Misjonarz na Kubie: w tym kraju najbardziej brakuje nadziei [ROZMOWA]
Dzisiaj na Kubie brakuje przede wszystkim nadziei – mówi ks. Marek Gubernat MSF. Pracuje on od dwóch lat na Kubie, gdzie brakuje nawet podstawowych produktów.
Kuba przed paroma dniami świętowała 500-lecie powstania pierwszej diecezji na wyspie. Jest to państwo, które kojarzy się często wakacyjnie, z kolorowymi kolonialnymi miasteczkami, ale także z biedą. To ostatnie jest szczególnie prawdziwe. Ks. Marek Gubernat, misjonarz Świętej Rodziny, jeździ do Guadalajary w Meksyku, by zakupić najbardziej podstawowe produkty, leki czy nawet elektronikę. Misjonarz śmieje się, że zajmuje się wszystkim, a co gorsza, na Kubie nie idzie niczego załatwić. Podczas jego ostatniej wizyty w Meksyku mieliśmy okazję chwilę porozmawiać.
>>> Kuba: jubileusz 500-lecia ustanowienia pierwszej diecezji
Zacznę od rzeczy podstawowej. Jaka jest religijność Kubańczyków?
– Z jednej strony na Kubie chrześcijaństwo jest już obecne od czasów Krzysztofa Kolumba. Z drugiej jednak strony – praktyka pokazuje, że nie jest ono dobrze zakorzenione. Dziś liczymy, że w praktyce mamy ok. 3% katolików na wyspie, pomimo że formalnie do niego przynależy kilkadziesiąt procent społeczeństwa Kuby. Jedno z drugim się więc dość mocno rozjeżdża. Mimo że minęły wieki – to wiara wciąż jest mocno podszyta religią joruba, która przypłynęła wraz z niewolnikami z Nigerii. Te wierzenia ludowe są widoczne chociażby w kulcie św. Łazarza, który bije rekordy popularności. To są dni, kiedy Kościół jest pełny, ale ma to mocne podłoże kulturowe joruby i santerii. Musieliśmy ukrócić rozdawanie wody święconej, która była wykorzystywana w magiczny sposób. Teraz, jeśli ktoś jej potrzebuje, to najpierw rozmawiam z taką osobą. Nawet kwestia spowiedzi czy wyczucia na grzech jest trudną kwestią. Tutaj to tło kulturowo-systemowe się zaczęło silnie nakładać.
Druga sprawa jest taka, że – moim zdaniem – brakuje stałej formacji. Księża się cały czas zmieniają w tych parafiach. Sytuacja jest niestabilna, bo ksiądz wyśle kogoś na jakiś kurs formacyjny, ale nagle występuje kolejne tąpniecie systemowe – tak duże, że taka osoba musi zostawić kurs, bo nie ma czym dojeżdżać. I nawet te podstawowe sprawy formacyjne idą jak po grudzie.
A jak to jest z powołaniami? Słyszałem, że są, ale księża Kubańczycy nie chcą zostawać na Kubie, lecz korzystają z możliwości wyjazdu, na przykład do USA.
– Seminarium funkcjonuje, powołania są. Jestem też za krótko, żeby oceniać te zjawisko. Może niektórzy faktycznie idą do seminarium, żeby potem wyjechać. Czy dochodzą do święceń? Tego nie wiem. Faktem jest, że pomimo rodzimych powołań – księży wciąż brakuje. Jeżeli w sąsiedniej diecezji, wcale nie takiej maleńkiej, jest raptem siedmiu duchownych wraz z administratorem apostolskim, to jest to bardzo mało.
Znam przykład powołania zakonnego. Osobiście poznałem tego chłopaka. Był w postulacie i naprawdę się o nim pozytywnie formatorzy wypowiadali. Mówili, że będzie coś z niego. W pewnym momencie jego cała rodzina dostała tzw. parole [pozwolenie na wjazd i czasowy pobyt w USA – przyp. PE] w Stanach i mogli tam wyjechać. No i chłopak stanął przed dylematem – albo zostanie tu sam, albo porzuci zakon i wyjedzie z bliskimi. I suma summarum zostawił formację i pojechał z nimi, żeby zrobić sobie papiery w USA. Być może wróci do tej formacji. Tego nie wiemy. To kolejny przykład, jak takie sprawy bytowe wpływają na nich. Wyobraź sobie – on jest postulantem i jeśli z jakiegoś powodu odejdzie z zakonu, to zostaje w tej biedzie całkowicie sam, bo cała rodzina jest zagranicą. Dlatego daleki jestem od tego, żeby to osądzać. Im dłużej tam jestem i bardziej widzę ich bolączki, to jestem do tego coraz mniej skłonny. Ktoś może powiedzieć, że chłopak małej wiary, ale to się łatwo mówi z wygodnej pozycji osoby, która ma paszport i sobie jedzie gdzie chce. W ich sytuacji inaczej się to wartościuje.
Pamiętam w relacji u Księdza na Facebooku starszą panią, która nie chciała się przyznać, że nie ma nic na obiad. Pewnie, zanim rozpocznie się prace duszpasterską, myśli się tam najpierw o zapewnieniu mieszkańcom podstawowego minimum.
– Ja myślę, że na Kubie mamy do czynienia z czymś, co jest poniżej tego minimum bytowego. My jesteśmy na etapie, że oni naprawdę nie mają co jeść. Dla mnie to ludzkie odruchy – jesteś najedzony i widzisz człowieka głodnego, to chcesz go nakarmić. A w sprawie tej kobiety, o której powiedziałeś, to przedwczoraj napisali mi z Caritas, że obudziły się jej wnuczki i zaczęły o nią dbać, gdy się dowiedziały, że ksiądz im przynosi jedzenie z kościoła.
Czyli Caritas jest i działa.
– Działa i to naprawdę fajnie. Jestem zadowolony, bo nasza Caritas ruszyła ok. 1,5 roku temu, a funkcjonuje nieźle i cały czas przybywa nam ludzi do pomocy. Przygotowujemy się do otwarcia jadłodajni, dzięki której najubożsi będą mogli zjeść choć raz w tygodniu ciepły, kaloryczny posiłek. Te przygotowania to nawet nie kwestia finansów, ale tego, że nie ma gdzie kupić wyposażenia jak palnik gazowy czy garnki. Zawsze im jednak powtarzam, że my nie jesteśmy pracownikami społecznymi. Zaniesienie komuś jakiejkolwiek pomocy jest pretekstem do porozmawiania z nim o wierze, do dania świadectwa. Jeśli my nie będziemy tego robić i wykorzystywać tych zwyczajnych prozaicznych sytuacji do tego, żeby głosić Ewangelię, to po co my tam jesteśmy?
Taka pomoc społeczna pozwala też wejść w tę lokalną wspólnotę. Odwiedza się ludzi w domach. To jest zawsze jakiś sposób, by do nich dotrzeć.
Jak Ksiądz trafił na Kubę? Dlaczego akurat na Kubę?
– Kuba, po pierwsze, jest naszą – Zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny – najmłodszą misją. Po drugie, ma taką cechę, że jest misją międzynarodową, czyli jest obsługiwana przez różne prowincje, nie tylko polską. W tym przypadku przez Madagaskar i do niedawna Chile. Tutaj nakładają się te różne kwestie – młoda misja, bardzo niestabilna sytuacja kraju, co powoduje ciągłe zmiany personalne. Na przykład księża z Madagaskaru cały czas mieli problemy z wizami, to się przeciągało w czasie. Zrobiło się – jak ja to mówię – okienko transferowe. Było tu tylko dwóch misjonarzy Świętej Rodziny na Kubie – Adam z Polski i Jaquis z Madagaskaru. Z powodu tych różnorodnych trudności lepiej było zgromadzeniu wysłać kogoś, kto nie będzie potrzebował wcześniej tradycyjnych kursów i długich przygotowań. Ja już mówiłem po hiszpańsku, więc miałem ten plus, że można mnie było od razu wysłać na wyspę. Dlatego Kuba.
Jak się pracuje Księdzu z Polski z Księdzem z Madagaskaru?
– Na pewno jest to wyzwanie. Nawet nie z racji międzynarodowości, ale różnic kulturowych i mentalności. Do niedawna przecież Madagaskar był, a w zasadzie wciąż jest, krajem misyjnym. I teraz ten Madagaskar wysyła kogoś do pracy też misyjnej. Nie ukrywam, że w niektórych momentach mamy rozbieżne spojrzenia, ale tej pracy jest na tyle dużo, że każdemu powierzono wspólnotę czy grupę ludzi – i się nią zajmuje.
W praktyce więc obaj pracujemy jako proboszczowie. Ze względu na ogrom zajęć te dystynkcje proboszcz-wikariusz nie mają żadnego znaczenia tam na miejscu. Sprowadza się to jedynie do tego, kto podpisuje ważne papiery. To zadanie zostaje mi, jako administratorowi parafii. Jedyna różnica.
Na Kubie brakuje wszystkiego. Nie ma benzyny, więc nawet nie ma jak dowozić tego, czego brakuje. Ale czego brakuje najbardziej?
– Dzisiaj brakuje nadziei. To najbardziej daje w kość, atmosfera bardzo dekadencka. Ludzie są zmęczeni, mają dość i nie wiedzą, kiedy to się skończy, a nic nie zapowiada, żeby miało coś się zmienić. Kto ma dzieci, ten lamentuje, bo nie ma przyszłości. Kto stary, ten lamentuje, bo nie ma leków. Kto młody, ten lamentuje, bo w zasadzie nie ma się po co uczyć. Gdzie nie wyjdziesz i nie zapytasz, to ludzie narzekają, że nie mają tego czy tamtego. W pewnym momencie człowiek ma dość. Mimo że się stara i pomaga, to jakby było coraz gorzej. Ty mu dasz przysłowiową złotówkę, a jemu już brakuje dwóch kolejnych złotych, tzn. cały czas jest na minusie.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |