przyjęcie w gabinetach lekarskich, w których przyjmują felczerzy i pielęgniarki (w wielu krajach afrykańskich lekarz jest jeden na cały region). Jest apteka i laboratorium, w którym bada się podstawowe parametry krwi. Co ważne w tropikach – istnieje tu możliwość badań na pasożyty, w tym na malarię czy wirusy takie jak HIV. A we wspomnianej aptece można kupić leki certyfikowane, a nie tanie podróbki z targu.

Foto: Marcin Wrzos OMI

By służyć

Siostry wcześnie rano wstają na modlitwy, w pracy są przed szóstą, chyba, że któraś z nich ma akurat dyżur nocny. Mają cierpliwość do pacjentów. Co ważne, ich usługi medyczne są bardzo tanie, a jak ktoś nie może zapłacić – przyjmowany jest bezpłatnie. A przecież w Afryce służba zdrowia jest płatna. Nie masz pieniędzy, to umierasz. Katolicki system opieki medycznej to zmienia. Siostry są tu zwyczajnie lubiane. W weekendy jeżdżą z katechezami po wioskach, szczepią dzieci, pomagają lżej chorym. Kilka dni tutaj pozwoliło mi zrozumieć, dlaczego nazywają się „służebniczkami”. One służą, a nie wywyższają się, nie rządzą nimi finanse i władza. Często rezygnują z jedzenia, by dać je potrzebującym. Qin wraca do domu szczęśliwa. Jej syn przeżył ciężki atak malarii sierpowatej – bardzo groźnej choroby. Zapłaciła kurą kupioną na targu. Siostry walczyły tu z dżumą i cholerą i walczą z malarią – jej różnymi rodzajami, walczą też z AIDS. Zostanę tu jeszcze kilka dni, bo dobrze się tu czuję. To miejsce ma coś z Ewangelii i czuć w nim polskie DNA: nikt nie zostaje tu bez opieki, wszyscy są przyjęci.

Oskar Donezam

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze