Obrazek poglądowy/Fot. pixabay/Erdenebayar

Iweel, znaczy Łaska [MISYJNE DROGI]

Rodzina jest siłą Mongolii, która – choć niewielka – jest dumna i ma unikalną kulturę. Zmiany w połączeniu z ubóstwem nasilającym się w czasie lockdownu są zagrożeniem rodzinnych więzi.

Późna noc, godzina piąta, dzwoni telefon. Odbieram i dowiaduję się, że Erdne, pracownik kościoła, odpowiedzialny za uwielbienia, człowiek, którego kochaliśmy, nie żyje. Ubieram się i jadę. Po drodze zabieram ze sobą dwie kobiety. Pomimo wczesnej godziny w domu jest już sporo osób. Żona Erdnego – Odnoo – także jest wierząca, zależy jej, by pogrzeb był katolicki. O tym jednak decyduje najstarszy mężczyzna z rodu zmarłego. Udaje nam się przekonać go do pogrzebu w naszym rytuale, a nie jak to zwykle w Mongolii bywa – w rytuale buddyjskim. Do czasu pochówku codziennie jeździmy do ich domu i modlimy się, uczestniczymy w mszach św. Każdego dnia spotykamy tam bliskich, znajomych, byłych współpracowników zmarłego, którzy wspominają go i wyrażają rodzinie współczucie. Stypę urządzamy w stołówce parafialnej, w związku z czym możemy okazać naszą miłość nie tylko pozostałej rodzinie Erdnego, ale również wielu niewierzącym, którzy po raz pierwszy przekroczyli próg naszego kościoła.

Narodziny – radość

Zimowy wieczór, godzina dwudziesta druga, dzwoni telefon. W słuchawce słyszę głos Zuli, pięćdziesięcioletniej kobiety, która od wielu lat jest jedną z głównych odpowiedzialnych i nauczycielek w młodym mongolskim Kościele katolickim. Jej córka – Namuna – rodzi. Natychmiast jadę do szpitala, gdzie spotykam Zulę i jej najstarszego syna – Unmunkha. Wkrótce również przybywają koleżanki Namuny ze studiów. Siedzimy razem z wieloma innymi w poczekalni do godziny 1:32, kiedy to na elektronicznym ekranie wyświetla się wiadomość: „Syn Namuny (21 lat), 2900g, 50 cm”. Ogarania nas wszystkich ogromna radość, Zula płacze ze wzruszenia. Pozostajemy w szpitalu do szóstej rano, by upewnić się, że z matką i dzieckiem jest wszystko w porządku. W międzyczasie koleżanki idą do domu i gotują dla Namuny zupę z baraniną (zalecaną po porodzie), którą przynoszą do szpitala. Iweel, to znaczy Łaska, urodził się 14 lutego. Po dwóch dniach odebrałam jego i świeżo upieczoną mamę ze szpitala.

>>>Kard. Sako: papież wskazał Irakijczykom drogę wyjścia z piekła

fot. pixabay

Rodzina Boża

Zula jest matką samotnie wychowującą czwórkę dzieci. Rozstała się z mężem alkoholikiem, gdy najmłodsza córka była malutka. Czasem wspomina, jak było ciężko, bo dzieci małe, a ona sprzedawała na ulicy skarpety (nawet w czasie srogich mrozów), żeby zdobyć pieniądze na jedzenie. Często byli głodni. Od początku katolicka wspólnota Promisja, przez którą jestem posłana do Mongolii, wspomagała tę rodzinę. Zatrudniliśmy Zulę do pracy z dziećmi, pomogliśmy uruchomić mały sklepik z bielizną, płaciliśmy czesne za studia Namuny (a czesne w tym kraju jest bardzo wysokie, w tej chwili to równowartość ok. 5 tys. złotych za rok, w zależności od kierunku). Dziś Namuna jest nauczycielką nauczania początkowego. Życie rodziny zmieniło się diametralnie. Przeprowadzili się z jurty do mieszkania w bloku, mają samochód, pracują i żyją skromnie, ale wygodnie. A co najważniejsze, poza najstarszym synem, który pracuje w Korei, wszyscy są aktywnymi członkami wspólnoty wierzących.

Więzi – siła i odpowiedzialność

Czymś wyjątkowym w tym kraju jest szacunek dla starszych, posłuszeństwo im, wysoki status ojca oraz męskich potomków w rodzinie. O dzieciach mówi się, że mają podtrzymać ognisko domowe, przedłużyć ród. Najstarsze dzieci mają bardzo dużo obowiązków. Najczęściej całymi dniami pilnują młodszego rodzeństwa, gotują, ręcznie piorą. Już od maleńkości dzieci zostają same w domach czy jurtach. Do teraz zdarza się, że maluchy są przywiązane do nogi łóżka, żeby nie mogły podejść do pieca, który stoi w centralnym punkcie jurty. Często odwiedzam rodziny w ich miejscach zamieszkania. Obecnie, w czasie lockdownu, który nadal u nas trwa, co dwa tygodnie rozwozimy żywność, ubrania, zabawki czy przybory toaletowe dla pięćdziesięciu rodzin. Wielokrotnie widziałam siedmioletnią dziewczynkę opiekującą się dwui czteroletnim rodzeństwem, czy też sześcioletniego chłopca w jurcie z braćmi – półtorarocznym i czteroletnim.

Zagrożenia

W związku z tym, że dla zaledwie trzymilionowego narodu mongolskiego podtrzymanie rodu i zachowanie czystości krwi jest fundamentalne, wiele rodzin posiada liczne potomstwo (5–6 dzieci). Stąd też niechęć tego społeczeństwa do zawierania małżeństw mieszanych. Nie da się jednak ukryć, iż model rodziny z dwójką dzieci, od wielu lat promowany w Europie, coraz częściej jest także tu przyjmowany. Z tym związane są liczne aborcje. Oczywiście, wiele tych zabiegów wynika również z przed wczesnego, pozazwiązkowego współżycia młodych ludzi. Od wielu lat Mongołowie patrzą z podziwem w stronę Korei Południowej. Całe rodziny oglądają nagminnie koreańskie seriale, a w nich pięknie urządzone domy, kobiety z perfekcyjnym makijażem i w modnych ubraniach oraz świetnie prezentujące się koreańskie potrawy, które są zresztą bardzo smaczne. Dla wielu tubylców jest to swego rodzaju ideał. Pragnieniem większości jest więc opuszczenie jurty i zamieszkanie w bloku. Priorytetem staje się posiadanie samochodu, zmienia się styl ubierania i żywienia. Sklepy bombardują ilością towarów z Korei, Chin, Niemiec, a nawet z Polski. Tak więc, dotąd proste życie mongolskiej rodziny przemienia się w pogoń za dobrami i wyższym standardem życia. Wielu też, głównie młodych, wyjeżdża do Korei na studia czy do pracy.

Fot. pixabay

Matki na medal

Rząd mongolski stara się prowadzić politykę prorodzinną. Świadczą o tym zasiłki: dla kobiet w ciąży od czwartego miesiąca; jednorazowy po urodzeniu; comiesięczne dla każdego dziecka do osiemnastego roku życia. Nie są to jednak duże pieniądze. Interesujący dla mnie jest zwyczaj przyznawania medali. Każda kobieta, która urodzi czwórkę dzieci, otrzymuje medal drugiej kategorii, natomiast po urodzeniu szóstki – medal pierwszej kategorii. Jeszcze inne wyróżnienie dostaje matka trzech synów.

Najważniejsze jest bycie w pobliżu

Swoistą zasadą Mongołów jest ukrywanie w przysłowiowych czterech ścianach zachowań patologicznych, tyranii i nieprzyjemności rodzinnych. Nie wypada pokazywać jakiejkolwiek patologii na zewnątrz. Dlatego wymaga nie lada odwagi, wytrwałości i obopólnego zaufania między misjonarzem a ofiarami, by odkryć prawdziwe oblicze domowników. Niestety, brakuje miejsc, w których można otrzymać skuteczną pomoc. Wielokrotnie przyjaciele opowiadali mi, że po wezwaniu policji i zabraniu sprawcy przemocy, zostawał on wypuszczony po kilku godzinach, wracał do domu i awantura była jeszcze gorsza od poprzedniej. W dodatku rodzina jest zmuszana do zapłacenia za pobyt w izbie wytrzeźwień, jeśli zatrzymany był pod wpływem alkoholu. Bywa że udzielam tymczasowego schronienia pokrzywdzonym w swoim domu. Zatem Kościół, dom misyjny i sam misjonarz, który zbudował relacje z wierzącymi członkami rodzin mongolskich, stanowią dla nich wielkie (czasem jedyne) wsparcie. Moja praca misyjna, której celem jest głoszenie Dobrej Nowiny, w dużej mierze opiera się na osobistych więziach z Mongołami. Czuję się uprzywilejowana tym, że nie tylko goszczą mnie w swoich jurtach, domach (co jest wpisane w ich kulturową gościnność), ale także dopuszczają mnie do swoich rodzinnych radości i problemów (co nie jest dla nich oczywiste). Szanuję ich i dzielę się z nimi miłością Ojca, a oni doceniają moje oddanie i dzielą ze mną swoje życie. Nasza przyjaźń sprawia, że otwierają się na Bożą łaskę i ewangeliczne zasady, które często są odmienne od ich kultury i stylu życia. Zachęcam ich do nawiązania przyjaźni z prawdziwym Bogiem przez Jezusa, który umarł za ludzkie grzechy i zwycięsko zmartwychwstał.

Justyna Homa

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze