Foto: Simeon Stachera OFM

Misje zaczynają się od dialogu [MISYJNE DROGI]

Kilka lat temu w salonie prof. Dudka we Wrocławiu zaczepił mnie profesor fizyki: „No to niech się ksiądz przyzna, ilu ksiądz muzułmanów nawrócił!”. Nie dałem się łatwo wyprowadzić z równowagi. Wytłumaczyłem, że misje franciszkańskie wśród muzułmanów są nie po to, by ich nawracać, ale żeby pokazać, jakie może być chrześcijaństwo.

Prawie dwadzieścia lat temu wylądowałem w samym sercu islamu w Maroku, pamiętając Franciszkowe wskazania, aktualne od ośmiu wieków. Od czasu, gdy bracia mniejsi szli między Saracenów. Chrześcijanin ma swoją wewnętrzną prawdę nieść własnym życiem. Więc tak właśnie ją niosę. W zabytkowym miasteczku Meknes franciszkanie prowadzą Centrum św. Antoniego – szkołę na tysiąc osób, Centrum Dialogu Modlitwy i Codziennego Życia oraz Centrum Pomocy dla tych, którym zawsze było pod górkę i nie mogli choćby nauczyć się czytać i pisać po arabsku.

>>>Francesco. Papież, który nie traci kontaktu z rzeczywistością

Modlitwa i krzyż

Uczyłem hiszpańskiego, a sam rozpoczynałem naukę arabskiego pod kierunkiem młodej muzułmanki, Hanan. Było to jej pierwsze spotkanie z chrześcijaninem. Kiedy w południe przychodził czas modlitwy, dziewczyna rozglądała się po salonie, oświadczając, że przeszkadza jej wiszący na ścianie krzyż i prosiła mnie, żebym go zdjął. Zdjęty krzyż Hanan położyła na biurku i modliła się po swojemu. Po kilku czy kilkunastu takich spotkaniach oświadczyła mi podczas którejś południowej lekcji, że już może się modlić w obecności krzyża. Na moje pytające spojrzenie odpowiedziała, że skoro ja uznałem jej wolność, teraz ona może uszanować moją wolność. Już papież Jan Paweł II po spotkaniu z przedstawicielami religii świata w Asyżu w 1985 r. powiedział, że modlić się razem, to nie znaczy modlić się tak samo, tylko być razem i modlić się, każdy według własnej tożsamości religijnej.

Foto: Simeon Stachera PFM

Chore dziecko

Osiem lat temu jednemu z młodych arabskich nauczycieli, pracującemu jako wolontariusz w Centrum św. Antoniego, urodził się synek z groźną wadą serca, pozwalającą zaledwie na parę miesięcy życia. Postawiłem na nogi pół Maroka, żeby umożliwić poddanie dziecka operacji w Europie. Załatwiłem miejsce w szpitalu w Marsylii, rząd marokański obiecał operację sfinansować. Linie lotnicze ufundowały przelot matki i dziecka, a tamtejsze siostry franciszkanki dały im możliwość zamieszkania w swoim klasztorze podczas rekonwalescencji i skontaktowały matkę z rodzinami muzułmańskimi, żeby się dobrze czuła wśród swoich. Kiedy Loubna razem z uzdrowionym Souheilem wróciła do Meknesu, poproszono mnie o odprawienie mszy świętej dziękczynnej z udziałem szczęśliwych rodziców, którzy po mszy pozostali jeszcze w kaplicy, żeby podziękować Bogu po swojemu. Przekraczanie granic to moja specjalność…

By pomagać

Afrykański uchodźca pomaga mi otworzyć bramę klasztornego parkingu. Za bramą wysiaduje kolorowy tłumek. – Pełna reprezentacja Afryki Zachodniej – podsumowuje nasz muzułmański portier. Halid dobrze rozumie migrantów. Miał 9 lat, kiedy sam uciekł pod naczepą tira do Hiszpanii. Żył na ulicach, kradł, siedział w więzieniu. Uspokoił się dopiero, gdy wrócił do Maroka. W klasztornym patio przebywa ukrywającą się przed rodakami Nigeryjka, dziewczyna zabrana jako towar, zapewniający codzienne utrzymanie. W bibliotece siedzi Kamerunka Sara. Kilka miesięcy temu pokonała z przemytnikami Saharę, trzy razy brała udział w masowym szturmie na przejście graniczne. Po dachach samochodów biegło wtedy z 1000 uchodźców. Siedziała w marokańskim więzieniu. Z zawodu jest piosenkarką, pięknie śpiewa na każdej mszy świętej. Tanger to ostatni przystanek w długiej drodze Subsaharyjczyków – niebezpiecznej i pełnej upokorzeń. Kobiety z reguły są źle traktowane, czasami gwałcone, mężczyźni bywają wykorzystywani do pracy niewolniczej, usiłują zarabiać, żebrzą, trafiają do więzień. Ci, którzy dochodzą do katedry w Tangerze wierzą, że raj, jaki ich czeka w Europie, jest milion razy lepszy od codziennego piekła.

Foto: Simeon Stachera OFM

W codzienności marokańskiej oczarowuje mnie dialog życia – spotkanie ze światem muzułmańskim, tak rożnym od naszego. W tym spotkaniu „wygrywają” nasze siostry zakonne o różnych charyzmatach. Siostry Matki Teresy z Kalkuty są bohaterkami każdego dnia. To one opiekują się porzuconymi Arabkami w ciąży i wspierają więźniów. Udzielają pomocy i schronienia dzieciom ulicy. Zabrudzone maleństwa, porzucone przez rodziców dzieci, wpadają do środka z krzykiem i siadają na ławkach pod ścianami. Wolontariusz Harun podaje im wodę w plastikowych kubkach, potem zaczynają śpiewać. Harun rzuca na posadzkę piłkę, zaczyna się mecz. Piłka uderza z hukiem o ściany byłej świątyni, podrzucając do góry święte obrazy. Gdy jedni grają, inni przechodzą cotygodniową procedurę. Mustapha, muzułmański asystent socjalny z Tangeru, robi prysznic, Lucia – niewierząca pielęgniarka z Ceuty – opatruje rany, hiszpański nauczyciel Angel – przebiera w nowe ciuchy, Ismail, dziennikarz z portalu Tanger.24, wyczesuje wszy. Wszyscy są wolontariuszami. Po chwili pierwsi umyci i ubrani chłopcy siadają przy stole, siostra i ciężarne Arabki stawiają gorące posiłki – zupę, kurczaka z ryżem, a na deser jogurty i lizaki. Umyci chłopcy zaczynają przypominać dzieci – zwykłe dzieci, które potrafią się śmiać, bawić, a nawet przytulić do kobiety. Po kilku godzinach, kiedy kaplica pustoszeje, dziewięcioletni Aziz łapie miotłę i zaczyna sprzątać, potem kładzie się na ławce i udaje zmarłego. – Może nie chce już wracać na ulicę? – pytam szefa wolontariuszy. – Jeśli tak, przekażemy go muzułmańskiej Fundacji Darna – uspokaja. Siostry działają doraźnie, Darna ma internat na 50 miejsc. Obie organizacje wzajemnie się wspierają.

Jajecznica i Mohamed VI

Dziś wróciłem nocą i smażę w kuchni jajecznicę. – Jak upłynęła podróż? – pytają mnie, a ja w duchu sam sobie odpowiadam, że „okropnie”. – Na przejściu granicznym w Ceucie wpadłem z paczką Biblii, które wiozłem dla skazanych, myślałem, że to koniec, wyrzucą mnie do Europy. Na szczęście, celnicy kazali tylko wracać do Hiszpanii i zostawić „materiał zakazany” w Ceucie… Niedawno świętowałem pięćdziesiątkę, i to nie z byle kim, bo z samym królem Maroka Mohamedem VI. Zaprosił mnie z okazji wydania książkowego mojej pracy doktorskiej. Chciał, abym sam mu ją wręczył i coś więcej opowiedział o pracy franciszkanów na przestrzeni ośmiu wieków w Królestwie Maroka. – Jesteśmy tutaj od stuleci – opowiadałem królowi, a zarazem marokańskiemu przywódcy religijnemu. – Wszystko zaczęło się w 1219 r., podczas V wyprawy krzyżowej św. Franciszek, słysząc, że ma dojść do kolejnej wojny z niewiernymi, wyruszył do egipskiej Damiety, gdzie spotkał się z obleganym przez krzyżowców sułtanem al-Malikiem al-Kamilem. Zafascynowany religijnością islamu, zaczął nawoływać do zaniechania przemocy i podjęcia dialogu. – Było dla niego jasne, że muzułmanie zostaną zbawieni w miłości Chrystusa. Święty Franciszek posłał braci na misję, żeby pokazać obcym, co to znaczy być chrześcijaninem i wspólnie budować pokój. Najpierw zajmowali się europejskimi więźniami, potem działali jak dzisiejsze organizacje pozarządowe: zakładali drukarnie, uczyli arabskiego, leczyli, wspierali.

Foto: Simeon Stachera OFM

Szacunek dla Kościoła

W 1983 r. potomek Mahometa, król Hassan II, odnowił przywileje, jakie sułtani od stuleci przyznawali franciszkanom i zaprosił papieża do Maroka. Wystąpienie Jana Pawła II na stadionie w Casablance w 1985 r. nazwano największym wydarzeniem XX w. Mówiąc do młodzieży o tym, co łączy wyznawców obu religii, wierzących w tego samego Boga, papież zakończył parafrazą „Ojcze nasz” oraz „Fatihat”, modlitwy, która rozpoczyna Koran i którą wyznawcy obu religii mogą wspólnie odmawiać, pozostając przy własnych przekonaniach. Mówił o prawie do pracy, godnego życia, edukacji… To był dyplomatyczny majstersztyk. Obecny potomek Mahometa, król Mahomed VI, potrafi balansować między ekstremami. Ma życzliwy stosunek do Zachodu i spory szacunek dla Kościoła. W2010 r. kilka zakonnic (także jedną Polkę, pracującą wśród nomadów) odznaczył najwyższym orderem – Wissam El Alaoui. A dwa lata temu przyjął „po królewsku” papieża Franciszka.

Bardzo podobnie dialog działa też u naszych sąsiadów: w Algierii, Tunezji i Libii. Chrześcijanie wychodzą na spotkanie ze światem wierzących muzułmanów i pomagają będącym w drodze migrantom. Łączy nas chrześcijańska miłość bez granic. Tworzymy jedną rodzinę tej części Afryki: CERNA (Conférence Episcopale Régionale du Nord de l’Afrique), by wspólnie sobie pomagać. Każdy kraj ma swoją specyfikę, ale Ewangelia karmi naszą wiarę, aby budować wspólnie lepszy świat.

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Simeon Stachera OFM

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze