Misjonarz jest przyzwyczajony do tęsknoty. Rozmowa Zofii Kędziory z Siostrą Scholastyką Raczkiewicz [MISYJNE DROGI]
Zofia Kędziora: Spędziła siostra w Salwadorze kilkadziesiąt lat. Co powinniśmy wiedzieć o tym kraju?
Scholastyka Raczkiewicz OSB: – Cały kontynent jest niezwykle zróżnicowany. Pierwsze benedyktynki wyjechały do Brazylii już 8 grudnia 1985 r. Wyjechałyśmy na zaproszenie biskupa Dom Jairo Matos da Silva, do diecezji Senhor do Bonfim w stanie Bahia. Od tamtego czasu wiele razy zmieniałyśmy miejsce pobytu, aż w końcu, 24 czerwca 1986 r., dotarłyśmy do miejsca swojej pracy – do parafii pw. św. Antoniego w Queimadas. Miasteczko obecnie liczy 13 tys. mieszkańców, jest położone w północno-wschodniej części Brazylii, oddalone od San Salvador (stolicy epartamentu) o około 300 km. Społeczeństwa Ameryki Południowej charakteryzują się jednak dużą różnorodnością wyznawanych religii oraz skłonnością do synkretyzmu religijnego. Co więcej, mimo że jeszcze w XIX w. prawie 100% brazylijskiego społeczeństwa stanowili katolicy, dzisiaj tylko połowa z nich identyfikuje się z wiarą. Duży wpływ na tę sytuację mają Kościoły zielonoświątkowe, w tym wszystkie ruchy neocharyzmatyczne, łączące w sobie pierwotne wierzenia. Wszystko to sprawia, że katolików jest na tych terach coraz mniej.
ZK: Jak rozpoczęła się Siostry praca?
SR: – Byłam na misji 33 lata. Od początku pracowałam w wielu różnorodnych dziedzinach. Na samym początku, jak powiedziałam wcześniej – w parafii, w Queimadas w stanie Salwador. Przede wszystkim tam pracujemy. Oczywiście byłam także w wielu innych miejscowościach, ale właśnie tam, w tej parafii, spędziłam na początku najwięcej czasu. Ponieważ jest tam mało księży, siostry benedyktynki prowadzą duszpasterstwo, organizują i prowadzą kursy i dokształcenie animatorów i katechetów. Odwiedzają także rodziny i chorych, modlą się z wiernymi w domach na różańcu i prowadzą kręgi biblijne. Czasem rozdzielają komunię, pomagają w prowadzeniu liturgii słowa – w dużym uproszczeniu, takiej Mszy św. tylko bez księdza i konsekracji.
ZK: Co się potem z Siostrą działo?
SR: – Pracowałam w domu dziecka lub – lepiej powiedzieć – w świetlicy środowiskowej. To był taki specyficzny dom, ponieważ dzieci tam nie spały, ale chodziły na noc do innych domów, nie zawsze swoich. Swoich często nie miały, jednak zawsze znalazł się ktoś, kto je przygarnął. Jeśli dzieci chodziły do szkoły przed południem, przychodziły do nas po południu. Właściwie pierwszą ich potrzebą, którą starałyśmy się zaspokoić, było jedzenie. Starałyśmy się zapewnić im podstawowe warunki, ale także spędzać z nimi czas, odrabiać lekcje. Obecnie dzieci tam mają zróżnicowane zajęcia: szycie, malowanie na płótnie, robienie na drutach, muzykę, ogród, hodowlę kur, ryb i pszczół. Dla niektórych nasza świetlica spełnia rolę szkoły. Są więc lekcje matematyki, portugalskiego, religii i zajęcia sportowe. Później, ze względu na moje wcześniejsze przygotowanie teologiczne, poproszono mnie o pracę na Uniwersytecie enedyktynów w Queimadas, gdzie dokształcali się przyszli księża – seminarzyści. Niestety ze względów finansowych ta szkoła została zlikwidowana i przeniosłam się na Uniwersytet Katolicki w samym Salwadorze, by tam prowadzić wykłady z teologii biblijnej.
ZK: Czyli ponad 20 lat spędziła siostra na uniwersytecie?
SR: – Można tak powiedzieć. To wielka placówka, można ją porównać z polskim KULem, tyle że uczą się tam klerycy. Tam, w Salwadorze, sprawa jest trochę skomplikowana, ponieważ nie
ma za dużo seminariów ze względu na to, że nie ma wielu kandydatów na księży. Brakuje także profesorów. Dlatego seminarzyści z różnych diecezji i zakonów dokształcają się właśnie tam. W lipcu tego roku przyjechałam do Polski i mogłam nieco wypocząć. Nawet w wieku emerytalnym nie zostawię swojej pracy. Będę służyć, dopóki wystarczy mi sił.
ZK: Tak zwyczajnie, po ludzku, tęskni się za misjami, ludźmi? To jednak kilkadziesiąt lat.
SR: – To zależy, jak rozumieć tęsknotę.Jestem w zakonie ponad 50 lat, jestemprzyzwyczajona do ciągłych zmianotoczenia i ludzi. Oczywiście, czuje sięzwiązana, ale potrafię szybko odnaleźćsię w nowej sytuacji. Poza tym wymieniam się stale korespondencją z ludźmitam, jesteśmy w kontakcie. Myślę, że za tym żywym kontaktem z nimi tęsknię, ale nie przeżywam tego jakoś szczególnie emocjonalnie. Z drugiej strony to jednak kwestia czasu, przecież to nie jest rok czy dwa, ale znacznie więcej. Przyzwyczaiłam się do tej tęsknoty, zarówno tutaj, jak i tam.
ZK: Z misji wraca się takim samym człowiekiem, czy jednak zmienionym?
SR: – Bez wątpienia misje zmieniają. To moje bogactwo, którym się dzielę w kraju. Może wiele o nim nie mówię, ale na pewno jestem inna – bardziej wrażliwa na ludzi innej kultury, bardziej otwarta. To niezmiernie ważne, żeby widzieć w potrzebujących ludzi, nie tylko z krajów misyjnych. Praca misyjna otworzyła moje oczy na potrzeby bliźnich. To doświadczenie, którego każdy z nas powinien doświadczyć. Nawet jeśli nie w kraju globalnego Południa, to chociaż na własnym podwórku.
ZK: W końcu misją każdego chrześcijanina jest miłość do drugiego człowieka.Przede wszystkim poprzez czyny.
SR: – Na jakimś wykładzie studenci mówili mi: „a bo siostra nas kocha”. Byłam zaskoczona, przecież nigdy im tego nie powiedziałam. Spytałam więc, skąd to wiedzą, a oni odparli, że to
widać i po prostu to wiedzą. Zawsze im wtedy mówiłam, że to dobrze, bo jeśli uczeń lubi profesora, a profesor ucznia, wtedy się o wiele więcej nauczy (śmiech). Budowanie relacji poprzez
gesty przyjaźni na misjach jest niezwykle ważne. Zauważyłam to w wielu sytuacjach. Na przykład nie znałam języka. To zupełnie nie przeszkadzało w momencie, gdy człowiek daje siebie drugiemu chce, żeby ten drugi się rozwijał i uczył. Tu chodzi o intencje, żeby uznać drugiego człowieka za brata. Wtedy się udaje.
>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |