Kaahka. Każdy chrzest w Turkmenistanie jest wyjątkowym wydarzeniem dla miejscowego Kościoła/Fot. ARCH. DIEGO MARTINEZA SAEZA OMI

Kościół nieliczny, ale żywy [MISYJNE DROGI]

Kraj i misja, które przenikają do serca – tak mógłbym opisać życie w Turkmenistanie. Spędziłem tam trzy lata. Wiele się wówczas nauczyłem. Doświadczenia z tamtego czasu pomagają mi w byciu człowiekiem, księdzem i misjonarzem.

Mój pierwszy kontakt z Turkmenistanem miał miejsce w 2007 roku. Pracowałem wtedy od czterech lat w Ukrainie. Oblaci pracujący w Turkmenistanie zapraszali oblatów z Ukrainy lub Białorusi do głoszenia rekolekcji dla wspólnoty katolickiej w czasie Adwentu lub Wielkiego Postu. Spędziłem tam miesiąc, w czasie którego przygotowywaliśmy się do Wielkanocy.

>>> Dyplomaci, kompozytor, chorzy i czaj [MISYJNE DROGI]

Jak w domu

Turkmeni są bardzo gościnni, otwarci i bardzo przywiązani do swoich tradycji. Od pierwszego dnia wszyscy, katolicy i niekatolicy, sprawili, że poczułem się jak w domu. A to wcale nie takie proste i oczywiste. Wspólnota katolicka jest tam niewielka i dość mocno rozproszona. Oblaci pokonują długie dystanse, aby odwiedzić wszystkich ludzi, którzy chcą spotkać się z księdzem. Byłem głęboko poruszony tym, że zobaczyłem małą, bardzo aktywną, żywą, ciągle rodzącą się wspólnotę katolicką. Pespektyw rozwoju jednak nie było, bo księży było mało, a wyzwań misyjnych dużo. Widząc tę turkmeńską rzeczywistość od razu pomyślałem sobie, że chciałbym się w nią zaangażować bez reszty. Urzekła mnie z jednej strony autentyczność ludzi, a z drugiej właśnie „szklany sufit”, który nie pozwalał się Kościołowi prężniej rozwijać.

To był ważny moment. Czułem się jak prorok Izajasz, który mówi do Boga z pełną otwartością i gotowością: „Poślij mnie”. Przez cały miesiąc codziennie się modliłem, zastanawiałem, moje pomysły dojrzewały. Ostatniego dnia mojego pobytu w Turkmenistanie przed powrotem podzieliłem się z miejscową wspólnotą oblatów swoimi przemyśleniami i opowiedziałem o mojej gotowości do służby misyjnej w tym kraju. Zapytałem ich, czy jestem według nich odpowiedni do tej misji. Po otrzymaniu wsparcia z ich strony, gdy wróciłem do Ukrainy podzieliłem się swoimi przemyśleniami z kierownikiem duchowym, a następnie z przełożonymi.

Początek posługi

Po trzech latach pracy w Ukrainie, jako Hiszpan, trafiłem do Turkmenistanu. Moja praktyka w sprawach misji musiała zostać przyspieszona. We wspólnocie było nas tylko trzech, a jeden z nas (Rafał Chilimoniuk OMI) był jeszcze wtedy diakonem i nie wiadomo było, czy będzie kontynuował misję, bo po święceniach kapłańskich mógł zostać wysłany do innego kraju. Bieżące potrzeby misji sprawiły, że nie mogłem jeszcze zacząć uczyć się lokalnego języka. Nadal posługiwałem się rosyjskim, którego nauczyłem się w Ukrainie. Na początku okazało się to wystarczające, aby komunikować się z ludźmi, ale zależało mi na czymś więcej – na lepszym i głębszym poznaniu tego kraju. Nie mogłem studiować jego historii, obyczajów, ponieważ musiałem zadbać o finanse domu oblackiego i nuncjatury apostolskiej, a także o opiekę duszpasterską nad wiernymi rozsianymi po całym kraju. Z czasem jednak, dzięki wielu miejscowym ludziom, powoli zacząłem poznawać tradycje i zwyczaje Turkmenów.

Ojciec Diego z Turkmenkami w tradycyjnych strojach/Fot. ARCH. DIEGO MARTINEZA SAEZA OMI

Bardzo interesowała mnie archeologia i historia chrześcijaństwa w Turkmenistanie. Byłem podekscytowany myślą, że apostoł Tomasz lub uczniowie mogli głosić na ziemiach, na których wówczas posługiwałem. Zgodnie z jedną tradycją, apostoł głosił w Margianie (mieście Maryi), jednak mógł to także być jego uczeń, na terytorium, które odpowiadało między innymi wschodniej części kraju. Miałem poczucie jakby łańcuch jednej wiary połączył naszą pracę misyjną w XXI wieku z początkami chrześcijaństwa 2000 lat temu. Poza tym przyjąłem święcenia kapłańskie 3 lipca, kiedy Kościół wspomina św. Tomasza Apostoła. To także był dla mnie wymowny symbol. Odkrywałem miejsca związane z chrześcijaństwem w Turkmenistanie i Azji Środkowej. Odwiedziłem też wiele ważnych muzułmańskich świątyń w kraju. Sprzyjało mi również to, że po pierwszym roku przełożony wspólnoty i misji poprosił mnie o opiekę duszpasterską nad katolikami oraz naszymi przyjaciółmi i sympatykami we wschodniej części kraju, w okolicach miasta Maryi.

Praca u podstaw

Podczas swoich wyjazdów misyjnych w różne zakątki kraju regularnie odwiedzałem wiele osób we wsiach i małych miasteczkach położonych przy drogach, odpowiadając na zaproszenia kierowane do mnie przez krewnych lub katolickich przyjaciół. Doświadczyłem gościnności i otwartości, którą ciężko opisać słowami. W ten sposób moje terytorium misyjne rozszerzyło się od Turkmenabadu (dawniej Czardjou), a następnie Magdanly i Saraków, przez Kushi na północnym wschodzie, aż po same granice z Uzbekistanem, Afganistanem i Iranem. W podróżach pomagało mi kilka osób. Kiedy wracaliśmy do Aszchabadu, nadszedł czas na kontynuowanie zwykłej pracy duszpasterskiej. Byłem odpowiedzialny za grupę młodzieżową i katechumenów. Gdy nauczyłem się języka turkmeńskiego, rozpoczęliśmy również katechumenat w tym języku, choć z pomocą tłumacza. Wiele dawało mi to, że mogłem uczyć podstaw wiary ludzi o tak odmiennym pochodzeniu kulturowym. Wyjaśnienie tajemnicy Trójcy Świętej, wcielenia czy sakramentów było wyzwaniem. Z pomocą łaski Bożej udawało mi się jednak znaleźć przykłady i historie, które ułatwiały wyjaśnienie tych kwestii.

Jedyny kontakt

Jako oblaci jesteśmy w Turkmenistanie przedstawicielami dyplomatycznymi Stolicy Apostolskiej, dlatego czasem uczestniczyłem w oficjalnych przyjęciach i spotkaniach. To była też piękna praca, bo dla dyplomatów i pracowników organizacji międzynarodowych byliśmy jedynym kontaktem z Kościołem katolickim. To bardzo ciekawe, że wiele razy czułem się jak nieoficjalny „kapelan” tych wszystkich urzędników – niezależnie od tego, czy byli katolikami, czy nie. Wiele razy przychodzili do mnie, prosząc o radę, zadając pytania albo opowiadając o swoich życiowych problemach.

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Po trzech latach prowincjał poprosił mnie o tymczasowy powrót na teren Ukrainy, aby pomóc tamtejszym oblatom, którzy podjęli się nowych zadań. Pomysł prowincjała był taki, żebym po kilku latach mógł wrócić do Turkmenistanu. Póki co nic nie zapowiada takiego scenariusza, bo od pięciu lat pracuję w domu generalnym naszego zgromadzenia w Rzymie. Mam nadzieję, że kiedyś będę mógł wrócić do posługi na rzecz misji oblackiej w Turkmenistanie. Cały czas modlę się za ten kraj i jego mieszkańców. Wywarli na mnie wielki wpływ i jestem im za to wdzięczny.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze