Foto: Maria Wieteska

Kardiolog w Afryce [MISYJNE DROGI]

Tanzania, Kamerun. „Co kardiolog może zrobić w Afryce?” pytałam siebie, kiedy przyjaciel zakonnik namawiał mnie na wyjazd do Kamerunu. „Jesteś tam potrzebna” – usłyszałam.

Od tego zaczęła się moja przygoda z Afryką, której nie żałuję. Przygoda z ludźmi o innym kolorze skóry, religii, języku, kulturze, przyzwyczajeniach, sposobie bycia i życia. Moja interakcja trwa do dziś i wzbogaca obie strony. I tę interakcję nazwałabym ewangelizacją. Pierwszy krok był trudny, a z każdym dniem było coraz łatwiej.

Bez udawania

Na misjach każdy jest autentyczny. Nawet jeśli na początku chcę się pokazać z dobrej strony, to po 30 godzinach podróży samolotem, kilku przesiadkach, jak bucha żar z nieba, kolorowa nieznana przyroda kipi od kolorów, ceglasty kurz osiada na twarzy i rękach, a koszulka klei się do ciała – bardzo szybko przestaję udawać inną osobę niż jestem. Nawet jeśli jadę na misje sama, bo taka jest potrzeba, to nigdy nie jestem samotna. W tej misyjnej interakcji bierze udział wiele osób: moja rodzina, przyjaciele, organizacja, z której ramienia jadę: Fundacja Pomocy Humanitarnej „Redemptoris Missio”, misjonarze, którzy mnie zapraszają i goszczą na miejscu, personel, z którym współpracuję i pacjenci, których leczę. To ważne, żeby nie być samemu, nie izolować się.
Warto przyzwolić na to, że będą podczas wyjazdu trudne momenty, bezsilność, a czasem łzy. Jak zareagować, gdy w środku nocy wiozłyśmy do szpitala pięciomiesięczne, wysoko gorączkujące
niemowlę, aby w trybie pilnym przetoczyć mu krew z powodu bardzo ciężkiego przebiegu malarii? Matka miała inną grupę krwi, a ojciec był tak pijany, że nie mógł być dawcą. Ostatecznie dziecko zmarło. W takiej sytuacji łzy same cisną się do oczu, ale trzeba mieć zgodę w sobie, że to nie my decydujemy o życiu lub śmierci. Z drugiej strony można doświadczyć sytuacji, których po ludzku nie można wytłumaczyć. Bo jak wytłumaczyć „przypadek” kiedy po badaniu dziewięcioletniej dziewczynki z wioski na granicy Rwandy i Burundi, która miała problem, żeby w czasie badania leżeć pięć minut bez duszności i kaszlu, udaje się naprawić chorą zastawkę mitralną i podarować dziecku normalne życie. I udaje się to zorganizować w ciągu trzech miesięcy w kraju, gdzie na 40 mln ludzi jest tylko jeden kardiochirurg dziecięcy. Co więcej, zaangażować lekarzy z Izraela, Polski, Tanzanii, do zoperowania dziecka tysiąc kilometrów od rodzinnej wioski. Trzeba zebrać pieniądze, przekonać rodzinę i lokalnego uzdrowiciela. A na początku działania poza chęcią pomocy nie mieliśmy nic więcej.

Foto: Maria Wieteska

Wszystko jest możliwe

Myślę, że zagrożeniem dla osoby, która pomaga krótko, jest przyjęcie postawy widza. Wygodne jest tworzenie pewnej bariery ochronnej i myślenie: „ja –oni”, zamiast „my”. Ale taka postawa
izoluje i utrudnia współpracę na miejscu. Pamiętam dobrze moment, kiedy podczas ostatniego wyjazdu do Tanzanii personel medyczny mnie zaakceptował. Było to pewnego pracowitego dnia, kiedy zemdlała kobieta w zaawansowanej ciąży. Jak się potem okazało, miała ona cukrzycę i z powodu długiego okresu niejedzenia spadł jej nagle poziom glukozy we krwi. Chcieliśmy jej podać glukozę dożylnie, ale pomimo kilku prób nikt z personelu pielęgniarskiego nie mógł założyć jej wenflonu. Mnie się udało. „Jak ty to robisz, że wszystko potrafisz?” – słyszałam potem jeszcze
wielokrotnie. A ja do dzisiaj nie wiem, dlaczego mi się udało. Takie przykłady mogłabym mnożyć. W Afryce wielokrotnie stawałam w sytuacjach medycznych, w których coś robiłam po raz pierwszy. Sposób działania pamiętałam ze studiów, z rozmów z kolegami, z książek. Ale gdy jest potrzeba i nie ma nikogo innego, uruchamiają się w człowieku takie pokłady wiedzy, energii i odwagi, że sam jest tym potem zdziwiony. Wszystko, co mogę zrobić jako lekarz na misjach, to tylko kropla w morzu potrzeb, ale jak stare łacińskie powiedzenie mówi „gutta cavat lapalidem non vi ma saepe cadendo” czyli „kropla drąży skałę, nie siłą lecz częstym spadaniem”. Moje krople upatruję w edukacji misjonarzy i personelu medycznego w ośrodkach afrykańskich. Gdy nauczymy się prawidłowo diagnozować i leczyć choroby układu krążenia: nadciśnienie tętnicze, cukrzycę, nadwagę i otyłość, to zapobiegniemy rozwojowi groźnych powikłań. Jeśli pracuję w kraju, w którym nie mogę leczyć zawału serca czy udaru mózgu, bo nie ma lekarzy i sprzętu, to mogę edukować personel i leczyć stany, które do tych groźnych chorób prowadzą.

Kardiolog, który odbiera porody

Na misjach nie jest się tylko lekarzem specjalistą. Zdarzyło mi się, jako kardiologowi, leczyć malarię, odbierać porody, szyć rany, nakłuwać igłą brzuch, aby usunąć nadmiar zgromadzonej tam wody, diagnozować zapalenie wyrostka robaczkowego, leczyć ropiejące rany, stopę cukrzycową, zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, ukąszenie przez węża i wiele innych przypadłości, z którymi afrykańscy pacjenci zgłaszali się po pomoc. Wyjazd na misje jest ciekawym wyzwaniem dla człowieka wykształconego i wychowanego w kulturze zachodniej, pracującego według europejskich standardów medycznych, korzystającego z szerokiej gamy pomocy medycznych, leków i sprzętu. Nagle staje się przed rzeczywistością medycyny, która nie ma żadnych standardów. Do dyspozycji ma się swój wzrok, słuch, stetoskop, ciśnieniomierz, aparat do EKG i niewiele więcej. Trzeba stanąć twarzą w twarz z cierpiącym człowiekiem, który znajduje się w systemie, gdzie nie ma powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, czyli chory ponosi pełne koszty leczenia. Pacjent na wejściu stawia lekarzowi pytanie: „co mi jest, kiedy będę mógł wyjść do domu i ile to będzie kosztowało”. Trudno wewnętrznie zgodzić się na wypisanie pacjenta z zapaleniem płuc lub zaostrzeniem niewydolności serca, gdzie widać jasno, że choroba nie jest jeszcze opanowana i że najpewniej za kilka dni do nas wróci. Trudno też patrzy się na konsekwencje działania tradycyjnych uzdrowicieli: stare zaropiałe rany z dużą groźbą amputacji, małe ranki na ciele zasypywane różnymi magicznymi proszkami.

Tylko krótkie choroby

W Afryce, a przynajmniej w Kamerunie i Tanzanii, gdzie pracowałam, nie istnieje pojęcie choroby przewlekłej. Do lekarza się idzie, gdy coś boli i trzeba to usunąć, gdy ma się gorączkę lub jakieś inne objawy infekcji. Oczekuje się, że po 5–7 dniach leczenia choroba zniknie. Jeśli jest obecna nadal, to najpewniej jest to kara za coś lub jakiś znak. Bardzo trudno zmobilizować chorego, aby leki przyjmował systematycznie, przewlekle i długo. A nadciśnienie tętnicze, które jest trzecią co do częstości przyczyną zgłaszania się chorych do przychodni w Afryce, nawet ciężkie może długo nie dawać żadnych objawów, tylko po latach objawić się jako powikłanie: nagły zawał serca, udar mózgu, niewydolność nerek.

Afrykańczycy bardzo chętnie współpracują i chętnie uczą się czegoś nowego. W ośrodku zdrowia, szpitalu domu misjonarza, kaplicy przekształconej na stanowisko medyczne, pod palmą, wszędzie tam, gdzie trzeba było organizować pracę medyczną od podstaw, pojawiali się wolontariusze. To niesamowicie pozytywne i budujące doświadczenie – nawet jeśli istnieje bariera językowa. Doświadcza się wtedy, jak ważny jest każdy gest, uśmiech, spojrzenie, a nawet pismo obrazkowe. Zabawa w „głuchy telefon” przestaje być zabawą, a staje się sposobem komunikacji. Pytanie zadane po polsku było też zadawane w języku angielskim, potem suahili, a następnie dialekcie sukuma, a odpowiedź wracała z sukuma, poprzez język suahili angielski i polski. Wyjazd na misje to ekscytujące i niepowtarzalne doświadczenie, to mój dar z siebie dla innych i innych dla mnie, interakcja, która zmieniła i nadal zmienia moje życie.

Maria Wieteska

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze