Miłość nie podlega kwarantannie. Rozmowa Zofii Kędziory z siostrą Alicją Kaszczuk [MISYJNE DROGI]
Gdy muzułmanie rozkładają swoje dywaniki, kłaniając się w stronę Mekki, recytują wersety Koranu, my siadamy obok nich na słomianych matach, wyjmujemy różance i modlimy się głośno – mówi o swoim doświadczeniu dialogu orionistka s. Alicja Kaszczuk. Rozmawia z nią Zofia Kędziora.
Zofia Kędziora: Jakie są tak naprawdę misje?
Alicja Kaszczuk PSMC: Są trudne, ale też piękne. Jak każde powołanie, każda droga życiowa. Misje to głoszenie miłości tam, gdzie On nas posyła, ale głoszenie to wychodzi poza wszystkie schematy, dlatego nie da się mieć gotowych odpowiedzi i nie można improwizować. Trzeba żyć Ewangelią, by być jej świadkiem tu i teraz. To wspólnota międzynarodowa, mieszanka kultur i doświadczeń, niekoniecznie współgrających ze sobą. Stąd samotność i niezrozumienie, w apostolacie często też rozczarowanie i bezradność, problemy ekonomiczne i zdrowotne. Ale tak sobie myślę, czy życie małżeńskie i rodzinne jest wolne od tych wszystkich problemów? Nie. Bo nie ma innej drogi do zbawienia, jak tylko przez krzyż. Ważne jest to, by przyjąć wszystko z miłością. Wtedy zobaczymy głębokie piękno tej trudnej drogi. Wtedy czerstwy, suchy chleb misyjny smakuje inaczej. Lepiej.
>>> Boliwia: biskupi apelują o pokój
ZK: Taki jest właśnie cel tego, że żyjecie w tych wielokulturowych wspólnotach?
AK: My żyjemy w tych wspólnotach wielokulturowych i wielopokoleniowych, by dać świadectwo, że Bóg jest miłością i przyszedł na świat, by zbawić każdego, nawet najnędzniejszego człowieka. Każdego dnia mamy tysiące okazji, by ewangelizować. Tak jak mówił ks. Orione, nasza miłość nie zamyka drzwi, nie pyta o przekonania, wyznanie, kolor skóry. Stąd ewangelizacja i misja orionistek jest mocą Boga, nie naszą. My otwieramy ramiona, przygarniamy, nie pytamy o nic, bo właśnie taki jest Bóg. Pytania rodzą się w sercach tych, którzy przychodzą, doświadczają miłości i nie potrafią o niej zapomnieć. Ale to już zostawiamy Panu Bogu. Wiele osób prosi o chrzest, wielu szuka, ale wielu pozostaje w swoich wielopokoleniowych tradycjach i wyznaniach. Jednak dziękują Bogu za naszą posługę, modląc się za nas – tak jak modlili się ich dziadkowie, i to jest piękne! Niech On sam działa. To Jego misja. Stąd pracujemy i żyjemy w rzeczywistości międzyreligijnej, dając świadectwo, jaką mocą jest dla nas życie sakramentalne i wspólnota Kościoła, która troszczy się i przyjmuje każdego bez wyjątku.
ZK: Czym się Siostra zajmuje na co dzień?
AK: Posługujemy wśród najuboższych z ubogich. Staram się, razem z moimi siostrami i w sumie dzięki nim, bo od nich uczę się wchodzić w tę trudną rzeczywistość, żyć życiem tych, którym służę. Ostatnie lata to czas dramatycznej suszy, której doświadczaliśmy wszyscy. Zamiast obfitych plonów śmierć zbierała swoje żniwo wśród tych najsłabszych, chorych, ubogich i najmniejszych. Do misji przynoszono nam dzieci, które z głodu nie miały siły płakać, odwiedzaliśmy starców, których ciała wyjadały robaki. W Kenii mamy pod opieką ponad dwa tysiące ubogich dzieci, przychodnie, przedszkole. Tam, gdzie moi ubodzy żyją na stepach sawanny wypasając bydło, ja do nich po prostu dołączyłam. Mamy teraz nasze misyjne stado wielbłądów.
ZK: O tych wielbłądach niedawno zaczęło być głośno. Jak doszło do tego, że Siostry zaczęły hodować te pustynne zwierzęta?
AK: Kilka lat temu otrzymaliśmy od rady starszych kawał ziemi na sawannie. Podziękowałam z całego serca, ale pojęcia nie miałam, co z nim zrobić. Ludność tubylcza miała prostą odpowiedź: zwyczajnie bądźcie z nami! Razem z proboszczem wybudowaliśmy więc szkołę, chcemy w przyszłości zrobić mały punkt medyczny. Powstało jednak pytanie: co tam robić na co dzień? Jedna z naszych radnych generalnych, która jako pierwsza odwiedziła naszą sawannę, zaproponowała: „Po prostu róbcie to, co robią lokalni mieszkańcy, tylko tak będziecie blisko”. „Ależ oni hodują wielbłądy!?” – odpowiedziałam. „Świetnie! No to hodujcie wielbłądy z nimi!”. I tak się zaczęła przygoda. Nie wiem, czy jakieś inne siostry biegają po sawannie za stadami wielbłądów, jak są, to pewnie jest ich niewiele. My uczymy się od mistrzów. Od lokalnych nomadów. Błogosławieństw z tego projektu jest cała moc. Przede wszystkim, nasi pasterze to muzułmanie z plemienia Somali. Najwięksi fachowcy od wielbłądzich stad w Afryce.
ZK: Obecność muzułmanów – pasterzy – pewnie zmusza do tego, by wejść w dialog – czy się tego chce, czy nie.
AK: Nasze spotkania to nie tylko zdobywanie fachowej wiedzy, ale i świadectwo tolerancji i dialogu. Gdy oni w południe obmywają się i rozkładają swoje dywaniki, kłaniając się w stronę Mekki, recytują wersety Koranu, my siadamy obok nich na słomianych matach, wyjmujemy różance i modlimy się głośno. Piękne jest to, że oni modlą się za nas, a my za nich. Bóg jest miłością. To Jego oblicze odkrywamy wtedy wspólnie. Kolejne błogosławieństwo płynące z naszych stad, płynące dosłownie i w przenośni, to wielbłądzie mleko. O właściwościach cudownych mówić nie będę, ale powiem tylko, że niejedno życie ludzkie uratowaliśmy dzięki niemu. W wielu sytuacjach skrajnego niedożywienia to jest białe złoto.
>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Zofia Kędziora
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |