Gra fair play. Rozmowa Karoliny Binek z Markiem Durskim [MISYJNE DROGI]
Jest byłym tenisistą. Prowadzi firmę zajmującą się organizacją imprez sportowych. Od kilku lat wraz z żoną i dziećmi wyjeżdża na wyspę Lesbos, gdzie pomaga uchodźcom. Najczęściej o tym nie mówi. To taka Franciszkowa „średnia klasa świętości”. Nie ogłaszana, ale dziejąca się zupełnie nieświadomie. Z Markiem Durskim rozmawia Karolina Binek.
Karolina Binek: Skąd pomysł, aby pomagać uchodźcom? Co cię do tego zmotywowało?
Marek Durski: Potrzeba takiej czy innej pomocy na pewno we mnie tkwiła. Wynika to na pewno z moich przekonań i wartości chrześcijańskich. Jest we mnie przekonanie, że jest to historyczny moment i problem migracji będzie nam towarzyszył przez najbliższe dekady. Możemy nadal biegać za swoim dobrobytem, ale ci ludzie, prędzej czy później, zapukają do naszych drzwi. To będzie zderzenie tych, którzy ślepo i zaciekle będą walczyć o zachowanie swojego stanu posiadania z ludźmi walczącymi o fizyczne przetrwanie. Byłoby zdecydowanie lepiej nie dopuszczać do tego zderzenia, które z roku na rok będzie niosło coraz więcej ludzkich ofiar. Byłoby zdecydowanie lepiej mądrze się otworzyć na potrzebujących i nauczyć się wspólnie żyć. To nie byłby łatwy proces, ale taka postawa byłaby moralnie bardziej osadzona w naszych tak zwanych chrześcijańskich korzeniach.
Dlaczego zdecydowałeś się pojechać na wyspę z całą rodziną?
Czas spędzony z rodziną jest zawsze wartością. W takich specjalnych okolicznościach ma to jeszcze pełniejszy wymiar. Trudno byłoby mi czynić coś dobrego dla innych kosztem swojej rodziny, tym bardziej że chłopcy są jeszcze na tyle młodzi, że potrzebują obecności i bliskości rodziców. W życiu codziennym bardzo często brakuje czasu na prawdziwe rodzinne bycie razem, więc nie było alternatywy. Z perspektywy czasu widzę, że nasza wspólna obecność na Lesbos miała wymiar symboliczny. Wielu uchodźców bardzo nam dziękowało za to, że przyjechaliśmy i okazaliśmy im swoją solidarność jako rodzina z dziećmi. W Polsce z kolei dosyć skutecznie przekonaliśmy wielu znajomych, że uchodźcy nie są synonimem niebezpieczeństwa. Wielu z nich wyrażało duże obawy, że jedziemy do „nich – onych uchodźców” z naszymi dziećmi… To przecież niebezpieczne. Nasze bezpośrednie relacje, zdjęcia pozwoliły zrozumieć kilku naszym znajomym, że rzeczywistość wygląda nieco inaczej.
Dlaczego akurat wyspa Lesbos?
Na Lesbos pojechałem z rodziną, by pomagać ludziom tak jak potrafię, czyli przez sport. Droga morska z Turcji na wyspę jest uważana za bezpieczną i decyduje się na nią wiele rodzin z dziećmi z takich krajów jak Syria, Irak i Afganistan. W obozach przebywa w związku z tym wiele dzieci, które mają bardzo dużo wolnego czasu, a jednocześnie muszą się borykać z traumą różnych dramatycznych przeżyć. Ruch i sportowe aktywności mogą być w takich okolicznościach dobrą odskocznią od trosk dnia codziennego. To mechanizm, który wszędzie na świecie i w każdej sytuacji działa tak samo, zarówno wśród dorosłych, jak i dzieci. Aktywność ruchowa, zabawa, czasami odrobina rywalizacji sportowej zawsze wywołują uśmiech i radość. Nawet jeżeli jest to chwilowy stan, to tym dzieciom na pewno pomaga… W praktyce skoncentrowaliśmy się na prowadzeniu prostych zajęć tenisowych i piłkarskich na terenie obozów organizacji „One Happy Family”. Dodatkowo moja żona Marta zaczęła prowadzić zajęcia fitness dla dorosłych, a pod wpływem istniejących potrzeb zbudowaliśmy prawdziwe boisko do siatkówki plażowej.
Pewnie twoje dzieci miały trudność podczas pierwszego wyjazdu.
Wyjazd dla dzieci na pewno był jakimś doświadczeniem, choć z Martą, moją żoną, nie stwierdziliśmy, że były to jakieś nadmierne emocje. Przeżyliśmy wspólnie piękny czas, który na pewno wróci kiedyś do naszych dzieci ze zdwojoną siłą i spowoduje, że będą wrażliwe na ludzką krzywdę. Nie ma lepszej szkoły wrażliwości na drugiego człowieka niż takie rodzinne działanie. Szkoły naszych chłopaków bardzo pozytywnie zareagowały na doświadczenie swoich uczniów. To jasny punkt w ponurej polskiej bezduszności w kwestii uchodźczej. Mieli potem prezentacje w swoich klasach i nie tylko. Mateusz – średni syn – otrzymał nawet od dyrekcji propozycję wystąpienia przed całą szkołą. Zabrakło mu nieco śmiałości, więc chodził później z prezentacją od klasy do klasy.
„Łatwo powiedzieć o kimś: uchodźca. Spojrzeć w twarz trudniej” – powiedziałeś w jednym z wywiadów. A czy uważasz, że w ciągu lat zmieniło się postrzeganie uchodźców przez Polaków?
W pierwszej połowie 2015 r. ponad 70% społeczeństwa Polski (dane CBOS) deklarowało poparcie dla przyjmowania uchodźców z terenów ogarniętych konfliktami zbrojnymi. Bardzo skutecznie zmieniono nasze postrzeganie – do tego stopnia, że teraz nawet matka z dzieckiem to potencjalne czyhające niebezpieczeństwo. To jest przecież zupełnie nieracjonalna postawa, tym bardziej w społeczeństwie umocowanym w tradycji Kościoła opierającego nauczanie na Ewangelii, na nauczaniu papieża.
Jakie masz plany na przyszłość?
Spokojnie działać. Krok po kroku realizować różne drobne projekty. Świata nie zmienię, ale mogę wpłynąć czasami na losy poszczególnych jednostek i to na pewno ma jakąś wartość. Wyjazd na Lesbos to krok w jednym kierunku. Trudno jest wrócić do swojej rzeczywistości i nic nie robić.
>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |