Indie: monsun w miastach przynosi malarię
Co roku monsun przynosi do indyjskich miast groźne choroby tropikalne. W tym roku Delhi czeka kolejna epidemia dengi, czikungunii i malarii. Już przed porą deszczową zanotowano setki zachorowań. Byłoby ich mniej, gdyby tylko miasto lepiej się przygotowało.
„Kiedy zaczęło padać, wiozłem klienta przez (dzielnicę) Vasant Kunj i od razu nas zalało” – opisuje 30 letni Nazmol Hasan, kierowca autorikszy pracujący w południowym Delhi. Hasan jak większość rikszarzy zamontował po jednej stronie czarną brezentową plandekę, którą chroni przed deszczem. Do pojazdu wchodzi się od strony licznika.
„Tutaj mam za to przezroczysty materiał, żeby pasażer coś widział podczas jazdy. Ale wjechaliśmy na skrzyżowanie, gdzie woda sięgała powyżej kół rikszy! – rozkłada ręce. – W całym mieście jest ten sam problem, przychodzi monsun i nas zalewa”.
Nazmol mówi, że monsun z jednej strony jest przyjemny, bo temperatura spada do trzydziestu stopni i człowiek nie dusi się pyłem. Od razu ma też więcej klientów, uciekających z ulic, które zamieniają się w potoki. „Nikt się wtedy za bardzo nie targuje” – śmieje się. „Tylko że jak zaleje mi silnik, to tracę cały dzień i pieniądze. Zawsze też ktoś z rodziny zachoruje” – zauważa.
Pod koniec czerwca monsun objął już południe i centrum Indii i zbliża się do Delhi. W tym roku deszcze przedmonsunowe są wyjątkowo obfite. Centra pomiarowe notują największe opady od czterech lat.
„Co roku to się powtarza; miasto mówi, że tym razem wyczyszczą i odetkają studzienki kanalizacyjne, a co roku nie można się dostać do sklepu” – mówi Rajesh Sharma z Malviya Nagar w południowym Delhi.
Mężczyzna w średnim wieku podciąga nogawki spodni, odsłaniając plastikowe klapki, i próbuje przedostać się na drugą stronę ulicy. Po opadach całe skrzyżowanie zamieniło się w małe jezioro. W końcu daje za wygraną i z niewesołą miną wchodzi do wody, która sięga mu po łydki.
„Zaraz wszyscy będziemy chorzy” – Sharma zżyma się, stojąc po drugiej stronie ulicy. Tłumaczy, że pracuje w aptece i w Delhi zaraz zacznie się sezon na dengę, czikungunię i malarię. „W tamtym roku mieliśmy epidemię, a teraz nie widać żadnych przygotowań ze strony władz” – dodaje.
W 2015 r. w Delhi było aż 16 tys. przypadków dengi i przynajmniej 60 potwierdzonych zgonów. W ubiegłym roku – ponad 12 tys. przypadków czikungunii i 20 ofiar. W tym roku tuż przed przyjściem monsunu potwierdzono prawie 150 zachorowań na czikungunię, niemal 90 na dengę i około 60 na malarię. Lokalne media donoszą, że w szpitalu Sir Gangi Rama leży pacjent, który złapał jednocześnie malarię i czikungunię.
„Co za pech!” – wykrzykuje aptekarz Sharma. „Ze wszystkiego można jednak wyjść, o ile szybko się zdiagnozuje chorobę” – podkreśla.
„U mnie wykryli czikungunię” – opowiada PAP 40-letni Virender Kumar, mieszkaniec Malviya Nagar i znajomy Sharmy. „Miałem wszystko, okropne bóle głowy, wysoką gorączkę, osłabienie. Strasznie bolały mnie stawy jeszcze przez miesiąc po wszystkim. Myślałem, że to nigdy się nie skończy” – opisuje, dodając, że nikomu nie życzy takiej choroby.
Denga i czikungunia rzadko są śmiertelne – tylko w nielicznych przypadkach i kiedy nie są leczone. „Przy czikungunii trzeba pić dużo wody i jakoś to przetrwać. Dostałem kroplówkę w szpitalu” – opowiada Kumar.
„Leki potrzebne są za to przy malarii. Im człowiek biedniejszy, tym dłużej odkłada wizytę u lekarza. Bo leki, nawet tanie generyki, kosztują” – tłumaczy Sharma.
Tzw. generyki to podróbki leków. Indie, dopuszczając je do produkcji przez miejscowe firmy, argumentowały, że ceny leków na malarię byłyby niedostępne dla zwykłego Indusa. „To są leki, które nie zapobiegają malarii, ale pomagają przetrwać chorobę” – mówi Sharma. Jego zdaniem nie ma dotąd skutecznej szczepionki, bo nie jest to choroba ludzi z bogatego Zachodu.
„Lekarz powiedział mi, że to mogła być wina tego bajora na skrzyżowaniu” – mówi pan Kumar. Wszystkie trzy wirusy przenoszone są przez komary.
W ubiegłym roku władze miasta spryskiwały potencjalne siedliska komarów. Przed tym sezonem również był taki plan, lecz jak donosi dziennik „The Indian Express”, jeden inspektor zajmujący się malarią przypada na 330 tys. ludzi. Siedliska komarów nie zostały jeszcze zidentyfikowane.
Inspektor ma za zadanie odwiedzić każdy dom w swoim rewirze, sprawdzić, czy w mieszkaniu znajdują się większe pojemniki z wodą, oraz pouczyć domowników. Oprócz tego powinien skontrolować studzienki kanalizacyjne.
„Nawet nie wiedziałem, że ktoś taki istnieje – dziwi się Kumar. – Przez chorobę straciłem miesiąc pracy. Miałem szczęście, że pomogła rodzina. A co z biedniejszymi rodzinami?”.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |